niedziela, 25 października 2009

New British Comics #2

Witam ponownie po dłuższym przestoju. Dzisiaj już chyba ostatni tekst będący pokłosiem wypadu do Łodzi. Mam, co prawda, jeszcze kilka komiksów, które z niego przywiozłem i które czekają na opisanie, ale teksty o nich wylądują już na Alei Komiksu. W międzyczasie pojawiła się tam recenzja "Demonicznego Detektywa", w której niestety walnąłem kilka byków (zostało mi to wypomniane szybciej niż się zorientowałem, że wisi ona na stronie). Kiedy ją pisałem nie miałem dostępu do neta, więc nie mogłem sprawdzić pewnych informacji. Oczywiście mogłem to uczynić później, zatem wszelkie próby usprawiedliwiania się będą równie daremne, co żałosne. Na publikację czeka już tekst o "Wartościach rodzinnych" #3, na napisanie teksty o nowym "Jeżu Jerzym" i "Ratowniku", a na przeczytanie całkiem sporo kupka komiksów... Roboty, jak widać, niemało, ale wierzę, że przed końcem roku się wyrobię, zarówno jeśli chodzi o zobowiązania wobec Alei, jak i odkurzanie tego bloga. A teraz już zapraszam do tekstu o pewnej antologii, przygotowanej przez osobę, której co jakiś czas zawracam głowę na gg (w związku z czym obiektywizmu i profesjonalizmu po poniższym tekście nie oczekujcie).


Antologię pt.: „New British Comics” wymyślił, zredagował i wreszcie wydał jeden osobnik: Karol Wiśniewski (oczywiście pomagali mu m.in. twórcy zamieszczonych w niej komiksów, ekipa odpowiedzialna za serię „Biocosmosis” i jeszcze kilka innych osób, ale nie ulega wątpliwości, że ojcem i mózgiem przedsięwzięcia jest właśnie Karol). Międzynarodowy projekt, zrealizowany niczym zin – już sam pomysł jest intrygujący. Poziom opowieści zamieszczonych w pierwszym „NBC” był właśnie zinowy, ale jakość wydania już całkiem przyzwoita. Sam projekt wzbudził całkiem spore zainteresowanie. Z końcówki „NBC” #1 można było wywnioskować, że nawet gdyby antologia przeszła bez echa, to część druga i tak się pojawi. I oto jest: „New British Comics” #2. Grubsze, z ładniejszą okładką i logiem, a przede wszystkim mniejszą liczbą totalnie kiepskich komiksów – po prostu lepsze (i również tym razem wydane zarówno po polsku, jak i angielsku).

Na wstępie muszę zaznaczyć, że znam Karola Wiśniewskiego osobiście, więc moich wypocin w żadnym razie nie można uważać, za obiektywne… Zapraszam zatem do wyliczanki, w której będę nad wyrost zachwycał się tym, co mi się podobało, a możliwie najmniej zjadliwie atakował to, co uznać można za kompletne dno.

„Ostatnie Lato” Dana White’a to całkiem fajny komiks na otwarcie. Pierwszy raz czytałem go po kilku piwach, jeszcze na MFKiG i wówczas z jednej strony trochę mnie zdołował, a z drugiej skłonił do zadumy. Jak się okazało, na trzeźwo jest podobnie. Warto sprawdzić tą krótką, pełną niedopowiedzeń, opowieść o pewnym chłopcu i jego „oryginalnych” wakacjach.

Dave Thompson ze swoim „Karmiąc pająki” jest jednym z jaśniejszych punktów tej antologii, jeśli chodzi o stronę graficzną. Sam scenariusz nie poraża, ale potrafi zaciekawić. Tym bardziej szkoda, że ni stąd ni zowąd historia się urywa.

„Cyberpunk” Pawła Gierczaka (jednego z dwóch polskich autorów biorących udział w omawianym projekcie). Oto fabuła tego dzieła: rozbija się statek z cyborgiem, cyborg schodzi do jakiejś piwnicy, tam traci ręce i wychodzi na powierzchnię. Koniec. Ot, pretekst to zaprezentowania oryginalnego stylu graficznego autora.

W nieco podobnym klimacie utrzymany jest „Padliniarz” Davida Hailwooda i Tony’ego Suleri. Na szczęście tutaj już czytelnik ma do czynienia z konkretną opowieścią, a i ilustracje prezentują się zdecydowanie lepiej.

„Groza z Bull-Bim” to jeden z najlepszych komiksów w całym zbiorze (jeśli nie najlepszy). Fajny scenariusz Maddku świetnie zilustrował Jacek Zabawa (drugi Polak w tym gronie) i trzeba przyznać, że efekt ich współpracy stoi na naprawdę wysokim poziomie. Szkoda tylko, że nie zaprezentowano go w kolorze.

„Pod Tęczą” jest jednym z dziwniejszych komiksów w „NBC” #2. Oryginalne ilustracje Franka Latoura dobrze korespondują z równie oryginalnym scenariuszem Davida Robertsona. Jest nastrojowo, tajemniczo, etc… Jednak zarówno rysunki, jak i fabuła, jakoś specjalnie mnie nie porwały. Dla jednych ten komiks będzie mocnym punktem antologii, dla innych średniakiem. Dla mnie jest tym drugim.

„Elexender Browne w Ostatniej Kropelce” – hm, czytałem to w PKS-ie, którym wracałem z MFKiG. Nie wiem, czy to przez zmęczenie, nadchodzący wieczór, czy może pusty żołądek, ale każde kolejne zdanie wydawało mi się jeszcze bardziej bełkotliwe od poprzedniego. Drugi raz tego komiksu nie odważyłem się przeczytać…

„Amulet Ragnara”. Tutaj na odmianę coś naprawdę sympatycznego. Ciekawy i dosyć oryginalny scenariusz w połączeniu ze świetnymi ilustracjami sprawiają, że to jeden z najlepszych komiksów całej antologii.

Tony Hitchman i jego „Odkrywcy” to jednostronicowy komiks, który wygląda jakby stworzył go licealista na nudnej lekcji. Zabawa formą i specyficzny humor sprawiają jednak, że jest nie tylko doskonałym przerywnikiem między dłuższymi i czasami nużącymi historiami, lecz po prostu jednym z lepszych komiksów w całym zbiorze.

Równie prosty graficznie (i również jednostronicowy) jest „Żywot Janka” Jona Edwardsa. Absurdalna, ale niesamowicie zabawna historia żywotu pewnej cegły… Polecam.

„Charlie Parker Złota Rączka” Lawrence’a Lewicka i Paula O’Connella był jednym z dwóch najbardziej chwalonych komiksów, które pojawiły się w pierwszym „NBC”. Tutaj dobrych historii jest zdecydowanie więcej, więc i sam „Charlie Parker” nie wypada tak wyraziście jak poprzednim razem. Graficznie nadal jest świetnie, ale o ile przygody Charliego z poprzedniej antologii były ciekawymi zabawami formą komiksu, tak tutaj są po prostu klasycznymi, humorystycznymi opowiastkami.

„Chatka z piernika” Leonie O’Moore to oryginalne spojrzenie na bajkę o „Jasiu i Małgosi”. Niestety, o ile pomysł wyjściowy jest całkiem ciekawy, to jego wykonanie pozostawia sporo do życzenia (zwłaszcza w warstwie graficznej).

„Rochwell” Craiga Collinsa i Iaina Laurie’ego to pięć humorystycznych historyjek (w zasadzie pierwsza z nich jest tylko żartem rysunkowym), które graficznie prezentują się całkiem nieźle, potrafią też rozbawić, ale tak naprawdę niczym nie zaskakują i ich miejsce chyba powinno pozostać na blogu, z którego zostały zaczerpnięte. Dodatkowy plus należy się twórcom za ostatni żart z wytatuowanym punkiem (zabawne, a do tego kreska nasuwa skojarzenia z „produktową” twórczością Śledzia).

Antologię kończą dwie jednoplanszówki pt.: „ShadowQuake & Shnookie” Nelsona Evergreena. Graficznie to prawdziwe majstersztyki (spójrzcie zresztą na okładkę „NBC” #2 – to też dzieło tego pana), ale fabularnie nic więcej, jak proste historyjki, które kończą się wielką rozwałką. Jak ktoś lubi takie rzeczy będzie zadowolony.

I to tyle jeśli chodzi o drugą odsłonę „New British Comics”. Czas na szybkie podsumowanko. Najlepsze komiksy zbioru: „Ostatnie Lato”, „Groza z Bull-Bim”, „Amulet Ragnara”. Średniaki: „Padliniarz”, „Pod Tęczą”, „Odkrywcy”, „Żywot Janka”, „Rochwell”, „ShadowQuake & Shnookie”. Najgorsze: „Cyberpunk”, „Elexender Browne w Ostatniej Kropelce”, „Chatka z piernika”. Jak widać, przeważają średniaki, co jest chyba standardem dla większości antologii. Jednak o ile pierwszy „New British Comics”, jeśli chodzi o poziom zaprezentowanych komiksów, szczerze mówiąc mnie rozczarował, to jego kontynuację należy uznać za sporą zwyżkę formy. Naprawdę kiepskich opowieści jest tym razem tylko kilka, więc powodów do kręcenia nosem raczej nie ma zbyt wiele (no chyba, że ktoś oczekuje po niszowych twórcach poziomu zawodowców…).

Nigdzie w komiksie nie ma informacji o kontynuacji (jak miało to miejsce w przypadku „jedynki”), jednak z pewnych źródeł wiem, że na powstanie takowej są całkiem duże szanse. I bardzo dobrze, bo „NBC” to świetna inicjatywa – i piszę to nie jako znajomy Karola, lecz jako miłośnik komiksów.

poniedziałek, 12 października 2009

Łauma

Dzisiaj bez zbytecznych wstępniaków. Jutro powinienem mieć w końcu neta na nowym mieszkaniu, więc moja aktywność sieciowa znacznie wzrośnie. Poniżej jedna z recenzji, będących pokłosiem MFKiG. Przed chwilą dotarło do mnie, że KRL zlikwidował swojego bloga… Blog „Łaumy” na szczęście zostaje i jest do obejrzenia tutaj. No, a teraz zapraszam do lektury.


„Pysk szczerbaty, jadem pluje, cycem plecy oklepuje! Plask! Plask! Plask! Pod szponami kości trzask! Pierdzi ogniem, charczy, zipie, trupiobladym okiem łypie! Ha ha hi hi hu hu ha! Idzie Łauma zła!” W sumie to nie taka zła…

Pierwszy rozdział „Łaumy” był systematycznie publikowany na blogu kultury gniewu. Dzięki temu każdy zdążył narobić sobie smaku na nowy komiks KRLa. Pozostawało tylko pytanie: czy twórcy starczy zapału aby tą historię ukończyć? Na szczęście starczyło zarówno zapału, jak i pomysłów, i na rynek trafił kolejny komiks, który udowadnia, że mamy w kraju autorów na naprawdę światowym poziomie.

O co chodzi w samej fabule, można było wywnioskować ze wspomnianego pierwszego rozdziału. KRL umiejętnie połączył patent z dzieckiem, które wkracza do świata fantazji z mitologią Jaćwingów. Najprościej rzecz ujmując, „Łauma” ma w sobie coś z nieśmiertelnych dzieł literatury dziecięcej, takich jak: „Alicji w krainie czarów”, „Czarnoksiężnik z Oz” oraz „Opowieści z Narnii”. Składniki, dobrze z nich znane, zostały podlane sosem wierzeń i mitów rodem z Suwalszczyzny. Dzięki temu zyskały one drugą młodość, a sama historia ma swojski, bardzo sentymentalny, nastrój. „Łauma”, podobnie jak przywołane wyżej książki, jest dziełem skierowanym głównie do dzieci. Dojrzały czytelnik powinien się jednak przy nim świetnie bawić. Nie wspominając o wszystkich Piotrusiach Panach, dla których nowy komiks Kalinowskiego będzie kolejnym dowodem na to, że nie warto dorastać.

Poznając pierwszy rozdział miałem lekką obawę, że w całym komiksie będzie zbyt dużo opowieści samej Dorotki, a niewiele dialogów. Na szczęście moje obawy się nie sprawdziły. „Wąż, szeptucha i stary kredens” stanowił tylko wprowadzenie do właściwej akcji, czyli rozdziałów „Koźlak” i „Obrażony bóg”. Czyta się je jeszcze lepiej niż rozdział pierwszy - zwłaszcza, że fragmenty jaćwieskich mitów są w nich świetnie wkomponowane i nie naruszają ciągłości narracji. Jedyne, do czego można mieć pewne zastrzeżenia, to zbyt mądre, jak na dziecko, wypowiedzi Dorotki, która zresztą nie tylko mówi jak dorosła, lecz także w sytuacjach kryzysowych zachowuje niezwykłą trzeźwość umysłu i nie wpada w panikę (typowo dziecięcy strach też jest jej obcy). No, ale taka konwencja. Alicja w krainie czarów też radziła sobie całkiem nieźle… Pewne zastrzeżenia można mieć poza tym do zakończenia, ale również w tym przypadku można to wytłumaczyć konwencją fantastycznej opowieści dla dzieci. Co jeszcze? Nieco razi, momentami zbyt nachalne, propagowanie muzyki country. Wiem, że jest to ulubiony gatunek autora, ale czasami mógł odpuścić kolejną wzmiankę o Johnym Cashu i spółce.

Graficznie „Łauma” wypada bardzo dobrze. Postaci duszków nasuwają skojarzenia z trollami z książek Tove Janson. Sama tytułowa wiedźma jest naprawdę przerażająca. KRL doskonale operuje czernią i bielą. Często jakiś element jest po prostu „wydobywany” z mnóstwa kresek zalewających kadr. Robi to świetne wrażenie. Czarno-biała technika w połączeniu z charakterystycznym stylem Karola przynosi naprawdę doskonałe efekty. Od czasu „Kaerelek” autor wyraźnie się rozwinął. Bardzo dobrze wypadają też wszelkie graficzne ozdobniki, które przywodzą na myśl ludowe koronki. Wszystkie te elementy zyskują dodatkowego uroku przez przyjęty, poziomy układ stron.


Mimo, że w zasadzie o dziecku i dla dzieci, to „Łauma” ma kilka elementów, które wprowadzają w zadumę. Czy w pogoni za karierą warto rezygnować z własnych marzeń? Czy czasami nie lepiej aby pasja pozostała pasją, a nie stawała się sposobem na życie i tym samym naszym przekleństwem? Między innymi takie właśnie pytania pojawiają się w głowie podczas lektury. Zastanawia przy tym ile w ojcu głównej bohaterki jest z samego autora. Rysuje, lubi country, pochodzi z północno-wschodniej Polski… i w pewnym momencie postanawia zrezygnować z profesji rysownika. Mam nadzieję, że to ostatnie nigdy nie przyjdzie Karolowi do głowy. Bo mimo, że często daje wyraz swojej irytacji życiem komiksiarza w Polsce, to dalej tworzy opowieści obrazkowe. A każda z tych opowieści jest lepsza od poprzedniej.

środa, 7 października 2009

20. Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier

Poniższą relację napisałem już w poniedziałek, więc zawarte w niej wrażenia są całkiem świeże i momentami zbyt emocjonalne. A publikuję ją dopiero dzisiaj, ponieważ mam mocno ograniczony dostęp do Internetu. Taa, trudno uwierzyć, że w dzisiejszych czasach takie rzeczy mogą mieć jeszcze miejsce… Ogólnie to, co niektórzy z Was przeczytają poniżej, to prywata pierwszej wody, a nie żadna rzetelna relacja. Zresztą i tak wykasowałem z niej jeden akapit, który mógłby sugerować, że jestem jakimś emo. Do czytania nie zachęcam, coby później nikt nie miał pretensji. Ci co będą chcieli i tak przeczytają. Pozdrawiam wszystkich, z którymi udało mi się pogadać lub po prostu poznać, czyli część alejowców (Karola, Louise, Ystada), chłopaków z Motywu Drogi i autorów „Demonicznego Detektywa”. No i Dawida, który w pociągu powrotnym przegadał dobre kilka godzin z Marvano (pieprzony fuksiarz, że też mi nie trafiła się podobna okazja w PKSie do Opola…).


Moje pierwsze MFKiG. Brzmi to jak tytuł wypracowania na lekcję polskiego w podstawówce… Długo czekałem na ten festiwal, a teraz przyszła pora podzielić się moimi wrażeniami. Zatem zapraszam do subiektywnego sprawozdania z największej komiksowej imprezy w Polsce.


W piątek nie działo się nic co jakoś specjalnie przyciągałoby moją uwagę, dlatego postanowiłem wyruszyć w sobotę. Towarzyszył mi kumpel z wioski, który był stałym elementem mych wędrówek po dwóch festiwalowych obiektach (tak, nie ruszyłem się nigdzie dalej i całe MFKiG odbywało się dla mnie w murach ŁDK i Textilimpexu). Z Opola wyjechaliśmy o 6:40, w Łodzi byliśmy w okolicach 11. Miałem zamiar od razu rzucić się w wir festiwalowych atrakcji, ale mój towarzysz postanowił czynić notatki. Rzecz jasna, nie miał ani pisadła, ani tym bardziej żadnego notesu. Z irytacją towarzyszyłem mu więc w wędrówce przez Łódź, w celu zakupu notatnika, którego okładki nie zdobiłoby serduszko. W końcu takowy znaleźliśmy. Dowodem czego niech będzie poniższe zdjęcie. Wiem, że nijak to się ma do relacji z festiwalu i każdego, kto to czyta, pewnie g… to obchodzi, ale obiecałem Dawidowi (imię owego kumpla), że mu to wypomnę, co niniejszym czynię. Bo czyż może być coś bardziej irytującego niż dostanie upragnionego prezentu, który z różnych przyczyn można odpakować dopiero za jakiś czas?


Na początek bilety. Oczywiście karnecik na dwa dni. Hm, skoro już miałem czerwony plecak w białe kwiaty, to różowa opaska na ręce nie sprawiła chyba, że wyglądałem jakoś bardziej „gejowsko”… Pierwszy obrazek to właśnie jej fragment (widać nawet nieco owłosienia mej ręki). Następnie pobłądziliśmy troszkę po ŁDK, aż w końcu trafiliśmy do Textilimpexu (co to w ogóle za nazwa?). Szybki przegląd wystawców. Parę znajomych twarzy mignęło tu i tam. Przy samym wejściu natknąłem się na Łukasza i Konrada z Motywu Drogi. Fajnie było poznać na żywca osobników, których teksty czytam regularnie od kilku lat. Przy okazji upomniałem się o przypinkę, która wypełniła puste miejsce po innej z obrazkiem z „Pierwszej brygady”(to, że mi zniknęła z torby zauważyłem dopiero w autobusie, którym jechaliśmy do Łodzi). Z racji współpracy z Aleją, najdłużej zabawiłem przy stoisku Karola Wiśniewskiego. Potem jeszcze pochodziłem tu i tam. Tradycyjnie duże wrażenie robiło stoisko Biocosmosis. Nigdy nie czytałem żadnego komiksu z tego uniwersum, ale sposób, w jaki twórcy promują swoją serię zasługuje na uznanie (standy, koszulki i inne gadżety). Tylko te krzesła nie pasowały do klimatu stoiska, które mieściło na uboczu hali wystawowej.


Przynajmniej byłym na kilku fajnych spotkaniach. Na początek Denis Kitchen, czyli parę słów o Willu Eisnerze od jego współpracownika, wydawcy i przyjaciela w jednym. Dobrze się słuchało, ale obyło się bez żadnych sensacyjnych informacji. Potem przeszliśmy do sali 221, gdzie miała miejsce dyskusja o filmach z Batmanem. O, tu już było więcej emocji. Najciekawsze stwierdzenia padały z sali, ale prowadzący też dawali radę. Myślę, że dla kogoś kto nie siedzi w komiksowo-filmowych klimatach (a tym bardziej nie jest fanem Batmana) widok kilku kolesi debatujących nad tym dlaczego Joker z filmu Nolana nie jest tak naprawdę szaleńcem, musiało być ciekawym doświadczeniem. Pozostające w tej samej sali uczestniczyliśmy w spotkaniu promocyjnym nowego albumu z Jeżem Jerzym. Byli autorzy, była i maskotka ich sztandarowego bohatera, były także fragmenty filmu puszczane w tle. One tutaj chyba najbardziej przykuwały uwagę. Nie jestem tylko do końca przekonany czy byli nimi zachwyceni rodzice, którzy na to spotkanie przyszli ze swoimi pociechami. Aha, w programie było napisane, że jest to spotkanie i warsztaty, a tych ostatnich jakoś nie zauważyłem (no, chyba, że odbyły się już po spotkaniu i w innej sali). Zaraz po spotkaniu z Leśniakiem i Skarżyckim, w 221, miało miejsce spotkanie z dwójką greckich twórców: Alexią Othonaiou i Spirosem Derveniotisem (oczywiście nie zapamiętałem ich imion – przepisuję z programu). Lubię spotkania z twórcami nieznanymi w naszym kraju i pochodzącymi z państw, o których rynku komiksowym kompletnie nie mam bladego pojęcia. Oczywiście nie wiem, na ile ta dwójka jest reprezentatywna dla komiksu greckiego, ale przyjemnie się jej słuchało. No i nie musiałem siedzieć na parapecie (jak to miało miejsce w przypadku batmanowej dyskusji), gdyż sala świeciła pustkami. O 17:00 w dużej sali miało miejsce kolejne spotkanie, tym razem z Grzegorzem Rosińskim. Niby miała być to premiera zbiorczego wydania „Skargi Utraconych Ziem”, ale jakoś tego nie zauważyłem. Spotkanie prowadzone było z pozycji wielkiego fana, z czego pan Rosiński skwapliwie korzystał i w moim odczuciu zachowywał się jak gwiazdor. Nie powiem, nie słuchało się tego całkiem źle, wielki twórca miał dużo do powiedzenia - szkoda tylko, że jego wypowiedzi momentami drażniły pretensjonalnością i gwiazdorstwem. I to było ostatnie spotkanie tego dnia, na którym zostaliśmy.


Potem na chwilę wróciliśmy na halę targową, na której już powoli zaczęły pojawiać się pustki i gdzie zdobyłem autograf i rysuneczek w nowym albumie Jeża Jerzego (jako ostatni). Teraz przyszła pora na kombinowanie noclegu. Wcześniej nie udało się zarezerwować miejsc w ŁDK-u. Mieliśmy nadzieję, na jakiś akademik czy schronisko młodzieżowe. Niestety, w pierwszym nie przyjmowali, a w drugim nie było już miejsc. Pani odpowiedzialna za nocleg w ŁDK była jednak na tyle miła, że znalazła dla nas miejsce, dzięki czemu nie musieliśmy spać na dworcu. Dawid umówił się ze znajomą, która studiuje w Łodzi, a ja nie znając miasta i nikogo, kto jeszcze został na festiwalu, postanowiłem mu towarzyszyć. Z tego powodu ominęła mnie festiwalowa gala, czego niezmierne żałuję (zwłaszcza kiedy nazajutrz stojąc w kolejce po autografy nasłuchałem się o niej samych dobrych rzeczy). Połaziliśmy zatem po knajpach, wypiliśmy kilka piw i całkiem wcześnie wróciliśmy do ŁDK. Na sali była tylko grupa uczniów z dwiema opiekunkami (późna podstawówka lub gimnazjum) i para osobników dyskutujących o subtelnych różnicach w kolejnych wydaniach „Diuny” Herberta… Sami uczniowie nie wpisywali się zbytnio w stereotyp gimnazjalistów, zatem mogliśmy zasnąć z nadzieją, że nie obudzimy się pomazani markerem czy z koszem na głowie. BTW: niektórych to nauczycielki zabierają na fajne wycieczki. Widać było, że jedna pani jest dobrze zorientowana w komiksach, gdyż coś tam opowiadał dwóm chłopcom o „Yansie”. Każdemu życzę takich belfrów.


Póki miałem procenty we krwi spało się jeszcze w miarę znośnie, ale kiedy wyparowały, gdzieś ok. trzeciej na ranem, to miałem w zasadzie po śnie. Obudziłem się i bezskutecznie próbowałem zasnąć, cały trzęsąc się z zimna (nie wiedzieliśmy jak będzie z noclegiem, więc aby na darmo nie taszczyć tobołów, nie zapraliśmy karimat ani śpiworów). W końcu wstaliśmy, ogarnęliśmy się, wszamaliśmy śniadanie na dworcu i mogliśmy rozpocząć kolejny festiwalowy dzień.


Na początek chciałem jeszcze raz odwiedzić część targową. Dzień wcześniej odpuściłem sobie kupowanie komiksów, dochodząc do wniosku, że zrobię to w niedzielę i tym sposobem oszczędzę sobie noszenia dodatkowego, acz drogocennego ładunku. Niestety, okazało się, że część stoisk zwinięto na dobre. W tym Kultury Gniewu, gdzie planowałem największe zakupy. Nie było też Karola, którego boks zajmował teraz Rycho Dąbrowski i kupka jego komiksów. Na szczęście „Łaumę” i trzecie „Wartości rodzinne” udało mi się nabyć na stoisku Incalu, więc miałem z czym potem podejść do KRLa (Śledziu gdzieś mi mignął, ale brakło mi odwagi aby go zagadać, zwłaszcza, że w tym samym momencie witał się z Kamilem Śmiałkowskim). Trochę się powłóczyliśmy, po czym mogliśmy podejść na pierwsze tego dnia spotkanie – z Ramonem Perezem. Na sali nie było tłumu, ale pogadanka wypadła całkiem sympatycznie. Wspominany już Konrad z Motywu Drogi sprawdził się w roli prowadzącego, a Perez zdradził kilka rzeczy, m.in. fakt, że w połowie jest Polakiem. Po spotkaniu szybka wypad do Textiliplexu, gdzie udało mi się zdobyć podpis i rysunek KRLa. Pół żartem, pół serio – kiedy zapytał co ma być - zaproponowałem Protossa, myśląc, że świetnie nadawałby się na nagłówek Sześciokącika, ale widząc, że nic z tego, zdecydowałem się na wąsatego kolesia z fajką. Aha, gdzieś tam błąkał się kamerzysta z telewizji regionalnej, zatem istnieje ryzyko, że mieszkańcom województwa łódzkiego mogła mignąć moja facjata, np. przy kolacji. Za wynikłe z tego faktu niestrawność nie biorę odpowiedzialności…


Z podpisaną już „Łaumą” pobiegłem na spotkanie z Marvano. I była to prawdziwa atrakcja dnia. Kto nie był niech żałuje (tak jak ja żałuję, że ominęła mnie gala festiwalowa). Było naprawdę konkretnie, a przy tym zabawnie. W pewnym momencie sam gość nie orientował się już kto jest tłumaczem: tłumacz właściwy (niestety nie znam jego imienia i nazwiska) czy prowadzący spotkanie Kamil Śmiałkowski. Najlepszy momentem spotkania miał miejsce kiedy tłumacz z rozpędu zaczął tłumaczyć na polski… polską wypowiedź Śmiałkowskiego. Sam Marvano zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Wielka gwiazda, ale bez cienia zadęcia – całkowicie inaczej niż u siedzącego w tym samym miejscu dzień wcześniej Grzegorza Rosińskiego. Chciałem jeszcze zostać na spotkaniu z KRLem, a później Polchem, ale miałem całkiem komfortowe połączenie z Opolem punkt 14:00, więc sobie darowałem. Poszliśmy jeszcze tylko na halę targową, gdzie miałem nadzieję zdobyć autograf w moim egzemplarzu „Sagi Utraconych Ziem” (abstrahując od spotkania, które miało miejsce dzień wcześniej, Grzegorz Rosiński to wielki rysownik i legenda rodzimego komiksu, w związku z czym każdy chciałby autograf tego pana), ale widząc długość kolejki, spasowałem. Wychodząc natknąłem się jeszcze na twórców „Demonicznego Detektywa”- komiksu, który planowałem kupić, ale jakoś wyleciało mi to z głowy. Zatem kupiłem teraz, zamieniłem z chłopakami kilka słów i dostałem rysunek. Aha, obiecałem im recenzję, z czego niebawem będę musiał się wywiązać. Obiecałem też, że zdjęcie, które im przy okazji zrobiłem, pojawi się w sieci. Oto ono.


Odprowadziłem Dawida na salę, gdzie jeszcze trwało spotkanie z KRLem, a gdzie lada chwila miał pojawić się Bogusław Polch i powędrowałem na dworzec PKS. Z festiwalu przywiozłem stosik komiksów i przeziębienie, które właśnie mnie męczy. Czego żałuję? Przede wszystkim mojej nieśmiałości, która sprawiła, że nie poznałem ludzi, których chciałem poznać, a z tymi, z którymi chciałem dłużej pogadać, tak naprawdę tylko się przywitałem. Oprócz tego, nie obejrzałem żadnej wystawy. Miałem ku temu trochę czasu, ale jakoś zabrakło sprzyjających okoliczności (cokolwiek by to nie znaczyło). Żałuję opuszczenia spotkań z Peterem Milliganem, KRLem, Ivanem Brunem, Piątkowskim i Gawronkiewiczem. Cóż, nie mogłem być wszędzie… Najbardziej mi chyba żal imprezy w sobotę o 20-tej. Nie żal mi za to wszystkiego innego. Festiwal naprawdę robił wrażenie. Dobór gości super, sale nie pozostawiały nic do życzenia, a wszędzie czuć było prawdziwie komiksowy klimat (tam gdzie się włóczyłem - gier było jak na lekarstwo). I tylko pogoda z tzw. „dupy” (kompletnie bym się tym nie przejmował, gdyby nie nieprzespana noc i późniejsze przeziębienie). Reasumując: 20. Międzynarodowy Festiwal Komiksu był dla mnie świetną imprezą i będę robił wszystko, aby pojawić się na nim również za rok.