niedziela, 13 grudnia 2009

Sons of Anarchy

Tydzień temu były Mikołajki, dzisiaj inny ważny dzień (choć, rzecz jasna, nie towarzyszy mu przymiotnik "radosny"), a już za tydzień wszyscy będą z wolna szykować się do Gwiazdki (nie licząc marketów, które z kolei powoli będą zapełniać magazyny walentynkowi serduchami). Grudzień to specyficzny miesiąc i w ramach jego świętowania postanowiłem, że przekroczę tym razem magiczną barierę czterech tekstów, choćbym miał wrzucać rzeczy z folderów, których miałem nadzieję już nigdy nie otwierać. Na szczęście na świeżą pisaninę mam jeszcze nieco pary, zatem istnieje nadzieja, że nie będzie to konieczne. Dzisiaj tekst o serialu, którego pierwszy sezon mam od niedawna za sobą.


"Sons of Anarchy" - już sam tytuł serialu, który zamierzam omówić, jest niezwykle chwytliwy. Zawiedzie się jednak ten, kto oczekuje widowiska o młodzieńcach w bojówkach, arafatkach i z kostką brukową w ręku, którzy opuściwszy swe ciepłe, podmiejskie domki, ruszyli w świat by walczyć z globalizmem, programem zbrojeń USA i McDonaldem. Nie będzie tu również wesołych punków z lat 80-tych, dla których "A" w kółeczku było równie istotnym elementem rozpoznawczym, co irokez na głowie. W reszcie, serial ten nie opowiada losów XIX-wiecznych ojców anarchizmu (wtedy zresztą serial musiałby się nazywać "Fathers of Anarchy"). No, to o czym, w takim razie, jest omawiana produkcja?

Kiedy zobaczyłem plakat reklamujący "Sons of Anarchy" jasne stało się, że będzie to serial o wolnych, amerykańskich motocyklistach. Spodziewałem się serialowego odpowiednika kultowego filmu "Easy Rider", jednak to skojarzenie okazało się równie zwodnicze, co tytuł. "Sons of Anarchy" to nie mniej, ni więcej, jak opowieść o gangu motocyklowym działającym w fikcyjnym miasteczku gdzieś w północnej Kalifornii. Słowo anarchia jest tutaj tylko chwytliwym sloganem, który fajnie wygląda nad wizerunkiem Ponurego Żniwiarza, tworząc w ten sposób znak rozpoznawczy gangu. Oczywiście, można się upierać, że "Synowie Anarchii" działają poza prawem, są prawdziwie wolni i czerpią z życia pełnymi garściami, a więc całkiem nieźle wpisują się w wizerunek stereotypowego anarchisty, jednak takie tłumaczenie pasuje w równym stopniu do każdego innego gangu motocyklowego. Co prawda, członkowie gangu (czy raczej: klubu) zwracają się do siebie per bracie, niemniej "Sons of Anarchy" mają swojego szefa, jego zastępcę, a nawet własną "szarą eminencję", która pociąga tutaj za większość sznurków (jest nią partnerka tego pierwszego i matka drugiego - wszystko zostaje zatem w rodzinie).

Wydawać by się mogło, że chłopaki jeżdżą na swoich maszynach, żłopią browar i zaliczają kolejne panienki. Cóż, to oczywiście też, ale tak naprawdę "Sons of Anarchy" to kawał sprawnie działającego, nielegalnego biznesu, któremu trzeba poświęcać naprawdę sporo uwagi. Głównym sposobem zarobku jest dla bohaterów handel bronią. Taka, a nie inna forma zarobku sprawia, że przez serial przewija się kilka innych, równie oryginalnych co tytułowa, grup przestępczych: Majowie (latynoski, wrogi gang motocyklowy), "Dziewiątki" (gang murzyński, podstawowi klienci SOA), Prawdziwa IRA (chyba nie trzeba tłumaczyć) i naziści (najbardziej zaściankowi z całej menażerii). Z uwagi na fakt, że lokalny szeryf jest względem SOA bardzo lojalny, rolę stróżów prawa musieli w serialu przejąć agenci ATF, którym pomaga zastępca wspomnianego szeryfa. O ile ten ostatni jest wzorem wszelkich cnót, to agenci rządowi są tutaj osobnikami zdecydowanie mniej nieskazitelnymi. "Sons of Anarchy" to z jednej strony kawał porządnego, sensacyjnego widowiska, w którym pierwsze skrzypce grają ci źli, a z drugiej obyczajowa historia, skupiająca się na losach Jacksona "Jaxa" Tellera.

Jax jest, wspomnianym już, zastępcą szefa SOA. Jest również synem jednego z założycieli klubu. Ojciec chłopaka był prawdziwym idealistą, który chciał wolności i spokojnego żywotu w miasteczku, od którego z dala będą się trzymały wielkomiejskie brudy. Rzeczywistość zweryfikowała jego marzenia i SOA zmieniła się w organizację przestępczą. W pierwszym odcinku Jax znajduje zapiski ojca, z których dowiaduje się czym miało być Sons of Anarchy u swego zarania. I w ten sposób w jego głowie zasiane zostają wątpliwości. Oprócz tego, Jax ma na głowie przedwcześnie urodzonego syna oraz żonę ćpunkę, a także młodzieńczą miłość, która ponownie pojawia się w jego życiu. No i jest jeszcze nadopiekuńcza mamuśka - kobieta niezłomnego charakteru, która mimo menopauzy lubi eksponować swoje wdzięki. Owa mamuśka sypia z Clayem - szefem SOA, któremu dawne ideały wcale nie w głowie, a rola gangstera z cygarem jak najbardziej odpowiada. Przez serial przewija się jeszcze plejada barwnych postaci, niemniej wszystko kręci się wokół Jaxa i jego problemów.

Dużym plusem "Sons of Anarchy" jest obsada. Większość aktorów można było już zobaczyć w niejednym serialu (w mniejszych lub większych rolach). Nawet w tym gronie trafiają się jednak prawdziwe "gwiazdy". Jaxa gra Churlie Hunnam, chyba najbardziej znany z "Hooligans", gdzie pokazywał Ellijah Woodowi jak być prawdziwym kibolem. W Claya wcielił się sam Ron Perlman (tak, ten sam, który grał Hellboya). Jednak osobą, która skradła cały serial jest, grająca matkę głównego bohatera, Katey Sagal (niezapomniana Peggy ze "Świata według Bundych"). Jako ciekawostkę warto jeszcze wspomnieć, że najlepszego kumpla Jaxa, Opiego, gra Ryan Hurst, który pojawił się w serialu TVP pt. "Londyńczycy".

O samym serialu już co nieco napisałem, a jak się go ogląda? Muszę przyznać, że bardzo przyjemnie. Nie jest to serialowa pierwsza liga, ale jako wypełniacz wieczorów spełnia swoją rolę doskonale. Fabuła toczy się z wolna, zaskakujących zwrotów akcji tutaj nie ma, lecz jest za to klimat małego amerykańskiego miasteczka, w którym wszyscy się znają i gdzie lepszy miejscowy gangster, który szanuje swoich, niż obcy biznesem, dla którego liczy się tylko kasa. Zdjęcia są niezłe, muzyka również, tylko nieco mało tutaj, jak na film o motocyklistach, samych motocykli. Pewnie, że chłopaki ciągle na nich jeżdżą, ale jakoś mało tej jazdy na ekranie. Ot, raz są w Kalifornii, by za chwilę znaleźć się w Nevadzie. Widz nie czuje odległości, które pokonują. Szkoda, bo skoro to serial, to można było sobie pozwolić na poświęcenie minuty czy dwóch na pokazanie wojaży przez amerykańskie pustkowia.

"Sons of Anarchy" nie stanowi seansu obowiązkowego, niemniej jeśli tęsknicie za klasycznym wizerunkiem Harleyowca, który nie jest ciotą (patrz: "South Park" seria 13, epizod 12), ani tatuśkiem z kryzysem wieku średniego (patrz: "Gang Dzikich Wieprzy"), to śmiało sięgnijcie po ten serial. Warkotu motorów może tutaj aż tak dużo nie ma, ale za to testosteronu nie brakuje.

Brak komentarzy: