czwartek, 27 sierpnia 2009

Wolf's Rain

Dzisiaj kolejny post z miejsca zsyłki zwanego stażem. Miesiąc zbliża się ku końcowi, więc nie mogę pozwolić, aby sierpień pod względem wpisów okazał się gorszy od lipca. Aha, jeśli dobrze liczę to będzie to setny tekst, który tutaj wrzucam (w pulpicie nawigacyjnym pokazuje mi, że 100 już jest, ale jak sobie pododajecie te liczby z boku, to wyjdzie, że dopiero z niniejszym wpisem będzie 100). Tak czy siak, powód do świętowania jest. Mam tylko nadzieję, że ktokolwiek tu jeszcze zagląda...


"Wolf's Rain" to anime, za którym stoją twórcy "Cowboya Bebopa". Już na wstępie muszę zaznaczyć, że każdy kto spodziewa się hitu na miarę przygód Spike'a i jego kompanów, będzie zawiedziony. "Wolf's Rain" to trochę niższa liga, aczkolwiek tytuł ten miał duży potencjał, który właściwie wykorzystany mógł przynieść kolejne wybitne dzieło. Tym bardziej szkoda, że tak się nie stało.

Świat przedstawiony w serialu to bliżej nieokreślona przyszłość. Nasza planeta ma za sobą jakiś poważny kataklizm i teraz ludzkość stoi na krawędzi ostatecznej zagłady. Każdy miłośnik postapokaliptycznych klimatów powinien poczuć się jak w domu. Ziemia składa się z samych pustkowi, na których można spotkać wyspy w postaci olbrzymich, często odgrodzonych od świata zewnętrznego, miast. Co ciekawe, pustkowia prezentują się trochę inaczej niż w kanonicznych dla gatunku produkcjach, takich jak "Mad Max" czy "Fallout". Tutaj piach i skały zostały zastąpione szarą zmarzliną, czymś w rodzaju tundry. W tym świecie wilki zostały wytępione 200 lat wcześniej, podczas równie olbrzymiego, co tajemniczego kataklizmu. Jak się jednak okazuje, nie wszyscy przedstawiciele wilczego rodu zniknęli z powierzchni Ziemi. Część z nich nauczyła się udawać ludzi i dzięki tej umiejętności przetrwała aż do czasów przedstawionych w anime.

Bohaterami "Wolf's Rain" jest czwórka wilków: Kiba, Tsume, Hige i Toboe. Każdy z nich jest inny, jednak decydują się razem wyruszyć na północ w poszukiwaniu raju. Kolejne odcinki to perypetie tej czwórki i kolejne etapy podróży do mitycznej krainy, w której wilki mają zyskać pełnię szczęścia. Na swojej drodze spotykają wiele postaci, wśród nich niezwykle istotną dla całej fabuły Dziewicę Kwiatu - Chezę. Oprócz niej pojawia się także czwórka ludzi: Quent Yaiden, Cher Degre i Hubb Lebowski. Quentowi towarzyszy Blue - suczka, która okazuje się wilczycą (przybierającą bardzo atrakcyjną ludzką formę). Oczywiście nawet zniszczony świat musi mieć jakichś władców - tutaj są nimi Arystokraci - ludzie posiadający nie tylko władzę, ale i mistyczne moce. Arystokratą jest również główny czarny charakter tej opowieści: Darcia III. Tyle chyba wystarczy na temat fabuły i bohaterów. Odnoszę wrażenie, że i tak zdradziłem ciut za dużo.

W "Wolf's Rain" urzeka przede wszystkim klimat opowieści. Budują go nie tylko piękna warstwa graficzna, lecz również doskonale dobrana muzyka. Omawiane anime ma jeden z najlepszych openingów, jakie dane mi było oglądać. Wpadająca w ucho pop rockowa piosenka spokojnie mogłaby podbić wiele radiowych list przebojów. Na pewno spodoba się miłośników stylu Bryana Adamsa i innych speców od przebojowych mieszanek ballad i gitarowych szarpanek. Utwór zamykający też jest bardzo melodyjny - tyle, że zdecydowanie spokojniejszy od początkowego. Wspomniałem o warstwie graficznej. "Wolf's Rain" ma świetną paletę barw, która tworzy szary, przygnębiający obraz świata. Dawno nie widziałem tak sugestywnej wizji Ziemi po zagładzie. Również do wyglądu bohaterów nie można mieć żadnych zastrzeżeń.



Zastrzeżenia można mieć za to do samej fabuły. O ile pomysł wyjściowy był naprawdę dobry, a klimat opowieści bez wątpienia urzeka, o tyle niektóre odcinki zwyczajnie nużą. Dwa pod rząd jeszcze się dało obejrzeć, ale przy trzecim, góra czwartym, zaczynałem przysypiać. Fabuła jest zdecydowanie zbyt rozlazła i smętna. Sceny akcji są tutaj rzadkością (na szczęście kiedy już się pojawiają, to momentalnie wybudzają z letargu). Cały serial spokojnie mógłby liczyć o połowę mniej odcinków. Zresztą część epizodów jest tutaj całkowicie zbędnych, np. w połowie serii pojawiają się cztery odcinki złożone z migawek prezentujących wcześniejsze wydarzenie. Żaden z tych odcinków nie ma choćby jednej świeżej klatki - wszystko jest zlepkiem utworzonym z poprzednich epizodów. Dodatkowo gdzieś wyczytałem, że cztery ostatnie odcinki zostały dokręcone już po stworzeniu serialu, jako tzw. epizody specjalne. W związku z tym od serialu można odjąć całe osiem odcinków, w wyniku czego z 30 zostaną tylko 22 odcinki. Z nich z kolei każdy mógłby być krótszy o połowę. Uważam, że 12 to idealna liczna odcinków, z których powinien składać się ten serial. I to właściwie jedyny poważniejszy zarzut, jaki mogę postawić "Wolf's Rain".

Mimo wszystko, omawiane anime mogę polecić każdemu, komu nie przeszkadzają sentymentalne opowieści o szukaniu szczęścia, pragnieniu zemsty, potrzebie posiadania kogoś bliskiego i tym podobnych sprawach. Aha, lepiej być też odpornym na patetyczne gadki i mistyczne bzdury (no, ale na to jest chyba uodpornionych większość miłośników japońskiej animacji). Każdemu, kto ma trochę wolnego czasu, polecam sprawdzić ten serial (mimo wszystko, wybija się ponad średnią). Teraz zaś, zważywszy, że sam zaczynam się bawić w dłużyzny i bełkotać, kończę i ruszam na poszukiwania kolejnego tytułu do obejrzenia.

wtorek, 25 sierpnia 2009

Sześciokącik StarCrafta #8

Dzisiaj kolejny wpis, który sprawi, że po powrocie do pokoju będę mógł powiedzieć: no, coś tam zrobiłem w pracy...

Ostatnio wylewałem żale w związku z konkretną obsuwą drugiego StarCrafta. Twórcy gry są chyba świadomi, jak wielką krzywdę wyrządzili graczom, gdyż od jakiegoś czasu pojawia się mnóstwo naprawdę konkretnych newsów. Dawniej każdy nowy screen był sensacją. Dzisiaj trzeba już czegoś więcej. Na szczęście w sierpniu nikt nie jest skazany na oglądanie samych obrazków. A wszystko za sprawą dwóch imprez: Gamescomu i Blizzconu.

Co prawda, ta pierwsza za wiele nowości nie przyniosła, ale każdy chętny mógł sobie pograć w tryb singleplayer. I jak wynika z różnych relacji, a także z konkretnego wysypu tekstów na STARCRAFT2.NET.PL, tryb ten jest praktycznie gotowy i oferuje naprawdę sporo przedniej zabawy. W tym miejscu polecam zwłaszcza wspomniane materiały na STARCRAFT2.NET.PL. Chłopaki pozbierali je już 21 lipca, podczas wycieczki prasowej do siedziby Blizzarda, ale rąbka tajemnicy mogli uchylić dopiero teraz. Z ważniejszych informacji, dotyczących trybu dla pojedynczego gracza, na pewno trzeba wspomnieć o jednostkach, które pojawią się tylko w tym trybie. A będą wśród nich m.in. starzy znajomi z pierwszego StarCrafta: Firebat, Medic, Vulture, Goliath i Wraith (o nim pisałem już ostatnio). Oprócz nich będzie też kilka nowych jednostek, wśród których najokazalej prezentuje się Hercules - gigantyczny transportowiec.

Z kolei podczas Blizzconu wypłynęło kilka informacji o nowym Battlenecie, wśród nich także kilka obrazków, które możecie sobie obejrzeć tutaj. Oczywiście najważniejszymi informacjami całej imprezy było zaprezentowanie nowego dodatku do WoWa (o podtytule "Cataclysm") i kolejnej postaci z Diablo III (Mnicha), ale Battlenet 2.0 to nie jedyna rzecz, która mogła zainteresować miłośników kosmicznego RTS-a, bowiem Blizzard pokazał też możliwości edytora map ze StarCrafta 2. Cóż, prawdziwe cudo. Zresztą zobaczcie sami:



Sam pewnie nigdy nie opanuję choć ułamka możliwości, jakie daje to narzędzie, ale już na samą myśl o tym, co mogą z nim zrobić zdolni amatorzy, cieknie mi ślinka (wierzę, że Blizzard też przygotuje jakieś wykręcone, bonusowe "mapy"). Może nawet doczekamy się "StarCraft: Ghost"...

Myślę, że na dzisiaj wystarczy tych atrakcji. Z mniej ważnych informacji, to logo (nowe logo - trzeba dodać) StarCrafta 2 zdobi wrześniowy numer magazynu Play. Chłopaki chwalą się, że jako jedyni grali w singla tej gry, co oczywiście nie jest prawdą (no chyba, że weźmie się pod uwagę tylko redakcje papierowych czasopism). Jak gdzieś znajdę zbędne 10 zeta, to może nawet sprawdzę ten artykuł... Aha, przeczytałem w końcu "StarCraft: Frontlines". Zbyt wiele sobie po tym tytule nie obiecywałem, ale i tak czuję zawód. Więcej szczegółów w recenzji, która niebawem powinna pojawić się na Alei Komiksu. Dzisiaj to już wszystko. Zapraszam do kolejnego Sześciokącika.

wtorek, 18 sierpnia 2009

Nurse Jackie

I znowu się nudno zrobiło… Niby połowa pracowników siedzi na urlopie (w związku z tym mam wolny pokój – niebywałe), ale i tak za dużo nie ma do roboty. Przynieś, zanieś, wpisz etc. Za bardzo też nie mam weny pisarskiej, lecz postanowiłem coś skrobnąć. Chyba tylko po to, aby oszukać samego siebie, że tak do końca nie marnotrawię tych wakacji. Zatem dzisiaj słów kilka o jednym z dwóch seriali, które sobie z Magdą wieczorami śledzimy (ten drugi to „Wolf’s rain”).


„Siostra Jackie” to kolejna serialowa produkcja stacji Showtime, którą większość osób powinno kojarzyć z takich dzieł jak „Dexter” czy „Californication”. Przyznam szczerze, że obie wspomniane produkcje bardzo przypadły mi do gustu. Zwłaszcza „Californication” było prawdziwym powiewem świeżości, wśród wielowątkowych, spiskowych fabuł, w których opuszczając jeden odcinek można było sobie w zasadzie darować cały serial (lub co najmniej sezon). Perypetie Jackie mają kilka cech, które pozwalają postawić je obok przygód Dextera i Franka Moody. Najważniejszą z owych cech jest niesamowicie wyrazista bohaterka.

Czy pielęgniarka z ambulatorium może przebić seryjnego mordercę lub pisarza seksholika? Oczywiście, że nie. Zresztą pewnie nie takie było zamierzenie twórców serialu, reklamowanego jako „Dr. House” w spódnicy. No dobra, nie mam pewności, że serial tak był reklamowany, ale jeśli chcecie komuś opisać „Nurse Jackie” to pierwsze skojarzenie, jakie się nasuwa, to właśnie „Dr. House”. Jackie jest bowiem cyniczna, ale jednocześnie bardzo doświadczona w swojej pracy. Praktycznie nie ma dla niej sytuacji bez wyjścia i mimo, że jej działania mogą czasami budzić kontrowersje moralne, to zawsze są podporządkowane jednemu celowi – niesieniu pomocy potrzebującym. Poza tym jest jeszcze coś, co łączy House’a i Jackie: oboje, korzystając z łatwości dostępu do silnych leków, ćpają na potęgę.

Zatem, bohaterka jest naprawdę intrygująca. A inne elementy? Tutaj też jest dobrze. Cała szpitalna zgraja przedstawia się dosyć ciekawie. Jest dwójka lekarzy: on - nieopierzony lowelas i lekkoduch zaraz po studiach i ona – elegancka i wyrachowana dama w średnim wieku, w dodatku serdeczna przyjaciółka głównej bohaterki. Poza tym, pojawia się para pielęgniarzy gejów (od razu zaznaczam, że nie są partnerami) oraz gadatliwa praktykantka, która nosi kolczyki z pandami. Aha, jest jeszcze wredna kierowniczka (a jakżeby inaczej).

Kolejne odcinki łączą się w opowieść o tytułowej bohaterce, która mimo, że większość dnia spędza w pracy, to ma też życie osobiste. I to nie byle jakie, bo w domu czekają na nią mąż i dwie córeczki. Może nie byłoby w tym fakcie nic zaskakującego, gdyby nie to, że w ambulatorium nikt o tym nie wie. Ba, nikt też nie wie o romansie Jackie z Eddiem – aptekarzem, który zamiast czekoladek daje ukochanej prochy. Prawie nikt, gdyż jako takie rozeznanie w sytuacji ma wspomniana pani doktor, która czerpie nieskrywaną radość ze śledzenie zabiegów Jackie, aby cała sytuacja nie wyszła na jaw.

Ogólnie w „Nurse Jackie” jest dużo, typowych dla filmów medycznych, kolejnych „przypadków”, czyli wszelkich wypadków, niespodziewanych chorób i całkiem sporo zgonów. Jest tu też niemało humoru, a wszystko pływa sobie w sosie dramatu obyczajowego. Ogląda się to raczej bez wypieków na twarzy, ale na tyle przyjemnie, że ziewanie czy opadające powieki nikomu nie powinny grozić. Główna w tym zasługa oryginalnej bohaterki i długości kolejnych odcinków, które mając ok. 40 min. mogłyby lekko męczyć, ale w dwudziestominutowych dawkach są doskonale przyswajalne.

Gdzieś wyczytałem, że rola Jackie była specjalnie pisana dla Edie Falco, znanej z roli żony Tony'ego Soprano. Ze spuszczoną głową przyznaję, że nigdy nie obejrzałem żadnego odcinka „Rodziny Soprano”, więc porównywać obu bohaterek nie mogę. Plus tej sytuacji jest taki, że Jackie nigdy nie będzie dla mnie Carmelą Soprano, tak jak Hank Moody był dla mnie Foxem Mulderem.

Powoli kończąc ten wywód, mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że „Nurse Jackie” po prostu mi się podoba. Nie powala i nie zachwyca, ale daje radochę z gapienia się w ekran. I na całe szczęście nie jest tym czego się spodziewałem, czyli żeńską wersją „Dr. House’a” (nie żebym nie lubił tego serialu, ale ileż można?).

czwartek, 6 sierpnia 2009

Sześciokącik StarCrafta #7

Dawno mnie nie było. Cóż, wakacje. Więcej się człowiekowi nie chce niż chce. Mimo tego, udało mi się załapać na staż. Fajna sprawa - tylko, że po trzech miesiącach znowu trzeba będzie się rozejrzeć za jakąś robotą. Tymczasem, korzystając z okazji, że nie ma dla mnie żadnych zadań, postanowiłem coś w tym miejscu skrobnąć. Zresztą to nie jedyny powód reanimacji Sześciokącika. Niestety…

Premiera StarCrafta 2 została oficjalnie przełożona na 2010 rok. Fanatycy płaczą, sceptycy jeszcze mocniej narzekają, a ci, którym „aż tak bardzo nie zależało”, szukają sobie nowego tytułu, na który będą mogli z utęsknieniem czekać i wyżywać się przy tej okazji na rozmaitych forach. Mając na uwadze pewien zastój potoku informacji dotyczących bety, można było to przewidzieć. Osobiście, nawet trochę cieszę się, że kupno nowego kompa odłożyłem w czasie. Miał być specjalnie pod StarCrafta 2, jednak kasa jakoś stopniała. Do stycznia (co najmniej) coś powinno udać się uzbierać. Jako realną datę obstawiam jednak okres od lutego do maja, więc może i na jedzenie zostanie…

Wcześniej wypłynęła informacja, że Wrighty jednak pojawią się w drugim StarCrafcie. Dla wszystkich pogrążonych w żałobie to żadne pocieszenie. W normalnych okolicznościach przyrody info byłoby całkiem istotne.

Teraz będzie mały wysyp „pocieszajek”.

Na początek piękny artfan z „samicą” Ghosta (wprost z przepastnej blizzardowskiej galerii artfanów):


Wrażenie estetyczne zostały zapewnione, zatem teraz proszę klikać tutaj. Chłopaki ze STARCRAFT2.NET.PL przygotowali mały przegląd zdolnosci komentatorskich Dustina Bowdera. Czy „Terrible Terrible Damage ®™” pobije „Jestem Hardkorem”? Czas pokaże.

No i na koniec tradycyjnie filmik (większa wersja tutaj):



Prawda, że ładny? I to już by było na tyle w dzisiejszym, wyjątkowo krótkim Sześciokąciku. Mam nadzieję, że następnym razem będę miał do przekazania weselsze informacje.