środa, 13 maja 2009

Relacja z Brukseli #1

Lada moment wybywam na wyspę Man (na komunię chrześnicy), zatem niewiele będzie czasu na pisanie. Teraz chyba jest ostatni i zarazem najlepszy moment aby podzielić się pierwszymi wrażeniami z wycieczki do Brukseli. Zapewniam, że napiszę na ten temat jeszcze co nieco. Dzisiaj tylko swoisty dziennik z całości podróży. Za tydzień wrzucę fotki wraz z podpisami (dzisiaj mała próbka bez podpisów), a jeszcze w tym miesiącu mam zamiar skrobnąć pełnoprawną relację z komiksowej części wycieczki, która powinna pojawić się na Alei. Tam już oczywiście będzie bez prywaty i mojej facjaty na fotkach. A teraz już relacja: od wyjazdu z Opola, aż do momentu kiedy w poniedziałek bladym świtem walnąłem się do wyrka. Czytania jest dużo, a styl taki sobie. Poza tym często przynudzam i rozpisuję się o pierdołach, pomijając większość napotkanych zabytków... Mimo wszystko: zapraszam.


Jak poprzednio wspominałem zdarzyło mi się wygrać wycieczkę do Brukseli. Po takiej nagrodzie spodziewałem się naprawdę wiele i muszę przyznać, że nie zawiodłem się. Jako że wycieczka była dla dwóch osób, będę zazwyczaj pisał w liczbie mnogiej (tam gdzie trzeba przerzucając się na pojedynczą). No to jazda!


A jazda zaczęła się już w piątek rano. W związku z faktem, że samolot startował w sobotę ok. 7:00, a do odprawy trzeba się stawić odpowiednio wcześniej, musieliśmy z Magdą pojawić się w Warszawie już w dniu poprzedzającym wylot. Na szczęście Egmont zapewnił nam nocleg w hotelu, dzięki czemu oszczędzono nam koczowania na dworcu. Organizator postanowił przy okazji zorganizować małą uroczystość przekazania nagrody, którą zaplanowano na godzinę 16:00. Z Opola trochę się jedzie, a bezpośrednie pociągi kursują bodajże tylko 2-3 razy na dobę, więc trzeba było wyruszyć po ósmej, aby na miejsce dotrzeć w okolicach 13:00. Mimo, że zarówno hotel, jak i ambasada Belgii (a raczej jej oddział, w którym miała się odbyć wspomniana uroczystość) znajdowały się w niewielkiej odległości od Dworca Centralnego, to oczywiście trochę musieliśmy pobłądzić zanim dotarliśmy do celu. Wręczenie nagrody przebiegło sprawnie i sympatycznie. Uczestniczyło w nim kilka osób, w tym Tomasz Kołodziejczak i Miłosz Witowski z Egmontu, delegat rządów Wspólnoty Francuskiej Belgii i Regionu Walonii Pan Zénon Kowal i przedstawiciel linii lotniczych. Oprócz tego jeszcze dwie panie, z których jedna tłumaczyła słowa belgijskiego dyplomaty. A było co tłumaczyć, bo opowiadał on bardzo dużo i ciekawie (oczywiście o Brukseli)- przy okazji prezentując niemałą wiedzę komiksową i spore poczucie humoru. Wręczono nam symboliczne bilety, pstryknięto kilka fotek, wyjaśniono szczegóły podróży i przekazano stosik folderów i map. Dodatkowo dostałem kilka egmontowych komiksów i to tych ekskluzywnych z serii Plansze Europy (był jeszcze „Nowy York” Eisnera i „Legendy Polskie”). Obładowani, ale szczęśliwi mogliśmy opuścić ambasadę. Aby jeszcze bardziej sobie umilić ten dzień wymyśliłem, że pójdziemy do kina na „Star Treka”. Na szczęście Magda nie chce żebym ją zabierał na romantyczne komedie i z chęcią towarzyszy mi na seansach takich „Strażników”, „Death Proof”, czy „300” (żeby nie było: na „Drodze do szczęścia” też byliśmy razem). Myślałem, że opolski Helios jest drogim kinem, ale jak zobaczyłem ceny w Mulitkinie, które znajduje się w Złotych Tarasach, to zdębiałem. Ulgowy prawie 20 zeta, litr Coca Coli niemal dychę, do tego jeszcze jakiś buc w kolejce za nami...- cóż, Warszawa- pomyślałem i przyjąłem taki stan rzeczy za normę. Sam „Star Trek” jest rewelacyjny. I co istotne nie za długi, dzięki czemu mój pęcherz wytrzymał do końca seansu. Sylar jako Spock daje radę, kawałek Beastie Boys cieszy jak zawsze, a jedyne czego mi zabrakło to charakterystycznej melodyjki ze „Starek Trek: The Next Generation”. No, ale to przecież film nawiązujący do oryginalnego „Star Treka”, więc o co się czepiam? Potem powrót do hotelu, kilka godzin snu i pobudka o czwartej. Nie obyło się bez małych problemów przy wymeldowaniu, gdy okazało się, że hotel miał umowę z Egmontem do końca kwietnia, ale ostatecznie nas wypuszczono. Bez problemu zdążyliśmy na autobus, potem na samolot i w końcu wylecieliśmy. Lot przebiegał spokojnie. Oczywiście jako wieśniak, który pierwszy raz w życiu leci samolotem byłem niesamowicie podjarany i musiałem powalczyć z Magdą o fotel przy oknie.


Po dotarciu na miejsce zaczęło się błądzenie. Najpierw trzeba było znaleźć autobus, który zabrałby nas do centrum, a następnie dotrzeć do polskiej ambasady i odebrać klucz, po czym udać się do konsulatu i rzucić toboły. Trochę się nachodziliśmy, ale mapy dostarczone przez organizatorów spełniły swoje zadanie i udało się nam dotrzeć do celu (na szczęście konsulat był bardzo blisko ambasady). Po drodze widzieliśmy budynek „Le Berlaymont” i przeszliśmy niesamowity Parc du Cinquantenaire z pięknym łukiem triumfalnym, który przechodzi w gmachy kilku muzeów. Na wszystkie te atrakcje trafić można przechodząc Rue de la Loi- ulicę, którą przebiegała większa część naszych wędrówek. W konsulacie szybko się rozpakowaliśmy i ruszyliśmy na poszukiwanie muzeum komiksu. Na mapie wszystko wyglądało w miarę prosto. Ot, główną ulicą aż do centrum, a tam kilka zakrętów i jesteśmy na miejscu. W praktyce oczywiście wszystko tak proste już nie było. Trasa miała kilka dobrych kilometrów. Byliśmy już spóźnieni, a wizytę w muzeum mieliśmy zaplanowaną na 12 (według innej rozpiski na 15...). Oczywiście zmierzając do celu jeszcze trochę pozwiedzaliśmy, zatrzymując się m.in. w katedrze św. Michała. Gdzieś w okolicach 14 dotarliśmy na miejsce. Byliśmy umówieni z dyrektorem muzeum, który okazał się bardzo sympatycznym człowiekiem. Opowiedział nam o wystawach jakie będziemy zwiedzać i wręczył po egzemplarzu albumu, w którym znajdowały się znaczki zaprojektowane przez samego Grzegorza Rosińskiego. Ba, w każdym z albumów znajdował się autograf słynnego polskiego komiksiarza. Nie muszę dodawać, że cieszyłem się jak dziecko... Oprócz tego otrzymaliśmy oczywiście bilety, które uprawniały nas do skorzystania z muzealnej biblioteki. Pomyślcie tylko, cała biblioteka wypełniona komiksami (w tym polskimi). Niestety z braku czasu nawet do niej nie wchodziłem, gdyż wiedziałem, że przepadłbym na wiele godzin, a głód dawał o sobie znać. O samej ekspozycji napiszę kiedy indziej- starczy jeśli wspomnę tutaj, iż mnie olśniła. Wspaniale zorganizowane muzeum, do tego piękne wnętrza, świetnie zaopatrzony sklep, wspomniana biblioteka, restauracja etc. Na pewno jeszcze tam wrócę. Po wyjściu postanowiliśmy zahaczyć o tzw. Trasę Komiksową, czyli różne miejsca nawiązujące do komiksów, które rozsiane są po całym mieście. Niestety jej pierwszy punkt, czyli figura Gastona, podlegał właśnie renowacji. Ja cały czas oczarowany muzeum i samą Brukselą całkowicie zignorowałem głód, jednak była już 17:00, a oprócz bułki w samolocie nic tego dnia nie jedliśmy, więc postanowiłem ulec Magdzie i poszliśmy na obiad. Na rynku ceny małe nie były. Znaleźliśmy knajpkę z kebabami itp., w której za osiem euro można było dostać duży talerz niezdrowego jedzenia. Co ciekawe jedynym polskim słowem jakie znał kelner (jak się potem dowiedziałem Albańczyk) było: „piwo” (a nie oklepane: „dziękuję”, czy „dzień dobry”). Jak w takim wypadku mogłem odmówić sobie belgijskiego browarka? Po posiłku ruszyliśmy dalej. Grand Place było niesamowite- tłoczne, ale zachwycające. Do tego na samym rynku tworzono akurat gigantyczny kadr komiksowy (potem miał trafić do Księgi Rekordów Guinessa). Zaczęliśmy szukać punktów Trasy Komiksowej. Znaleźliśmy większość z nich, lecz niestety zmęczenie i chęć powrotu do hotelu wygrało z zamiarem przejścia całej trasy. Co istotne większość z punktów tej trasy znajduje się już za ścisłym centrum i leży w dzielnicy zamieszkiwanej w większości przez ludność czarnoskórą i arabską. Mam nadzieję, że nikt nie zrozumie mnie źle, brzydzę się rasizmem i w ogóle wszelkimi przejawami nietolerancji, ale ciężko było nie zauważyć jak brudne i często cuchnące są te miejsca. Niektóre z pięknych komiksowych obrazków, zdobiących ściany budynków, było też u dołu przykrytych szpetnymi bazgrołami. Mimo tego ta część trasy, którą udało nam się zobaczyć, robi niesamowite wrażenie. Po drodze trafiliśmy na Brüsel- gigantyczny sklep komiksowy, którego asortyment przyprawiał o zawrót głowy. Aha, jednego z rysunków, zamieszczonych na mapie, nie udało nam się znaleźć. Przeszliśmy całą ulicę wzdłuż i wszerz, ale grafiki nie ujrzeliśmy. Czyżby ktoś ją zamalował, odnawiając elewację budynku? Wracając do konsulatu przeszliśmy jeszcze obok pięknego Pałacu Królewskiego, potem posiedzieliśmy chwilę w Parku Brukselskim. Dużo ludu tam było (co ciekawe wiele osób siedziało na trawnikach; nikt tam się nie pluje o deptanie zieleni). Na małym skwerku grupka punków sobie imprezowała, kilka metrów dalej chłopaki grali w piłę i nikt nikogo nie przeganiał. A patroli policji było mnóstwo. Naprawdę fajnie. Z piciem alkoholu też nie było problemu. Sam widząc, że inni sobie popijają otworzyłem puszkę miejscowego piwka i sprawdziłem czy dostanę mandat. Kilka razy mijał mnie patrol i nic. Przyznaję, początkowo z przyzwyczajenia się czaiłem. Potem jednak już na luzie popijałem napój z pianką, wpatrując się w przepiękną fontannę. Ech, człowiek zapomina, że nie wszędzie Polska. Koło dziesiątej, zupełnie wyczerpani wróciliśmy do pokoju.


Drugi dzień też zaczął się wcześnie. Na dziewiątą mieliśmy się stawić w parku Mini Europa. Do stacji metra, z której mogliśmy tam trafić maszerowało się dobre kilka kilometrów, więc wstawanie bez pomocy budzika nie wchodziło w rachubę. Wybraliśmy dłuższą trasę, aby jeszcze zobaczyć budynki unijnych instytucji. Po drodze trafił się rzecz jasna kolejny ładny park (Park Leopolda). W ogóle w Brukseli jest masa terenów zielonych. Gdybyśmy tylko mieli choć kilka dni więcej, to jeden z nich poświęcilibyśmy wylegiwaniu się na kocyku i podziwianiu pięknej architektury, której w tych miejscach jest niemało. Mini Europa okazała się naprawdę ciekawa. Dodatkowa atrakcja, to znajdujące się w pobliżu Atomium, czyli słynna konstrukcja w kształcie pierwiastka metalu. Mini Europa znajduje się w kompleksie rozrywkowym, na który składają się jeszcze knajpki, kinopleks, park wodny i kilka pomniejszych atrakcji. Fajne jest to, że wiele budynków ma jakieś ruchome elementy (ew. dźwięki), które można samemu uruchomić. Poza tym przy każdym państwie jest guzik, którym można sobie puścić hymn danego kraju. Co do Polski to reprezentują ją Dwór Artusa i Pomnik Poległych Stoczniowców 1970. Czyżby twórcom makiet nie chciało się wyjeżdżać poza Gdańsk? Zaraz przy wejściu pstryknięto nam kilka fotek z maskotką tego przybytku (pomarańczowym żółwiem), które mogliśmy odebrać wychodzą. Nawet breloczki z tymi zdjęciami nam dali. To się nazywa mieć wizytówkę polecającą od szefa (ale widać było, że pan wydający pamiątki jest niepocieszony faktem, że nie musimy płacić). Przed dwunastą musieliśmy się ewakuować, aby na samolot zdążyć. Czyli: metro, długi spacer, po drodze zorientowanie się gdzie wsiąść do autobusu, pozbieranie tobołów, oddanie kluczy i szybki spacer powrotny. Dzień wcześniej kupiłem dwa piwa (oczywiście różne). Pierwsze, jak już wspominałem, wypiłem w parku. Drugie miałem nadzieję posmakować w równie sprzyjających okolicznościach przyrody. Niestety musiałem się nim delektować podczas pakowania (miałem na to całe dwie minuty), a szybki spacer skutecznie je ze mnie wypocił. Ok. 14 byliśmy na lotnisku. Lot przebiegł spokojnie, w stolicy byliśmy gdzieś w okolicach 17:00. Bezpośredni pociąg odchodził o 22:50, zatem czekało nas prawie sześciogodzinne koczowanie w Złotych Tarasach (lepsze to niż siedzenie na cuchnącym dworcu), gdyż na spacery nie mieliśmy już zarówno sił, jak i większej ochoty. Podróż do Opola okazała się prawdziwą męczarnią. Człowiek zmęczony, a zasnąć w dusznym przedziale naprawdę ciężko. No, ale jakoś przetrwaliśmy. W okolicach piątej spoczęliśmy w łóżku i mogliśmy zasnąć. A było ciężko, bo za oknem już się rozwidniało, a poza tym przez szybę dochodziły nas odgłosy dogorywającego pierwszego dnia Piastonaliów. Niemniej w końcu się udało i mogłem przespać całe... trzy godziny.


Wyjazd do Brukseli był super. W tym miejscu wypada mi tylko podziękować kilku osobom. Po pierwsze Madzi, która potrafi porozumiewać się po angielsku dalece sprawniej niż ja, dzięki czemu kierowcom autobusów, dyrektorom muzeów, paniom w kasach etc. oszczędziła słuchania ciągłego „yyy”. Po drugie: wydawnictwu Egmont, za to, że doceniło moje wypociny i postanowiło je nagrodzić- zwłaszcza zaś Miłoszowi Witowskiemu, który cały czas trzymał rękę na pulsie. Oprócz tego wszystkim sponsorom i ludziom, którzy w mniejszym lub większym stopniu okazali nam swoją życzliwość. Tu jeszcze taka dygresja. Kiedy po przylocie wbiliśmy do pierwszego autobusu, jaki podjechał, z pytaniem czy dotrzemy nim do centrum, kierowca wyjaśnił, że nie- po czym poinformował, która linia okaże się przydatna, a nawet wskazał na mapie gdzie jedzie. Nic się przy tym nie denerwował, czy choćby irytował, mimo że przecież powinien odjeżdżać. Z kolei po powrocie do kraju, kierowca autobusu na Okęciu nie miał wydać z 10 złotych (kiedy chcieliśmy u niego kupić bilety ) i musieliśmy opuścić pojazd. Już wtedy człowiek poczuł, że wrócił do Polski. Dobrze, że tak wcześnie, bo kto wie, czy później z rozpędu bym sobie piwa na mieście nie otworzył...