środa, 22 kwietnia 2009

Przygody Tintina, tom zielony

Ha, wygrałem konkurs Egmontu! Nigdy bym nie uwierzył, że moje opowiadanko może spodobać się komukolwiek... Jak widać stało się inaczej. Liczba znaków była mocno ograniczono, zatem nie było miejsca nie tylko na dialogi, lecz również na opisy. Miałem pomysł z lokomotywą i na nim oparłem cały tekst. Wyszło jak wyszło- wygrałem :D. Zatem cieszę się jak dziecko, tym bardziej, że niedawno zwolniłem się z roboty i mam czas, chęci, a przede wszystkim dodatkowe powody do radości. W ramach świętowania postanowiłem nawet recenzję komiksu skrobnąć. I to wyjątkowo nie na Aleję, lecz tutaj. Będzie zatem mniej profesjonalnie, ale za to bardziej osobiście. Zapraszam.


Z potrójnego egmontowego pakietu „Tintinów” przeczytałem jak na razie tylko tom zielony. Żółty już leży na półce i czeka na swoją kolej. Póki co jednak kilka słów o wydaniu zbierającym „Pęknięte ucho”, „Czarną wyspę” i „Berło Ottokara”.

Pierwsze wrażenie było całkiem pozytywne. Solidna okładka, poręczny format i dobry papier. Do tego cena bardzo przystępna. Później przekartkowałem album i ujrzałem archaiczne rysunki oraz przeładowane tekstem dymki. Mimo wszystko postanowiłem dać „Tintinowi” szansę. W końcu to klasyka... Wcześniej bohatera kojarzyłem tylko z jakichś kreskówek i platformówki, wydanej przez Infogrames (engine ten sam co w popularnym „Asterixie”). Oczywiście były jeszcze rozmaite rysunki tu i ówdzie (m. in. słynna druga strona „Thorgala”), ale wiedziałem głównie tyle, że Tintin to postać kultowa, stworzona przez Herge'a- mistrza claire ligne. A, wiedziałem jeszcze, że Tintin jest reportem i ma białego psa... Żaden komiks z tym bohaterem nie był mi jednak znany. Zbiorcze wydania Egmontu uznałem za świetną okazję do naprawienia tego błędu.

Każdy historia zawarta w albumie ma ok. 70 stron. Każda z tych stron zawiera sporą ilość kadrów, a każdy kadr niemało tekstu, zatem cały tomik zapewnia lekturę na całkiem długo. Najważniejsze, że wcale przy tym nie męczy. Historie intrygująco się zaczynają, płynnie rozwijają i kończą bez żadnych niedopowiedzeń. Ot, klasyczne opowieści przygodowe, w których zawarto mnóstwo elementów humorystycznych i kryminalnych. Niestety humor „Tintina” jest przede wszystkim humorem sytuacyjnym i to w stylu przygód „Flipa i Flapa”, czy „Abotta i Costello”. Współczesny odbiorca może się przy tych historiach uśmiechnąć, ale na pewno nie będzie płakał ze śmiechu. Same opowieści obfitują w niesamowite zbiegi okoliczności. Widoczne jest to zwłaszcza w pierwszej historii pt.: „Pęknięte ucho”, gdzie zwykła kradzież z muzeum przechodzi płynnie w wojnę domową pomiędzy dwoma krajami w Ameryce Łacińskiej, następnie pojawia się wątek podróży Amazonką, a wszystko kończy klasyczny happy end. Tintin w każdym z wydarzeń odgrywa kluczową rolę, na początku będąc detektywem hobbystą, później więźniem politycznym, wreszcie pułkownikiem w armii jednego ze wspomnianych państw. Wszystko to jest mocno naciągane, ale o dziwo nie psuje przyjemności płynącej z lektury. Równie wielką wagę przygody bohatera mają w „Berle Ottokara”, gdzie Tintin też ma duży wpływ na losy pewnego państwa (tym razem leżącego gdzieś w pd- wsch Europie). Najlepiej w tym gronie wypada „Czarna Wyspa”- zarówno pod względem fabularnym, jak i graficznym.

Jak wspomniałem Herge to mistrz i twórca ligne claire. Jednolite linie i brak cieniowania to najbardziej charakterystyczne elementy tego stylu. Czy przez to rysunek traci? Zależy co kto lubi. Mi taka forma bardzo odpowiada. Śmiem nawet twierdzić, że wybitny twórca, dzięki ligne claire może w pełni zaprezentować swój niezwykły talent. A Herge na pewno takim twórcą jest. O ile „Pęknięte ucho” i „Berło Ottokara” mogą nieco razić swoją archaicznością, to „Czarna Wyspa”, mimo iż utrzymana w tym samym stylu, wzbudziła mój zachwyt. Pierwsza albumowa wersja tej opowieści została opublikowana w 1943 roku, natomiast druga w 1966 (była jeszcze wersja gazetowa z lat 1937-1938). Album został narysowany na nowo, gdyż brytyjski wydawca chciał uwspółcześnić tą przygodę Tintina. 23 lata to kawał czasu: zmienił się świat, ale zmieniła się też kreska Herge'a (stając się bardziej dopracowaną). Dzięki temu w komiksie pojawiają się stroje, wnętrza, budynki, wreszcie pojazdy z lat 60-tych. Najbardziej charakterystyczne są właśnie owe pojazdy- zwłaszcza zaś czerwony jaguar, który pojawia się w scenie pościgu. Porównując „Czarną Wyspę” z pozostałymi komiksami z tego albumu można prześledzić rozwój artysty. Bardzo dobrze, że wydawca zdecydował się na opublikowanie tej wersji opowieści. Pozostaje pytanie: czy posiadał dostęp do wersji starszej?

Miała to być krótka opinia, a nie recenzja, zatem już dawno powinienem skończyć. Czy „Tinitin” może konkurować ze współczesnymi komiksami? Na pewno nie. Mimo to, lektura tego komiksu potrafi dostarczyć czystej radochy- takiej samej jaką dawały czytane w dzieciństwie „Asterixy”, „Kajtki i Kokosze”, czy nawet „Kaczory Donaldy”. Poza tym to klasyka, którą po prostu wypada posiadać w swojej kolekcji. A, że opisywane wydanie jest skierowane głównie do kolekcjonerów, nie ulega wątpliwości. Nawet mniejszy format nie przeszkadza. Szczerze, to chętnie widziałbym więcej komiksów wydanych w ten sposób. Wszystko pozostaje czytelne, a przy tym jest poręczniejsze i co najważniejsze tańsze. Ogólnie polecam i zabieram się za lekturę tomu żółtego, w którym znajduje się komiks „Siedem kryształowych kul”, który miał swój gościnny występ w rewelacyjnym filmie „Lektor” Stephena Daldry'ego.

piątek, 17 kwietnia 2009

Sześciokącik StarCrafta #5

Dawno nie było Sześciokącika, a w świecie StarCrafta wydarzyło się ostatnio niemało. Pora zatem nadrobić choć część zaległości.

Wczoraj pojawił się drugi Battle Report. Co ciekawe, jako pierwsi na świecie mieli go chłopaki ze STARCRAFT2.NET.PL. Nie po raz pierwszy okazało się, że Polak mimo wszystko potrafi. Sam Battle Report przedstawia walkę Zergów z Terranami. Graficzka ładna, animacje też, no i samo patrzenie na potyczkę jakoś nie nuży. Warto poświęcić te dwadzieścia kilka minut.

Zostając jeszcze przy STARCRAFT2.NET.PL, to na serwisie tym pojawił się Cmentarz, czyli dział, w którym będą umieszczane jednostki, które początkowo miały się pojawić w drugim StarCrafcie, ale z różnych względów z niego wyleciały. Kurczę, jakoś nigdy mi się w oczy nie rzuciło, że w dwójce nie będzie Firebata- jednej z moich ulubionych jednostek... Dział ma być na bieżąco aktualizowany.

I jeszcze jedna informacja, którą wygrzebałem ze wspomnianego serwisu. Otóż na empik.com można już zamawiać StarCrafta 2! O tutaj. Data premiery to 30 września, a cena rynkowa 189 zeta. Oczywiście wszystko może ulec zmianie, ale fakt, że sam wielki empik uruchomił przedsprzedaż, musi o czymś świadczyć. Są nawet wymagania sprzętowe. Zastanawia tylko informacja, że jako dystrybutor widnieje Licomp Empik Multimedia. Pewnie tylko tymczasowo, bo nie wydaje mi się żeby CD Projekt sobie tą gierę odpuścił.

Blizzard ogłosił zwycięzców konkursu na park tematyczny. Oto nagrodzone prace: park ogólny, klimaty warcraftowe, StarCraft i Diblo w centrum uwagi. A tutaj jeszcze wyróżnione prace. Prawda, że wszystkie robią wrażenie? I na co komu Disneyland...

Zapomniałbym o prima aprilisowym żarcie Blizzarda. Znaczy, jak co roku było ich kilka, ale miłośników StarCrafta powinien najbardziej zainteresować ten. Świetny pomysł i równie dobre wykonanie. Mam tylko nadzieję, że w przyszłym roku takie żarty będą dotyczyć gotowej gry, a nie tego, co rzekomo pojawi się w ukończonym produkcie.

Obrazków dzisiaj żadnych nie umieściłem, ale o tradycyjnym filmiku nie zapomniałem. Pewnie większość osób już to widziała. Ja w pierwszym odruchu postanowiłem kupić małą konsolkę Nintendo. Na szczęście sprawdziwszy jej cenę szybko ochłonąłem. Skoro StarCraft 2 coraz bliżej, to trzeba odkładać na nowego kompa...



Może nie wszyscy wiedzą, ale pierwszy StarCraft pojawił się też na Nintendo 64. A zresztą sami zobaczcie:



I to tyle na dzisiaj. Mam nadzieję, że kolejny Sześciokącik pojawi się już niebawem (najlepiej z okazji wydanie bety SraCrafta 2).

sobota, 11 kwietnia 2009

Mniej cartoonowe Cartoon Network

Poniższy tekst powstał z potrzeby chwili, więc pewnie szybko straci swoją świeżość. Przy okazji piszę na żywca, bez dopieszczania i wklejania z worda, zatem błędów będzie niemało. Jeszcze tylko standardowe życzenia smacznego jajka, mokrego dyngusa i niezmiennie idealnej pogody. Ok, już zaczynam...


Wszystko zaczęło się od tej notki, później jeszcze znalazłem to i to, i moje najgorsze obawy się potwierdziły (swoją drogą dwie ostatnie informacje, mimo iż całkowicie zbieżne, podają inne ilości nowych projektów). Może bym przeszedł nad całym zamieszaniem do porządku dziennego, ale okazało się, że na wiele osób CN wywarło jeszcze większy wpływ niż na mnie. I nie mam tu na myśli psychopatycznych przedszkolaków okładających koty cegłówkami po głowach, tylko ludzi gapiących na kreskówki "nastolęciem" już będąc.

Sam fakt, że Cartoon Network idzie w produkcje z żywymi aktorami i marnym dubbingiem (dotyczy polskiego oddziału stacji) jakoś mnie nie dziwi. Ot, wymogi rynku. Główny target tej stacji to młodsze nastolatki, a te ostatnio oglądają pierdółki pokroju "High School Musical", czy "Hannah Montana" (aha, są jeszcze "Włatcy Much", ale mam nadzieję, że w tym kierunku CN nigdy nie zboczy). Naturalna kolej rzeczy- społeczeństwo ma coraz gorsze gusta, żeby nie powiedzieć debilnieje. Kiedyś RMF puszczał Edytę Bartosiewicz, teraz Dodę, kioskowe witryny zdobiły Secret Service i Reset- teraz zdobią tekturki z jakimiś szajsami za kilka zeta. Tak wiem, że ramolę i sentymentalna pierdoła przeze mnie przemawia, ale nic na to nie poradzę. Po prostu żal mi, że niedługo nie zostanie nic, co człowiek mógłby jakoś odnieść do czasów swojej młodości. Pewnie, że jest masa nowych, ciekawych "dóbr" (komiksów, kapel etc.), ale z reguły są to rzeczy niszowe, skierowane do małej garstki odbiorców, a kiedyś pop-rocka (chcąc nie chcąc) słuchali wszyscy, tak samo jak wszyscy czytali wspomniane pisma i oglądali kreskówki na CN (oczywiście jeśli posiadali satelitę/kablówkę).

Kreskówki na Cartoon Network były zabawne, oryginalne, wulgarne i świetne pod względem technicznym. Na pewno jednak nie były dla przedszkolaków, których matki wojują potem na różnych forach, czy piszą artykuły dla Wyborczej (z miejsca polecam komentarz Wojtka Orlińskiego). Co by nie gadać, do tych "bajek" trzeba dorosnąć. Teraz się okazało, że nawet kilkunastolatki muszą do nich dorosnąć, a póki co wolą oglądać coś innego.

Czy żal mi, że Cartoon Network zaczyna puszczać nie tylko kreskówki? Hm, raczej żal mi, że przez to stacja zniszczy swoją, wypracowaną przez lata, markę. Żal mi też kolejnych pokoleń widzów, którym nie dane będzie cieszyć się nowymi serialami na miarę "Laboratorium Dextera", czy "Domu dla zmyślonych przyjaciół pani Foster" (bo coś mi się wydaje, że "niekreskówki" zaczną z czasem dominować).

Na koniec mój prywatny ranking klasycznych kreskówek z Cartoon Network (oczywiście jego lwia część to rzeczy z bloku Toonami, bo bycie maniakiem komiksów jednak zobowiązuje):

1. "Samuraj Jack"- temat na osobny artykuł i moja ulubiona kreskówka, a może i serial, wszech czasów.

2. "Laboratorium Dextera"- znowu Tartakowsky, tym razem z serialem, którego nikomu przedstawiać nie trzeba.

3. "Wojny Klonów"- tak, jestem fanbojem Tartakowsky'ego. Trójwymiarowych "Wojen Klonów" jeszcze nie widziałem, ale idę o zakład, że swojego protoplasty nie przebijają. Poza tym ten serial łyknęliśmy z kumplem zapijając go butelką absyntu, dlatego moja ocena może być lekko zachwiana.

4. "Dom dla zmyślonych przyjaciół pani Foster"- stosunkowo świeże. Długie odcinki, fajne historie, świetny klimat, rewelacyjna grafika, no i postać Bloo- jak można nie lubić tego serialu?

5. "Liga Sprawiedliwych Bez Granic"- pierwsze serie, jeszcze bez dopiski "Bez Granic" były takie sobie, ale potem zaczęła się jazda na całego. Co z tego, że umowne, infantylne i raczej dla młodszych widzów, skoro jest tutaj masa nawiązań do komiksowego DC, a wśród scenarzystów są m.in. J.M. DeMatteis i Warren Ellis.

Mógłbym tak wymieniać jeszcze długo, ale pora kończyć. Pora też chyba w końcu dorosnąć, bo kanału z kreskówkami dla mnie, już nie ma...

poniedziałek, 6 kwietnia 2009

Komiks fest w Opolu

Na początek najlepsze życzenia dla wybranki mego serca, która dzisiaj obchodzi swoje urodziny. Teraz zaś standardowy wstępik. Pogoda za oknem wspaniała, dzień wyjątkowo długi, w związku z czym piwo pod chmurką jak najbardziej realne. Świeże powietrze to zdrowie, zatem gorąco zachęcam do takiej właśnie formy spędzania wolnego czasu. Mi się urlop kończy i ogólnie czasu wolnego też coraz mniej. A tu magisterka goni, kupka komiksów nadal czeka na przeczytanie, no i oglądać też jest coś. Nie ma lekko. Aha, pewnie o tym jeszcze nie wspominałem, więc wspominam: na Alei wisi od jakiegoś czasu pierwsza recenzja mangi, jaką napisałem dla tego serwisu. Mam nadzieję, że da się ją jakoś przetrawić... A teraz słów kilka o genezie tekstu, który znajdziecie poniżej. Od paru lat (znaczy odkąd zacząłem studia) przyszło mi żyć w Opolu. Pod kątem komiksowym nic się tutaj nie dzieje, aż tu nagle w zeszłym roku odkryłem, że jednak coś rusza w tym temacie. O wszystkich komiksowych eventach w tym mieście skrobnę wkrótce coś więcej, a dzisiaj zapraszam na relację z wykładowej części Komiks festu. Rozpiskę imprezy umieściłem tutaj, lecz relacji nie wrzucam na Aleję, z tego prostego względu, że będę pisał bardzo subiektywnie i hmm... „blogowo”. Zapraszam.

Komiks fest rozpoczął się w piątek o 17:00. Imprezka była całkiem nieźle rozreklamowana. Plakaty na mieście, na uniwerku, ogłoszenia w lokalnych portalach, radiu studenckim etc. Spodziewałem się w związku z tym tłumów (w sensie z 50 osób), a okazało się, że na sali zasiada nie więcej niż 30. Mało, wręcz bardzo mało. Były wejściówki- wszystkie wybrano, ale nikt ich przy wejściu nie sprawdzał. Ba, rozmawiając ze znajomymi przed galerią, chwilę przed pierwszym wykładem, zaczepił nas pracownik tejże i zaprosił na omawianą imprezę. Cóż, pogoda ładna była, to ludziom się nie chciało...


Na piątek przewidziano tylko jedno spotkanie: z panem Wojciechem Jamą (foto powyżej). I muszę przyznać, że wyszło bardzo fajnie. Ze względu na małą ilość słuchaczy jakoś dało się przeżyć brak mikrofonu (chociaż na pewno nie zaszkodziłoby, gdyby jednak był), a sam sukces spotkania to zasługa gościa, który przez prawie dwie godziny potrafił mówić i nie przynudzać przy tym. Podobno nudno się zrobiło dopiero, kiedy jeden koleś z publiczności zaczął zadawać pytania, a potem normalnie dyskutować z prelegentem... Cóż mogę rzec: przynajmniej się odzywałem, więc spadówa! Ale co było takiego fajnego w tym spotkaniu? To, że pan Jama to prawdziwy pasjonat, osobnik jak najbardziej pozytywnie zakręcony. Opowiadał on trochę o historii polskiego komiksu, trochę o rodzimych twórcach, ale przede wszystkim o swojej olbrzymiej kolekcji. Co jakiś czas rzucał żart, czy anegdotę, które wcale nie były wymuszone i w naturalny sposób ubarwiały jego wypowiedź. Oczywiście przywiózł ze sobą kilka egzemplarzy starych komiksów, wśród których były też prawdziwe rarytasy. Widać było, że mógłby mówić o swojej kolekcjonerskiej pasji całymi godzinami. Jeśli chcecie poznać mniej komiksową część jego kolekcji to zapraszam na stronę Muzeum Dobranocek, które od niedawna istnieje w Rzeszowie. Gdyby urządzić cykl spotkań, to Wojciech Jama byłby tutaj idealnym gościem. Na szczęście w dwie godziny też udało mu się przekazać całkiem dużo ciekawych informacji.

W sobotę spotkania odbywały się już od 16. Pierwszym gościem był Marek Lachowicz. Twórca „Człowieka Parówki” powiedział co nieco o samym komiksie, podkreślając, że nie jest komiksologicznym ekspertem, lecz został o to poproszony, zatem zrobi co w jego mocy. I zrobił całkiem dużo. Publika sprawiała wrażenie laików, w związku z czym krótki zarys historii komiksu, jak i próba definicji tego medium na pewno okazały się przydatne. Poza tym Marek przywiózł kilka komiksów, które stanowiły idealne przykłady konkretnych nurtów. Były zatem „ambitne i niezależne”, „amerykańskie trykociarskie”, „popularne europejskie”, „prasowe humorystyczne” i „polskie mało znane”. Jak zauważył ktoś z publiczności: tylko mangi brakło. Po pogaduszce, przyszła kolej na część praktyczną, w której Marek demonstrował jak się tworzy komiks. Każdy kto był na spotkaniu dostał swoją kartkę, cienkopis i mógł poszaleć. Wpierw jednak trzeba było stworzyć scenariusz. W efekcie zabawy w skojarzenia i późniejszej burzy mózgów udało się „wymyślić” historię o zakonnicy jedzącej kanapkę, którą atakuje pszczoła. Gdzieś z boku wydarzeń był robot który, reperował się przy wykorzystaniu części z odkurzacza. No i w kluczowym momencie miał pomóc zakonnicy wciągając do rury (taa...) dokuczliwą pszczołę. Prawda, że brzmi intrygująco? Udało mi się dorwać storyboard Marka do tej historii, na którym autor złożył mi ładny podpis i tym sposobem mam prawdziwy komiksowy unikat, którego zdjęcie zamieszczam poniżej.


Po spotkaniu zamieniłem z autorem kilka słów (już nie na oficjalnym forum, zatem nikt pretensji mieć nie powinien...). Dowiedziałem się, że pan Lachowicz ma małą przerwę od komiksów. Coś nowego szykuje jednak na łódzki konkurs. Poza tym potwierdził wydanie integrala z przygodami Gangu Wąsaczy. Wszyscy jego fani nie muszą się zatem martwić, że całkowicie da sobie spokój z komiksem. A oddech potrzeby jest każdemu.

O 18 rozpoczęło się spotkanie z Arkadiuszem Salamońskim. Z początku przypominało ono piątkowe spotkanie z Wojciechem Jamą, ale ostatecznie pobiegło w nieco innym kierunku. Pan Jama opowiadał bowiem głównie o swojej kolekcjonerskiej pasji, z kolei pan Salamoński skupił się na historii komiksu w Polsce. Osobiście większość z tych rzeczy już wiedziałem (taa, czytało się książki), ale dla osób nie mających hopla na punkcie komiksu, taki wykład na pewno był całkiem wartościowy. Ogólnie: bardzo dobre zakończenie dwóch dni wykładów. Od tego piątku zaczynają się warsztaty. Ciekawe czy starczy mi odwagi by się na nie wybrać?

Ogólnie Komiks fest nie porażał rozmachem i wzorcową organizacją. Skoro już odbywał się w Galerii Sztuki Współczesnej, to mogła mu towarzyszyć wystawa plansz komiksowych. Można też było poprosić Empik czy znajdujący się zaraz obok Matras o kilka egzemplarzy komiksów (do sprzedania, czy choćby pokazania). Dobór gości był jedna bardzo dobry i jestem zadowolony ze wszystkich wykładów. Najbardziej oczywiście ze spotkań z Wojtkiem Jamą i Markiem Lachowiczem. Ten pierwszy uświadomił mi, że komiks naprawdę może być życiową pasją, dzięki której można nawiązać wiele ciekawych znajomości, a nie tylko spotkać bandy trolli na internetowych forach. Z kolei drugi to sympatyczny, normalny człowiek, który naprawdę lubi to co robi. No i udało mi się z nim chwilę porozmawiać, co dla każdego fana byłoby nie lada gratką. Teraz pozostaje mieć nadzieję, że za rok opolski Komiks fest również wypali, stając się imprezą cykliczną, której kolejne odsłony będą tylko lepsze.