środa, 30 września 2009

Ile waży koń trojański?

Tradycji musi stać się zadość. Cztery wpisy na miesiąc to mało, ale i tak lepiej niż trzy, zatem dzisiaj proponuję ostatni już tekst, powstały na potrzeby filmwebowego konkursu. Mam nadzieję, że po MFKiG będzie o czym pisać (i że czas na to pisanie się znajdzie). Tak, pierwszy raz w swym życiu pojawię się na łódzkim festiwalu. Jakoś tak wyszło, że dopiero po skończeniu wszystkich szkół, studiów (powiedzmy, że ich podstawowego, tradycyjnego, etapu) i innych takich, człowiek ma czas na wyprawę, którą po cichy planował jeszcze w latach 90-tych, a na poważnie zaczął o niej myśleć podczas studiów (integracyjne imprezy skutecznie ją wówczas utrudniały - początek października to mocno absorbujący okres). Mam tylko nadzieję, że będzie o niebo lepiej niż na WSK, które jednak rozminęło się z moimi wyobrażeniami (jak się okazało: zbyt wybujałymi). A teraz już zapraszam do tekstu właściwego.


Motyw cofania się w czasie pojawił się już w niejednym filmie. Podobnie jak akcja z wchodzeniem w „nieswoją skórę”. Zamieniały się matki z córkami, ojcowie z synami, biedni z bogatymi i kosmici z Ziemianami. W reszcie, starsze wersje bohatera wchodziły w jego młodsze ciało. Juliusz Machulski poszedł tym tropem i przygotował polską wersję „Peggy Sue wyszła za mąż”, do której dodał elementy rodem z „Powrotu do przyszłości”, „Nieoczekiwanej zmiany miejsc” i jeszcze kilku innych obrazów, a wszystko doprawił sosem komedii romantycznej. Niestety, powstało z tego danie nie dość, że nudne to jeszcze mdłe. Zasmakują w nim tylko miłośnicy sentymentalnych wędrówek do czasów młodości, z łezką w oku zajadający się budyniem waniliowym z sokiem malinowym, którym (w ramach deseru) katowano ich w przedszkolu.

Główna bohaterka filmu - Zosia, prowadzi życie doskonałe. Ma kochająca córkę i męża, luksusowo wyposażony dom, który niebawem zamieni na wspaniałe mieszkanie. Nawet Sylwestra nie świętuje, bo jak twierdzi „my mamy Sylwestra codziennie”. Jest jednak pewna rysa na tym sielankowym obrazie, a mianowicie były mąż. Skoro jest bardzo dobrze, to dlaczego nie może być idealnie? Nieopatrznie wypowiedziane życzenie się zatem spełnia i Zosia przenosi się do roku 1987, w którym to zaszła w ciążę. Teraz może wszystko naprawić: odejść o pierwszego męża, wcześniej wyznać miłość drugiemu, uratować babcię przed tragicznym wypadkiem, a nawet uchronić przyjaciółkę przed mężem tyranem. Oczywiście, wszystko nie jest takie proste, jakby się mogło z początku wydawać, ale i tak cała historia powoli zmierza do nieuchronnego happy endu.

W filmie Machulskiego razi przede wszystkim schematyczność. Oglądając „Ile waży koń trojański?” nie przestaje się mieć wrażenia, że gdzieś się już dany motyw widziało. A jeśli nawet to wrażenie na moment znika, to przewidywalność samej fabuły pozostaje. Banał goni banał, a główny atut filmu, czyli granie na sentymentach Polaków, jest mocno podziurawiony. Nawet niewprawny widz dostrzeże pełno błędów nie tylko w fabule, ale i w scenografii. Nie lepiej jest w przypadku filmowej teraźniejszości, bowiem w omawianym obrazie stanowi ją przełom 1999/2000. Fakt ten jest przyczyną kolejnych wpadek. A to jakiś samochód nie z tej epoki, a to sprzęty domowe zbyt nowoczesne, a to w reszcie wzmianka o zagrożeniu ptasią grypą, której epidemia wybuchła dopiero w 2003 roku. Mimo wszystko, granie na sentymentach z pewnością wielu widzów przekona do tego obrazu. Na pewno nie bez echa przejdą smaczki, takie jak młodsze wersje Donalda Tuska i Roberta Kubicy.

„Ile waży koń trojański?” to film dla mas. Taka nieśmieszna komedia, która w założeniu powinna być prawdziwym kinowym hitem. Amerykańskich wersji tej historii było już pełno, teraz przyszedł czas na jej polski odpowiednik. I właśnie w swojskości należy szukać argumentów przemawiających za obrazem Juliusza Machulskiego. Niestety, jak się okazuje, są one niewystarczające, aby uczynić z niego dobre widowisko.

poniedziałek, 21 września 2009

Uprowadzona

Ostatnio znowu mam pewien zastój w pisaniu. Nie wiem, czy spowodowane jest to faktem, że mam nieco więcej roboty na stażu, czy że mi się zwyczajnie nie chce. No, ale w mym życiu też się trochę dzieje. Kolejne wesela (na szczęście żadne moje), poszukiwanie mieszkania (znalezione, pierwszego przeprowadzka), no i jeszcze rekrutacja na studia (taa, zachciało mi się zdobywać kolejne stopnie drabiny zwanej karierą naukową...) - wszystko to, nie dość, że absorbuje, to jeszcze męczy. Tyle dobrze, że kiedy jest doprowadzane do szczęśliwego finału, daje również satysfakcję. A ja (nie licząc newsów na Aleję Komiksu) nic nowego nie skrobię, przez co dzisiaj kolejny tekst, który powstał z myślą o filmwebowym konkursie. Smacznego.


Francuzi zrobili film w stylu amerykańskich produkcji sensacyjnych z lat 70-tych i 80-tych – tak w skrócie można opisać dzieło Pierre'a Morela. Nie jest to bynajmniej zarzut. Wręcz przeciwnie, „Uprowadzona” to kawał porządnego, męskiego kina.

Bryan był agentem amerykańskich służb specjalnych. Przez lata wiernie służył swojemu krajowi, co bez wątpienia dawało mu dużo satysfakcji, a w ostatecznym rozrachunku także świadomość zawodowego spełnienia, ale zarazem całkowicie zniszczyło mu życie osobiste. Zaniedbał żonę oraz córkę, więc w końcu został sam. Typowe dla ludzi, którzy przedkładają karierę nad rodzinę. Tylko, że karierę Bryan miał dosyć niezwykłą... Teraz bohater stara się naprawić relacje z córką (na odzyskanie żony nie ma co liczyć). Wychodzi mu to z różnym skutkiem. Widać, że bardzo się stara, jest nawet nadopiekuńczy, co może dziwić u rodzica, który nie mieszka ze swoją pociechą. Jednak córka ma już 17 lat i trochę nie w smak jej tatuś, który traktuje ją jak siedmiolatkę. Jak się okaże, taka postawa Bryana, a także umiejętności, jakie nabył podczas swojej błyskotliwej kariery, uratują niepokornej Kim życie.

Fabuła „Uprowadzonej”, jak przystało na produkcję sensacyjną, nie grzeszy zbytecznym skomplikowaniem. Uprowadzona córka i próbujący odzyskać ją ojciec – nic ponad ten schemat. Jednak sposób w jaki pokazano kolejne kroki, które podejmuje Bryan w swej krucjacie, naprawdę robi wrażenie. Główny bohater jest człowiekiem z krwi i kości, co prawda doskonale wyszkolonym, ale jednak człowiekiem. W życiu osobistym to raczej nieudacznik, jednak kiedy rusza do akcji trup ściele się gęsto. Nie prezentuje przy tym swojej muskulatury ani nie robi salt z wykopem. Działa szybko, sprawnie, choć nie zawsze dyskretnie. Po całej masie filmów, w których bohater biega po ścianach, uchyla się przed kulami i samurajskim mieczem rozwala hordy przeciwników uzbrojonych w pistolety maszynowe (a przy tym nierzadko jest wątłą dwudziestokilkulatką), energiczny tatuś naprawdę robi wrażenie. Zwraca uwagę fakt, że Bryan to, co prawda, lekko zmęczony życiem emeryt, ale przy tym, jak ma to miejsce w wielu innych produkcjach, wcale nie oschły cynik, który każdą wolną chwilę spędza nad kielichem. Realizm jest największym plusem tego filmu. Oczywiście, jeśli można mówić o realizmie w przypadku opowieści, w której główny bohater urządza rzeźnię w największym mieście Europy.

Bryan nie tylko zadaje ciosy i opróżnia kolejne magazynki, lecz robi także trochę inny użytek ze swoich umiejętności – a to zmyli policyjny system namierzania, a to założy kroplówkę, a to w reszcie, w celu ułatwienia konwersacji, strzeli do żony przyjaciela w taki sposób, aby jej nie zabić, ale zarazem zachęcić wspomnianego przyjaciela do współpracy. Główny bohater z jednej strony jawi się jako kochający ojciec i „ostatni sprawiedliwy”, a z drugiej jako kawał bezwzględnego, zimnego profesjonalisty, który nie negocjuje i nie okazuje litości. Nie jest to jednak typ socjopaty pokroju Punishera, lecz raczej ktoś podobny do głównego bohatera „Historii przemocy” Davida Cronenberga. Widz cały czas kibicuje Bryanowi i jakoś nie przejmuje się tym, że większość z zabijanych przez niego oprychów niekoniecznie zasługuje na „najwyższy wymiar kary”. Niemała w tym zasługa Liama Nessona, który stworzył wiarygodną i naprawdę dobrą kreację.

„Uprowadzona” to film dla wszystkich, których znudziły cyfrowe efekty specjalne i sceny akcji rodem z gier komputerowych. Kawał porządnego kina sensacyjnego w starym stylu, któremu, ze współczesnych produkcji, najbliżej chyba do cyklu o Bournie. Fani „Szklanych pułapek” też nie powinni być zawiedzeni.

sobota, 12 września 2009

Milczenie Lorny

Za bardzo nie mam pomysłów na nowe teksty, a też nie chcę wrzucać tylko Sześciokącików. I tutaj pomocny okazuje się pewien konkurs, w którym wziąłem udział, ale nic nie wygrałem... Tak, szarpnąłem się na recenzencki konkurs Filmwebu i "Newsweeka". Pewnie, że miałem jakieś ciche nadzieje - bo po co miałbym w takim wypadku w ogóle startować? Cóż, jak widać, wyczerpałem już limit wygranych na ten rok. Teraz mogę przynajmniej z czystym sumieniem wrzucić tutaj spłodzone z tej okazji recki. Dzisiaj pierwsza z nich. Jestem świeżo po lekturze rewelacyjnego wywiadu z Andrzejem Stasiukiem, który zamieściła wczorajsza Wyborcza. Mógłbym tutaj powrzucać prawdziwą masę świetnych cytatów, które można z niego wyłowić. Lepiej jednak, jeśli sami przeczytacie wspomniany zapis rozmowy. Jest w nim też wzmianka o pewnej Albance... I dlatego właśnie, ciągle będąc pod wrażeniem Stasiuka, proponuję recenzję "Milczenia Lorny".


Tytułowa Lorna to młoda Albanka, która stara się o belgijskie obywatelstwo. W tym celu bierze ślub z narkomanem Claudym. Paradoksalnie, nałóg męża jest dla niej sporym ułatwieniem. Wiadomo, że narkoman może w każdej chwili przedawkować, a tym samym uwolnić Lornę od niewygodnego związku, pozostawiając jej obywatelstwo i możliwość realizacji marzeń. Sprawy jednak się komplikują. Claudy, prawdopodobnie pod całkowicie niezamierzonym wpływem Lorny, postanawia zerwać z nałogiem i poukładać sobie życie. I w tym momencie rozpoczyna się prawdziwy dramat głównej bohaterki. Odkąd dostała obywatelstwo, w kolejce aby się z nią ożenić czekał już pewien Rosjanin, który liczył na szybkie wyeliminowanie Claydy'ego. Jak jednak ma przedawkować narkoman, który już nie bierze? Fabio, osobnik który nakręca całą machinę fikcyjnych ślubów, ma zamiar mu w tym pomóc, na co Lorna nie chce się zgodzić. Próbuje namówić męża, aby ją pobił, co pozwoliłoby przyśpieszyć rozwód. Niestety jest już za późno...


Bracia Dardenne zrobili film bardzo kameralny. Na początku widz jest świadkiem obrazków rodem z dokumentu: kobieta wpłaca pieniądze, dzwoni przez telefon, wraca do mieszkania i wśród krzyków swojego współlokatora, kładzie się spać. Nie bardzo wiadomo, kto jest kim i o co właściwie tutaj chodzi. Z czasem sytuacja staje się bardzo klarowna, a kolejni bohaterowie odkrywają swoje prawdziwe oblicza. Lorna jest wyrachowana i ambitna. Przynajmniej taką jawi się z początku. Ciężko ją uznać za postać sympatyczną. Nie dzieje się tak dlatego, że jest agresywna, wulgarna czy choćby podła. Główna bohaterka jest po prostu obojętna i tak jak obdarza tą obojętnością otaczający ją świat, tak widz zaczyna to uczucie przelewać na nią. Obojętność to tytułowe milczenie – Lorna nie potrafi powiedzieć słowa sprzeciwu. Próbuje, ale jednak milczy. Kiedy w reszcie decyduje się przerwać milczenie, jest już za późno. Los Claudy'ego się dokonał; jej w zasadzie też już jest przesądzony. I nie ma co liczyć na pomoc ludzi, którzy wydawali się jej życzliwi: wspomnianego Fabia czy chłopaka Sokola.


„Milczenie Lorny” porusza ważną kwestię społeczną i wbrew temu, co można ujrzeć na pierwszych kadrach, nie czyni tego w formie paradokumentalnej. To z jednej strony obraz o problemach imigrantów z Europy Wschodniej, a z drugiej próba podjęcia tak różnorodnych tematów jak: pogoń za marzeniami, odpowiedzialność za drugiego człowieka, wpływ sytuacji materialnej na trwałość związku. Z pozoru bardzo różne to tematy, ale bracia Dardenne umiejętnie je połączyli, zachowując odpowiednie proporcje, w wyniku czego powstał film ważny, ale nie krzykliwy. Niby milczący, ale jednak bardzo wiele mówiący. Zastanawia tylko - ile takich Lorn żyje lub żyło naprawdę? I jak one sobie poradziły ze swoim milczeniem...

czwartek, 3 września 2009

Sześciokącik StarCrafta #9

No i mamy wrzesień. Początek tego miesiąca obfitował w wydarzenia. 70. rocznica wybuchu II Wojny Światowej i wszystko co z nią związane (m.in. szeroko komentowany list Putina). W prasie pojawił się wysyp rozmaitych artykułów związanych zarówno z obchodami rocznicowymi, jak i z samą wojną. Jest co czytać. W ostatnich dniach pojawiały się też dwie ciekawe kolekcje prasowe: "Wielkie bitwy historii" i "Wielkie bitwy II Wojny Światowej". Może się wydawać, że to kolejny zbiór pierdółek, który służyć ma wyciąganiu kasy od naiwnych kolekcjonerów. Może i tak, z tym, że tym razem książki sprzedawane w tej kolekcji są publikacjami wydawnictwa Osprey. Jeśli chodzi o wojny, bitwy, armie, kampanie etc. to ta oficyna nie ma sobie równych. Teraz każdy może nabyć ich książki za niecałe 10 zeta (pierwsze numery kosztują promocyjne 4,95). Do tego dodawane jest DVD z filmami History Channel. Jako miłośnik starożytności nabyłem pierwszy tom "Wielkich bitew historii" traktujący o bitwie pod Maratonem. Jestem zachwycony. Książka ma cienki papier i mniejszą grubość, ale poza tym nie straciła nic względem oryginalnego wydania. Za taką cenę spodziewałem się jakiejś pociętej broszurki. Rok temu kupiłem pochodzące z tej samej serii "Termopile 480 p.n.e. Ostatnia walka Trzystu". Wydane były przez Libron i kosztowały ok. 30 zł. Oczywiście jakość wydania była znacznie lepsza, ale czy tłumacząca aż taką różnicę w cenie? Tak czy inaczej, dobrze, że po długich latach posuchy w końcu ktoś wydaje w naszym kraju popularne Ospreye. Trzecia ważna informacja mijających dni to przejęcie Marvela przez Disnye'a. Komiksowa część internetu aż huczy od gdybań, obaw, ale też okazjonalnych żartów. Co z tego wyniknie? Jak zawsze, przekonamy się po czasie... A mnie plecy (kręgosłup, krzyż czy jak to tam się zowie) bolą od poniedziałku. Eh, że też zawsze muszę stwarzać pozory, że mam trochę więcej krzepy niż można by sądzić. No i się doigrałem... Ale przecież miał to być Sześciokącik, a nie prywata, więc po przydługich wywodach zapraszam do kolejnego, tym razem specjalnego, odcinka starcraftowego działu.


Zawsze w Sześciokąciku pojawia się przegląd ciekawostek ze świata SC. Ostatnimi czasy były to praktycznie same wieści na temat nadchodzącej drugiej części gry. Tym razem proponuję jednak wrócić do części pierwszej. Konkretnie zaś do dema tejże.


Było to pewnego grudniowego dnia 1998 roku. Strasznie się nudząc zacząłem przeglądać płytki z rozmaitych pism. O StarCrafice słyszałem już wcześniej. Ba, pamiętałem pierwszą reklamę tej gry z mojego pierwszego Secret Service (nr 52). Nigdy jakoś nie potrafiłem się zdobyć na to, aby ją sprawdzić. Miałem po prostu jakieś bzdurne pojęcie o strategiach (w tym RTS-ach), które kazało mi myśleć, że są to gry niesłychanie skomplikowane, w których samo rozgryzienie sterowania zajmie kilka dni. Taki stan mej świadomości wcale mi nie przeszkadzał. Miałem przecież FPP, wyścigi, platformówki, no i przede wszystkim mordobicia (o których też kiedyś myślałem, że mają niesłychanie skomplikowane sterowanie). Jednak ileż można... Pora w końcu sprawdzić ten wychwalany przez wszystkich gatunek i jej najgłośniejszego przedstawiciela. No i wpadłem po uszy. Przez mój dysk w przeciągu kilku miesięcy przewinęły się dwie części Mytha, WarCraft 2, Age of Empires i jeszcze kilka mniej znanych tytułów. Same RTS-y awansowały zaś na pierwsze miejsce moich ulubionych gatunków. Wróćmy jednak do tytuły, od którego to wszystko się zaczęło.


Demo StarCrafta nie jest typową demonstracją, która prezentuje kilka pierwszych misji gotowej gry. To całkowicie samodzielny epizod, na który składają się trzy misji i mapa treningowa. Oczywiście takiemu laikowi jak ja trening bardzo się przydał, ale każdy, kto miał wcześniej do czynienia z jakimkolwiek RTS-em, mógł sobie spokojnie odpuścić stawianie tych kilku supply depot i baraku. Jeśli chodzi o misje, to w pierwszej należy pokonać terran, w drugiej pochodzić trochę po korytarzach, a w trzeciej rozgromić zergów. Poziom trudności jest niziutki.


Z kolei, jeśli chodzi o fabułę, to w demie zaprezentowano wydarzenia rozgrywające się przed historią znaną z gry. Misje rozgrywają się na Chau Sarze - planecie, na której Konfederacja przeprowadza eksperymenty z zergami. Oczywiście robale wymykają się spod kontroli i zadaniem gracza jest ich nieco powybijać. W tym zadaniu pomagają mu m.in. elitarne jednostki Cerberus (potężniejsze Goliathy i Firebaty) oraz sam generał Edmund Duke (tym razem w sige tanku). Gdzieś w międzyczasie pojawiają się Sons of Korhal, ale tutaj ta frakcja nie jawi się jeszcze jako znaczące zagrożenie. W demie przyjdzie nam grać Konfederacją i każdemu, komu podoba się zaprezentowany w StarCrafcie rozwój wydarzeń, właśnie ten fakt powinien w głównej mierze przypaść do gustu.


Co istotne, demo umożliwia też grę po sieci. W tej chwili to żaden rarytas, ale dla każdego, kto czekał na pełną wersję lub nie mógł sobie na nią pozwolić, mogło to stanowić pewną namiastkę atrakcji, jakie czekają każdego gracza w trybie on-line. Osobiście nigdy tej opcji gry w wersji demonstracyjnej nie sprawdzałem, więc nie mogę o niej napisać nic więcej.


Już czas skończyć ten wywód. Mam nadzieję, że udało mi się kogoś przekonać do sprawdzenia wersji shareware StarCrafta. Jeśli tak, to zapraszam na oficjalną stronę Blizzarda, gdzie nadal można znaleźć niewielką instalkę. Znajdziecie ją również m.in. na StarCraft Area, gdzie dostępna jest też sama kampania z dema, w którą można zagrać pod pełną wersją gry. Polecam. Miła zabawa gwarantowana (aczkolwiek krótka i niezbyt wymagająca).