niedziela, 28 czerwca 2009

300

Z okazji pomyślnego zakończenia studiów wygrzebałem jeszcze jeden tekst, który obraca się wokół Termopil. Tym razem recenzja, która właśnie z uwagi na fakt, że jest recenzją, nie znalazła się w mojej magisterce (o komiksie, rzecz jasna, piszę, ale bardziej obiektywnie). Ogólnie, jakoś ostatnio czuję się straszliwie wypalony i nic nie chce mi się pisać. Ba, nawet czytać mi się nie chce za bardzo. Mam nadzieję, że to przejdzie, bo przybija mnie świadomość marnowania czasu... A tekst pochodzi z RF nr 2/07 (przedostatniego).


Frank Miller to jeden z najbardziej cenionych twórców komiksów na świecie. To co wyjdzie spod jego ręki już na starcie ma duże szanse stania się hitem, tak komercyjnym, jak również artystycznym. Czemu tak się dzieje? Wystarczy wziąć do ręki któreś z wielkich dzieł pana Franciszka i od razu pozna się odpowiedź na to pytanie. Niby proste w swej budowie opowieści, które jednak posiadają niesamowicie wyrazistych bohaterów. Bohaterów, którzy zawsze są twardzi i nieustępliwi. To prawdziwi herosi i nieważne czy będziemy mieli do czynienia z emerytowanym gliną z Miasta Grzechu, z biznesmenem w stroju nietoperza, czy roninem- bohaterowie Millera zawsze budzą podziw, szacunek, a także strach. Nie inaczej jest z oddziałem spartańskich wojowników, który pojawia się jednym z ważniejszych dzieł tego artysty.

„300” został oryginalnie wydany w 1998 i z miejsca zgarnął kilka prestiżowych nagród w branży. Podbił krytyków oraz czytelników. Wielki Frank stworzył kolejne epokowe dzieło. Ale czemu ta historia jest taka wyjątkowa? - spytają niektórzy. Po pierwsze przez scenariusz. Bitwa pod Termopilami- bo właśnie opowieść o wydarzeniu z 480 r.p.n.e. stanowi kanwę tego komiksu- to temat jakby nie patrzeć dosyć oklepany i nie dający autorowi zbyt wielkiej swobody twórczej. Millerowi to wcale jednak nie przeszkodziło w stworzeniu dzieła wybitnego. A stało się tak dlatego, że potraktował on swój komiks, nie jako twór stricte historyczny, lecz bardziej jako epicką opowieść fantasy, osadzoną w konkretnych realiach historycznych. Oczywiście na pierwszy rzut oka wszystko się zgadza: jest i Leonidas ze swoimi Spartiatami, i Kserkses ze swoją ogromną armią. Są nawet inni Grecy, którzy faktycznie brali udział w bitwie pod Termopilami. Jest wreszcie zdrajca Efialtes. Ale to wszystko stanowi tylko punkt wyjścia, z którego bujna wyobraźnia autora uczyniła patetyczną opowieść o męstwie, honorze i poświęceniu dla ojczyzny. Nie będę tutaj skupiał się na nieścisłościach historycznych dzieła Millera, bo wcale mnie one nie rażą. Pragnę tylko zwrócić uwagę na fakt ich istnienia i przestrzec przed ewentualnym traktowaniem „300” jako źródła informacji o bitwie termopilskiej. Jeśli ktoś chce poznać prawdę, to zachęcam do przestudiowania jednego z wielu opracowań naukowych (o starożytnej Grecji książek nie brakuje), a bardziej leniwych mogę odesłać do własnego tekstu na ten temat, który znaleźć można w 22 numerze Reset Forever. Wróćmy jednak do scenariusza. Centralną jego postacią jest król Sparty: Leonidas. To on również jest tutaj głównym narratorem, zmieniając się tylko czasami z Diliosem, spartańskim żołnierzem-bajarzem. Wokół Leonidasa, jego przeżyć i przemyśleń, kręci się cała akcja. Król jest świadomy swojego losu, wie, że pisana jest mu porażka i wie, że podzielą ją z nim również jego żołnierze, ale mimo to nie rezygnuje z misji, nie poddaje się i ani przez moment nie myśli o przeciwstawieniu się spartańskiemu prawu. Jest to bohater prawdziwie tragiczny. Miller jest doskonałym scenarzystą i tym komiksem potwierdza swoją klasę. Narracja jest niezwykle dopieszczona i zdecydowanie przyćmiewa dialogi, których wcale nie ma tu tak dużo. Większość opowieści poznajemy przez prostokąciki z tekstem (czyli wstawki narracyjne) i przez same rysunki, które przekazują jeszcze więcej niż słowa.

Właśnie: rysunki. Fabuła „300” jest na tyle nieskomplikowana, że spokojnie mogła obejść się bez większej ilości tekstu. I do takiego właśnie wniosku doszedł Miller. Na dobrą sprawę bardziej rozbudowane dialogi mamy tylko przy kolejnych rozmowach perskich posłów ze Spartiatami (wyróżnia się tutaj zwłaszcza rozmowa Leonidasa z samym Kserksesem). Reszta komiksu to głównie rysunki i wkręty narratora. A strona graficzna „300” naprawdę powala. Co chwila jesteśmy raczeni wspaniałymi dwustronnymi planszami, które same w sobie stanowią dzieła sztuki. Pełne ekspresji, dynamiczne rysunki Millera sprawiają, że wręcz czujemy bitewny zgiełk jakiego jesteśmy świadkami. Kadrowanie jest wspaniałe i wzbudza zachwyt u każdego, kto lubuje się w epickich, pełnych ruchu, lub wymownych póz grafikach. Również sam sposób w jaki autor przedstawia akcję na poszczególnych kadrach jest świetny. Miller zrobił coś czego wcześniej w komiksie, na taką skalę, nie widziałem (a może nie widziałem w ogóle?). Otóż przedstawił akcję nie tylko w klasycznych rzutach (czyli głównie z boku), ale także w niezwykle ciekawym rzucie izometrycznym (z lotu ptaka). Zupełnie jak w starych, dobrych RTS-ach, tylko, że w większym zbliżeniu... Dodajmy do tego charakterystyczną kreskę autora (surową i kanciastą, ale przy tym bardzo dynamiczną) i piękne, malarskie kolory Lynn Varley (prywatnie żony Millera), a otrzymamy jeden z najlepszych graficznie komiksów na świecie. Jestem skłonny nawet zaryzykować stwierdzenie, że „300” się nie czyta, tylko ogląda.

Bitwa pod Termopilami inspirowała twórców od zawsze. Opowieść o męstwie i poświęceniu jak żadna inna trafiała do odbiorcy, który w istocie już dawno zapomniał co te dwa określenia znaczą. Dlatego tak ważne jest regularne przypominanie o nich. A, że takie dzieła pachną patosem na kilometr? Cóż, według mnie patos w wydaniu antycznym, nie razi aż tak jak patos z gwieździstym sztandarem w tle. Dlatego właśnie Miller dobrze zrobił, że mając zamiar opowiedzieć o takich, a nie innych wartościach, sięgnął po temat bitwy pod Termopilami. Lepiej chyba nie mógł wybrać. Dzięki temu „300” stało się kolejną cegiełką, która wzmocniła jego legendę, podobnie jak starcie sprzed prawie 2500 lat przyczyniło się do zbudowania legendy nieustępliwych Spartan.

"300"
Scenariusz: Frank Miller
Rysunki: Frank Miller
Kolory: Lynn Varley
Wydawca: Dark Horse Comics (1998)
Wydawca PL: Taurus Media (2005)
Liczba stron: 88
Format: 24 x 30 cm
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Druk: kolorowy

piątek, 26 czerwca 2009

Bitwa pod Termopilami

Udało się! Powinienem się już wcześniej pochwalić, ale natłok różnych spraw spowodował, że dopiero teraz znalazłem na to chwilkę. Dwudziestego trzeciego czerwca, w zeszły wtorek, zostałem magistrem historii. Z tego też względu wyszperałem artykuł, który stał się zaczątkiem, a w pewnym sensie nawet podstawą, mojej pracy magisterskiej. Mocno go później przerobiłem, gdyż z paroma, zamieszczonymi w nim danymi, mógłbym dzisiaj polemizować. Niemniej, wersja poniższa jest tą pierwotną, krótszą, ale mimo wszystko w wielu miejscach pokrywającą się z fragmentem pierwszego rozdziału mojej pracy. Może kiedyś opublikuję tutaj i tą nowszą, rzetelniejszą wersję... Tekst pierwotnie pojawił się w RF nr 5/05 i można go uznać za pierwszy przyczynek do późniejszej magisterki. Drugi impuls pojawił się dwa lata później, wraz z premierą "300" (wtedy już wiedziałem o czym będzie moja praca). Ostatni etap tej podróży (czyli zakończenie pisania i obrona) nastąpił po kolejnych dwóch latach. Fajnie się pisało, fajne były te studia - teraz pora zabrać się za prawdziwe życie...

PS: Obraz, który ozdabia poniższy tekst, to dzieło Jacquesa Louisa Davida, pt.: "Leonidas pod Termopilami", z 1814 roku.


W 480 roku p.n.e. na styku północnej i środkowej Grecji rozegrała się bitwa, która na zawsze miała stać się symbolem wielkiego męstwa, poświęcenia i oddania swojemu krajowi, a także symbolem walki, do której dochodzi i która jest niestrudzenie prowadzona, mimo, że jej wynik jest z góry przesądzony.

Przegrana we wrześniu 490 r. przez Persów bitwa pod Maratonem tylko czasowo zapewniła bezpieczeństwo Grekom. Do tej pory, bowiem rządzący Persją król Dariusz chciał tylko ukarać Ateny i Eretrię za poparcie powstania Jonów w Azji Mniejszej, do jakiego doszło w latach 499-494. Teraz natomiast Persowie zaczęli poważnie myśleć o podboju całej Grecji. Realizację tego planu opóźniła śmierć Dariusza w 485 r. i wybuch powstania w Egipcie. "Zabrał" się za niego już następca Dariusza, Kserkses, który rządził perskim imperium w latach 485-465. Wiosną 480 zgromadził on ok. 300 000 żołnierzy, 1207 trier oraz 13 000 małych statków transportowych i z taką armią ruszył na Grecję. Persowie przekroczyli Hellespont, budując na nim "mosty" z zakotwiczonych i połączonych bokami okrętów, przeszli przez Trację i Macedonię, aż w końcu wkroczyli do północnej Grecji. Ich bezpośrednim celem były Ateny. Grecy postanowili bronić swych północnych ziem, ale kiedy okazało się, że pozycja w dolinie rzeki Tempe (północna Tesalia), może być okrążona, Spartanie wycofali się na Przesmyk Koryncki, który zaczęli fortyfikować. Tesalia została bez walki oddana w ręce wroga.

Opór Persom postanowiono stawić dopiero w, leżącym ok. 150 km od Aten, wąwozie Termopile w górach Kallidromos. Było to najdogodniejsze do obrony miejsce, znajdujące się na trasie marszu armii Kserksesa. Obrona wąwozu została powierzona samemu królowi Sparty: Leonidasowi. Do jego, liczącej 300 żołnierzy, gwardii dodano 400 hoplitów z Teb, 700 z beockiego miasta Thespiai, 1000 Fokijczyków, 1000 Malijczyków, a także pospolite ruszenie Loków wschodnich. Łącznie armia dowodzona przez Leonidasa liczyła ok. 8000 ludzi.


Pierwsze dni walk zakończyły się odparciem ataków Persów, którzy stracili w nich wielu żołnierzy. We frontalnej walce z lepiej wyszkolonymi Grekami nie mieli szans. Grecka falanga była dla nich "przeszkodą" nie do sforsowania. Dopiero zdrada Malijczyka Efialtesa dała Persom przewagę. Wskazał on im, bowiem górską ścieżkę przez przełęcz Anopaia. Dzięki temu armia perska, przedostając się na tyły wroga, mogła zastosować manewr okrążający. Wspomniana ścieżka była broniona tylko przez Fokijczyków, którym uprzednio zadanie to powierzył Leonidas. Dowodzona przez Hydarnesa gwardia perska bez trudu sobie z nimi poradziła. Król Sparty dowiedział się o tej klęsce wystarczająco wcześnie, aby zdążyć się wycofać. Pozostał jednak wierny obowiązującym w Sparcie zasadom kodeksu wojskowego, które mówiły, że w obliczu wroga nie wolno się cofnąć z raz zajętej pozycji. Większość sił greckich odesłano, a przy Leonidasie pozostali tylko wszyscy Spartanie, a także oddział Teban i Thespijczyków. Ta garstka wojowników stawiała dzielnie opór Persom, aż do południa trzeciego dnia. Dopiero, kiedy zjawił się Hydarnes reszta Spartan opuściła przybrzeżną drogę, będącą do tej pory terenem walki i cofnęła się na zbocze Oity. Tutaj została otoczona i wybita. Dopełnił się, z góry przesądzony, los mężnych hoplitów. Jednak ich ofiara nie była daremna, gdyż powstrzymanie Persów na trzy dni, umożliwiło greckiej flocie ucieczkę z zajętej wcześniej pozycji u północnego przylądka Eubei: Artemizjonu. Okręty Greków przeprawiły się przez niezwykle wąską cieśninę między Eubeą a lądem stałym (miejscami mogły przez nią płynąć, obok siebie, tylko dwie triery) i popłynęły na południe. Gdyby na lądzie stałym, w tym miejscu, byli już Persowie, los greckiej floty byłby z pewnością przesądzony. Niestety konsekwencją przegranej pod Termopilami było opanowanie przez armię Kserksesa całej środkowej Grecji. Z kolei wspomniana wyżej grecka flota, wprost spod Artemizjonu dopłynęła do wybrzeży wyspy Salaminy. Tutaj z końcem września 480 r. doszło do kolejnej słynnej bitwy (tym razem morskiej) wojen grecko-perskich. Ale to już temat na odrębny artykuł.

Według Herodota pod Termopilami zginęło 298 Spartan. Dwóch z 300 Leonidas odesłał ze względu na to, że nie byli oni zdolni do walki (jeden ślepy, drugi chory...). W istocie jednak na polu walki śmierć poniosło znacznie więcej wojowników pochodzących ze Sparty. Należy, bowiem pamiętać, że ludność Sparty była podzielona na trzy oddzielne warstwy. Spartiaci to była w istocie tylko arystokracja, natomiast na ludność Sparty składali się jeszcze periojkowie (ludzie wolni, lecz nie posiadający żadnych praw politycznych) oraz heloci (ludność zależna, wywodząca się z pierwotnych mieszkańców podbitych przez Spartiatów krain). Z każdym Spartiatą na wojnę szli także heloci. Nie inaczej było w trakcie wojen grecko-perskich. Na każdego pełnoprawnego obywatela przypadało, co najmniej kilku niewolników. Z pewnością, więc pod Termopilami zginęło znacznie więcej Spartan niż 300. Jednak to właśnie wspomniana liczba weszła do historii i kultury ludzkości, dając świadectwo niezwykłej odwagi i poświęcenia spartańskich wojowników. Jak to zwykle bywa na firmament wyniesiona została tylko arystokracja. Ofiara helotów uległa zapomnieniu. No cóż, widać tak, już musi być, że prawdziwymi bohaterami zostają panowie, a nie niewolnicy.

czwartek, 18 czerwca 2009

Drapieżcy

Dzisiaj lajtowy tekścik o pewnym komiksie. Rzecz całkiem świeża – napisana w ramach odciągania momentu rozpoczęcia przygotowań do obrony.

„Drapieżców” wydał na początku tego wieku Egmont (w okresie 2001-2004). Były to czasy, kiedy większość komiksów tego wydawnictwa kosztowała mniej niż dwadzieścia złotych. Na omawianą serię składają się cztery albumy, z których każdy ma, typową dla komiksów frankofońskich, objętość 50-60 stron. Za stworzenie tego dzieła odpowiada duet Dufaux – Marini. Pierwszy z panów zajął się scenariuszem, drugi ilustracjami. Jak im ta praca wyszła?


„Drapieżcy” to historia o wampirach. Oj, wiele już były takich dzieł, więc pewnie nie ma się czym podniecać. Otóż, jest się czym podniecać (zarówno w przenośni, jak i dosłownie). Niby opowieść o wampirach, ale przez cała historię nie pada słowo wampir. W pierwszym tomie nie ma nawet latania i gryzienia po szyjach, więc czytelnik do końca ma nadzieję, że historia będzie oryginalna i niepodobna do wszystkich innych tego typu. I tak w sumie jest, ale... Początek jest naprawdę zachęcający. Pojawia się motyw śledztwa w sprawie niewyjaśnionych zabójstw, są i dwie frakcje wrogich sobie wampirów. Jest zarówno dużo mroku, tajemniczości, jak i czystej akcji. Pierwszy tom wypada świetnie i obiecuje naprawdę dużo, kolejne też są niezłe, jednak mają tendencję zniżkową.


Dufaux chciał napisać nietypową historię o wampirach i chyba trochę przeszarżował. Na początku wydaje się, że historia będzie klimatycznym, mrocznym thillerem, w którym główne skrzypce zagra para policjantów: Vicky Leonore i Benito Spiaggi. Z kolei ich głównym przeciwnikiem będzie wampirze rodzeństwo: Camilla i Drago Molina. Dzieje się jednak nieco inaczej. Niby dobrze, że historia jest nieprzewidywalna, zwroty akcji zaskakują itd. Tylko dlaczego to wszystko jest szyte tak grubymi nićmi? Dufaux mógł pozostać przy opowieści kryminalnej, zdecydował się jednak pójść w innym kierunku. Pojawia się wątek wielkiego spisku, który ma doprowadzić wampiry do całkowitej władzy nad światem. Ba, okazuje się w pewnym momencie, że krwiopijcy już władają naszą planetą, a ludzie są gatunkiem na wymarciu, który w najlepszym wypadku skończy w ogrodach zoologicznych. Do tego okazuje się, że szef, kochanek, a nawet rodzinka Vicky Lenore, też są wampirami. No, ale rzecz jasna historia kończy się, jakby nie patrzeć, happy endem. Wszystko jest po prostu zbyt chaotyczne, a finał następuje zbyt szybko. Naprawdę nie lubię rozwiązywania problemów raptem na kilku ostatnich stronach i to zaraz po fragmencie, w którym fabuła osiągnęła taki stopień zapętlenia, że na sensowne rozwikłanie wszystkiego przydałby się, co najmniej, jeszcze jeden album. A tu nic z tego. Ginie jeden wampir, ginie drugi, ginie ktoś jeszcze... i koniec. Wszystko na kilkunastu kadrach - podczas gdy wcześniej, na każdą mniej istotną walkę, poświęcano po kilka stron.


Rysunki Mariniego to bez wątpienia najmocniejsza strona tego komiksu. Kreska, kolorystyka, kadrowanie – wszystko bez zarzutu. Marini wypracował swój własny styl, który mimo, że jest bardzo oryginalny i na wskroś europejski, to zawiera w sobie pewne pierwiastki, z jednej strony, mangi, a z drugiej komiksu amerykańskiego (spod znaku wydawnictwa TopCow). Największe wrażenie robią oczywiście sceny przedstawiające pojedynki i stosunki płciowe. Marini wspaniale rysuje kobiety, a jego ilustracje emanują seksem niemal w takim stopniu, jak dzieła Milo Manary. Do tego te lateksowe (skórzane?) stroje wampirzego rodzeństwa, czy miniówka pani porucznik, którą nieraz podziwiać można z perspektywy mrówki... No i znaczek: „Tylko dla dorosłych” też robi swoje. Jakieś dziesięć lat temu cały komiks by mnie zachwycił. Dzisiaj zachwycają tylko ilustracje...


Czy „Drapieżcy” są naprawdę tak kiepskim dziełem, jak to napisałem powyżej? Nie. W gruncie rzeczy to świetny komiks rozrywkowy, który dostarcza niezatartych wrażeń estetycznych. Głównym jego grzechem jest jednak zmarnowany potencjał. Świetny pomysł wyjściowy gdzieś się rozpłynął i czytelnik otrzymał zakończenie, które po prostu rozczarowuje. Niemniej, jeśli tęsknicie za rozrywkowymi czytadłami, w których nie brakuje akcji i seksu, to możecie śmiało inwestować w tą pozycję. Ja znalazłem wszystkie tomy na wyprzedaży w Matrasie i za każdy z nich zapłaciłem 5 złotych. Za taką cenę nie żałuję. Za cenę okładkową jednak bym sobie odpuścił (za ok. 70 złotych nawet dzisiaj można znaleźć wiele ciekawszych tytułów).

niedziela, 14 czerwca 2009

Sześciokącik StarCrafta #6

Co prawda, beta StarCrafta 2 nadal się nie pojawiła, ale Sześciokącik jest idealnym sposobem na uzupełnianie tego bloga, zatem zapraszam do krótkiego przeglądu tego, co przez ostatni miesiąc szczególnie przypadło mi do gustu. Niby to szósta odsłona Sześciokącika, zatem powinna być tą ostatnią, ale zapewniam, że tak się nie stanie i jeszcze nie raz poskrobię coś o StarCrafcie.

Bety jak nie było, tak nie ma, ale mutaliski ćwierkają, że garstka wybrańców będzie mogła przetestować grę jeszcze w te wakacje. Tak, wiem że to może być równie dobrze czerwiec, jak i początek września, lecz taka informacja lepsza niż żadna. Betatesty pewnie trochę potrwają, więc na finalną grę przyjdzie poczekać do ostatniego kwartału tego roku. Obstawiam listopad, w najgorszym wypadku grudzień (wydanie takiej gry po świętach równa się zrezygnowaniu z mnóstwa zielonych banknotów; zresztą Blizzard już oficjalnie poinformował, że StarCraft 2 na pewno pojawi się w tym roku). Tak, czy inaczej - już przeglądam forum PCLab w poszukiwaniu taniego sprzętu, który mi drugiego StarCrafta pociągnie.

Coraz bliższy termin bety sprawia, że coraz więcej stron organizuje konkursy na klucze do tejże. „Pierwszy polski serwis o StarCraft 2” też nie zaspał i zorganizował konkurs, w którym trzeba było popisać się poczuciem humoru i wymyślić dowcip nawiązujący do StarCrafta (mógł to być również żart rysunkowy). Wyniki można znaleźć tutaj.


Największą pomysłowością popisali się jednak ludzie z TeamLiquid, organizując konkurs na starcraftowe ciasto. Nadesłane propozycje znajdziecie pod powyższym linkiem, zaś tutaj można podejrzeć jak tworzono najbardziej niesamowity z wypieków. Ja tylko informuję, że newsa, jak i linki, zaczerpnąłem ze wspominanego już STARCRAFT2.NET.PL.

Starfeeder to serwis, który zawsze potrafi mnie zaskoczyć. Tym razem znalazłem na nim coś naprawdę zachwycającego: papierowe modele do sklejania. Każdy, kto kupował „Małego modelarza”, powinien sobie poradzić. Mimo, że jako dzieciak sklejałem tylko plastiki, też mam zamiar niedługo sprawdzić swoje umiejętności. Eh, ten Battlecruiser... Stąd można pobrać paczkę z wersjami do samodzielnego wycinania i składania (niestety, przy rozpakowywaniu wywala mi błąd), a więcej fotek gotowych modeli do obejrzenia m.in. tutaj. Jeśli komuś chce się zbierać szczękę z podłogi, to może jeszcze zerknąć na to cudeńko. Aha, żeby pozostać w papierowym klimacie - jedna starsza, ale równie zachwycająca ciekawostka: starcraftowe origami(wersja dla władających koreańskim).


Jeśli ktoś naprawdę nie może już wytrzymać i przetrawi każdą namiastkę StarCrafta 2 to niech sprawdzi rzecz pod wiele mówiącą nazwą: Starcraft to Starcraft 2 Mod. Do pobrania stąd.

No i na koniec jeszcze coś dla wielbicieli kiepściutkich, amatorskich animacji. Smacznego.



Oby kolejny Sześciokącik już na serio pojawił się przy okazji premiery bety (i najpóźniej w lipcu)!

sobota, 13 czerwca 2009

Maj... aj, aj

Nie pisałem nic tutaj przez ponad miesiąc, zatem należy się coś więcej niż zwyczajowe tłumaczenie. Z tego też powodu powstał poniższy tekst. A żeby nie było, że przez ten czas całkiem nic nie pisałem, to na Alei pojawiły się dwie moje recki: Fun Home i Arrowsmith. No i magisterkę umęczyłem ostatecznie...

Maj to był naprawdę najbardziej dziwny miesiąc, jaki zdarzyło mi się ostatnio przeżyć. Masa wyjazdów, masa roboty, kilka dziwnych akcji – oj, działo się i myślę, że warto to upamiętnić (choćby tylko dla siebie samego).


Na początek oczywiście weekend majowy. I od razu pierwsza komunia w rodzinie. Trza było jechać, no to pojechaliśmy z Magdą. Trochę jej pokazałem moją wioskę i okolice tejże. Z ciekawszych tzw. atrakcji, do jakich można dotrzeć pieszo z miejsca mego zamieszkania, warto wymienić zamek Lipowiec.


Weekend majowy jednak minął i trzeba było wrócić do Opola. Znowu kilka dni na pisanie magisterki i kolejna wycieczka - tym razem do Brukseli. Zdecydowanie najlepszy punkt całomiesięcznych atrakcji. Więcej o nim możecie przeczytać w poście niżej, więc nie będę się już za bardzo w tym temacie rozwodził. Dodam tylko, że dwa zdjęcia, które się tutaj pałętają, a nie przedstawiają beznadziejnej pogody, ani Lipowca, zostały zrobione właśnie w Brukseli. Na pierwszym jest kamienica Maison Cauchie, na drugim wiadomo jaki budynek, lecz w wersji z parku Mini Europa, a nie paryski oryginał.


Jeszcze w trakcie naszego pobytu w Brukseli, w Opolu zaczęły się Piastonalia, czyli tutejsza wersja juwenaliów. Normalnie się nie oszczędzam na tej imprezie, ale tym razem było inaczej. Zatem jeden dzień imprezowania, a potem znowu w drogę. Z koncertów trafiłem tylko na Strachy Na Lachy. Było jak zawsze, czyli sympatycznie, acz bez euforii – akurat w sam raz, aby odwiedzić koncert z dziewczyną i nie żałować, że się nie poszło w pogo.


We wtorek przygotowywałem się już do kolejnej podróży, w którą ostatecznie wyruszyłem w środę. Jej celem była wyspa Man. Wcześniej jednak podróż na katowickie lotnisko (tak naprawdę to leży ono chyba z 30 km od miasta i równie dobrze mogłoby być lotniskiem Tarnowskich Gór) , następnie lot do Liverpoolu, no i na koniec rejs promem na wyspę. Nawet za bardzo nie bujało (w przeciwieństwie do drogi powrotnej). Po co tam w ogóle się pchałem? Otóż moja chrześnica miała... komunię. Ba, przy okazji jej siostra też, zatem liczba tegorocznych komunistów w mojej rodzinie dobiła do trzech. Na wyspie, a konkretnie w mieście Douglas, przebywałem od środowego wieczoru, aż do poniedziałkowego poranka. Sama wyspa może i jest urocza, ale pogoda, jaka na niej panuje, jest na tyle paskudna, że skutecznie zniechęca do spacerów. Oczywiście, wcale się do takich warunków nie przygotowałem, w związku z czym chodziłem notorycznie przemoczony i zaziębiony. Późnym popołudniem w poniedziałek byłem już w kraju.


Do Opola powróciłem dopiero we wtorek (z gorączką - trzeba dodać). I tutaj zaczyna się najlepsza część opowieści. Całą noc miałem podwyższoną temperaturę, a żadne gripeksy nie pomagały, więc postanowiłem udać się do lekarza. Znaleźć takowego w Opolu to jednak nie lada sztuka. Z jednej przychodni odprawiono mnie z informacją, że już nie rejestrują nowych pacjentów. Dopiero w drugiej trochę się namęczyłem wypełniając druk (przez gorączkę wpisałem nawet, że się urodziłem 20.02.2009) i w końcu wylądowałem w gabinecie (sam jestem sobie winien, jak mi się nie chciało przez 5 lat studiów nigdzie zapisać). Aby panu doktorowi nieco rozjaśnić cel mojej wizyty, zacząłem opowieść, że właśnie wróciłem z Wysp i konkretnie się tam zaziębiłem. Niestety, lekarz nawet za bardzo się nie kwapił, żeby mnie przebadać - tylko usłyszawszy, że byłem za granicą, od razu wypisał mi skierowanie na Oddział Zakaźny. Wiadomo, świńska grypa panuje... Ja, naiwny myślałem, że tam mnie już przebadają, przepiszą jakieś antybiotyki i będę mógł się spokojnie kurować w zaciszu akademika. Nic z tego. Na dwa dni utknąłem zamknięty w szpitalnej sali. Żadnych lekarstw, tylko rozcieńczona herbata, wapno i dwie kroplówki. Aha, były jeszcze obiady, w których pierwsze danie pokrywało się w jakichś 70 procentach z drugim. No, ale w końcu wyszedłem i mogłem ze spokojem wysłuchać żartów znajomych. I idź tu człowieku do lekarza...


Podsumowując: 9-10 Bruksela, 13-18 wyspa Man, 20-22 OZ opolskiego szpitala. Reszta miesiąca już zleciała w miarę spokojnie. Popracowałem dalej nad magisterką, a w ostatni majowy weekend zaliczyłem jeszcze jedną... komunię. Jak widać, wrażeń mi nie brakowało...

PS: Nawiązanie, w tytule tego wpisu, do piosenki zespołu Feel jest całkowicie niezamierzone.
PS 2: Oczywiście świńskiej grypy nie miałem, ale żadnej konkretniej diagnozy też nie uświadczyłem (na karcie wypisu widnieje: „Zakażenie wirusowe nieokreślone”).
PS 3: Wszystkie zdjęcia, na których nie ma słońca, zostały zrobione w Wielkiej Brytanii.