piątek, 9 kwietnia 2010

Sześciokącik StarCrafta #14

Sześciokącik to bez wątpienia najprostszy sposób na zapełnienie tego bloga. Dzisiaj zatem idę po najniższej linii oporu.


Od czasu, kiedy ostatnio pisałem o StarCrafcie, minęło już niemal półtora miesiąca, ale właściwie nie pojawiła się żadna informacja, która mogłaby przyćmić tę w ostatnich tygodniach najważniejszą - premierę bety. Właściwie to, o czym napiszę dzisiaj, też wspomnianej informacji nie przyćmi, jednak jest na tyle istotne (przynajmniej dla takiego maniaka jak ja), że nie mogę sobie darować skromnego komentarza.

Najpierw jednak inne ważne info. Od jakiegoś czasu polskojęzyczna wersja oficjalnej strony StarCrafta 2 hula w najlepsze. Oczywiście wcześniej już coś tam było w naszym języku, jednak teraz po polsku jest już praktycznie wszystko. Mikołaj Rej byłby dumny.

A teraz już informacja, która utwierdziła mnie w przekonaniu, że mimo wszystko warto zacząć dzień od wizyty na facebooku. Zaprezentowano edycję kolekcjonerską SC2. Przy okazji pokazano też pudełko z wersją podstawową. Na początek ceny: 59,99 euro za wersję standard, 89,99 za kolekcjonerską. Mało to nie jest - niestety. Czas pokaże, jakie ceny pojawią się na polskich wersjach, ale nie wydaje mi się aby znacząco odstawały od tego, co otrzyma się po przeliczeniu powyższych sum na złotówki. Już 60 euro za wersję standard to całkiem sporo. Dla mnie osobiście zakup StarCrafta 2 będzie się wiązał ze zmianą komputera. Co prawda, nie celuję w jakiś maksymalnie wypasiony sprzęt, jednak do ceny gry spokojnie muszę doliczyć ok. 2 tys. złotych. Nie wiem czy wybiorę tańszą wersję gry, jednak wiem, że będzie to inwestycja na lata. StarCraft nie jest ekskluzywnym filmem na DVD, który po obejrzeniu ląduje na półce, ta gra na pewno pożyje wiele lat. Stosunek ceny do "zabitego czasu" wypada w tym wypadku doskonale.


Wracając do edycji kolekcjonerskiej, to oprócz samej gry znajdzie się w niej: album z grafikami pt. "The Art of StarCraft II: Wings of Liberty" (176 strony), 2-gigowy pendrive (replika nieśmiertelnika Raynora, na którą wgrano StarCrafta i Brood War), DVD z wywiadami i komentarzami twórców, komiks StarCraft nr #0, OST z gry. Do tego dochodzą wirtualne pierdółki w postaci: towarzysza do WoWa (mini Thor), specjalnych portretów do profilu na Battlenecie, dekoracji do modyfikowania jednostek w grze oraz nowej wersji wizualnej Thora (co oni mają z tym Thorem?).

Przy okazji pojawiła się skromna, aczkolwiek niezwykle istotna informacja o następującej treści: "Więcej informacji o grze, w tym o dacie wydania zostanie ogłoszone w ciągu najbliższych tygodni." Trochę nie chce się wierzyć. Blizzard nie kwapi się z podawaniem dokładnych dat premier swoich gier, zatem albo wiedzą, że SC2 można już wrzucać do sklepów, albo podadzą termin orientacyjny.


Sama edycja kolekcjonerska sprawia, że czuję się nieco rozdarty. Z jednej strony głupio za gadżety dopłacać połowę ceny standardowej wersji. OST do szczęścia mi nie jest potrzebny, pierwszą część wraz z dodatkiem posiadam, w WoWa nie gram, a masa unikalnych jednostek pojawi się w sieci za sprawą edytora kampanii. Jedyne rzeczy, które mocniej zwracają moją uwagę, to artbook, komiks i pendrive (wiecie: unikalny nieśmiertelnik Raynora, a jestem maniakiem, etc...). Fajnie by było mieć te gadżety, ale jednak trochę ich mało. Gdyby w pudełku pojawił się jeszcze kubek, koszulka i np. pluszowy zergling, nie miałbym wątpliwości, że to słuszny zakup. A tak - pojawiają się obawy, że sporo kasy poleci w błoto. Na szczęście pozostaje jeszcze sama gra, która osłodzi rozczarowanie gadżetami i sprawi, że każdy, kto zainwestuje w edycję kolekcjonerską, szybko zapomni o tym, iż słono przepłacił.

Blizzard nie jest organizacją charytatywną. Co prawda, dla wielu osób ich gry już dawno wykroczyły poza ramy zwyczajnej rozrywki, jednak nie zmienia to faktu, że SC2 ma przede wszystkim zarobić kupę pieniędzy, a nie podtrzymywać kult, który zapoczątkował jego poprzednik. Można narzekać na cenę zarówno podstawki, jak i wersji rozszerzonej, nie ulega jednak wątpliwości, że znajdą one mnóstwo nabywców. Nie ulega też wątpliwości jeszcze jedna sprawa: StarCraft 2 jest coraz bliżej. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że zdania tego typu pojawiały się już dwa lata temu, a rok temu był ich prawdziwy wysyp, tym razem jest to jednak niemalże pewne: w te wakacje pojeżdżę sobie nowymi Siege Tankami!

Do następnego Sześciokącika i powodzenia w ciułaniu kasy!

czwartek, 1 kwietnia 2010

Prima Aprilis Resetis

Najdłuższa przerwa, w dziejach tego bloga, zaliczona. Takiej zawiechy nie było nawet w maju zeszłego roku. Cóż, dopadło mnie lenistwo, niemoc i ogólna niechęć do pisania. Nic nie robię, to i nie mam o czym pisać. Nastała jednak wiosna, więc pora odżyć, wypuścić pąki, zazielenić gałązki i ściągnąć kalesony. Na początek proponuję tekst wspominkowy. Postaram się, aby takich nostalgicznych pierdółek było tutaj coraz więcej. W "komiksowym necie" grzebię nieustannie i widzę, że niektórzy tęsknią za zeszytówkami, niektórzy za wafelkiem kukuruku, inni z kolei za złotówką przed denominacją i babcinym kompotem... A ja? A ja tęsknię za "Resetem". Wszystkie grafiki zdobiące tekst, to skany moich numerów i ogólna ich jakość stanowi wypadową stanu zużycia - zarówno ich, jak i skanera.

"Reset" był na tyle specyficznym pismem, że pokłady świetnego humoru znaleźć można było w każdym jego numerze. Był jednak taki miesiąc, w którym pojawiała się prawdziwa kumulacja dowcipów. Mowa oczywiście o kwietniu. Zresztą Cyberniekulturalny nie był tutaj żadnym wyjątkiem. Redakcje wszystkich ówczesnych (czytaj: sprzed dekady) pism o grach komputerowych (no, może oprócz "Komputer Świat GRY") brały sobie za punkt honoru naszpikowanie kwietniowych numerów masą okazjonalnych żartów (ew. jednym, ale za to konkretnym). Owe zjawisko było dosyć ciekawe, gdyż kwiecień to też miesiąc bazi, kaczuszek, zajączków i innych gadżetów Wielkanocnych. W grudniu przecież w tych pismach zawsze królowały Mikołaje, dzwoneczki i choinki, zatem czemu w kwietniu nie mają królować przedstawiciele drobiu, nabiału i innych takich? Co prawda, czasami pojawiały się jakieś nawiązania do świąt Wielkiej Nocy, jednak zawsze, bez wyjątków, kwiecień należał do święta zwanego Prima Aprilis. Taka już była niepisana zasada.


Pierwszy numer "Resetu" pojawił się w maju A.D. 1997, więc siłą rzeczy nie mógł się załapać na pierwszego kwietnia. Jednak co się odwlecze to nie uciecze i numer 4/98 w pełni spełnił swoje zadanie (swoją drogą był to mój pierwszy "Reset"). Jeszcze zanim otworzyło się magazyn, w oczy rzucała się okładka i zdobiący ją napis: "Gra miesiąca: 666". Hm, gra miesiąca? A to ciekawe: tak bez zapowiedzi, bez newsów, co to w ogóle za tytuł? Pora zajrzeć do środka. Szybki rzut oka wystarczył, by doświadczyć kolejnego zaskoczenia: strony zostały zadrukowane w układzie poziomym. Wygodne może to i nie było, ale na pewno bardzo oryginalne. Dla mnie był to pierwszy "Reset", więc żadnego szoku nie przeżyłem. Głównym żartem numeru była jednak recenzja gry "666". Wspomniana produkcja otrzymała nie tylko tytuł "Gra miesiąca", ale też, pierwszy raz w historii pisma, ocenę 10/10. Oto fragment tekstu Mamuta: "Gra została wydana na sześciu płytach CD i stanowi kompilację najlepszych pomysłów, jakie zrodziły się dotąd w głowach autorów i programistów. I tak - w programie znajdziemy elementy lekkiego RPG, rasowej przygodówki, gry strategicznej, zręcznościowej i klona QUAKE." Czy wspominałem, że tą przełomową produkcję wydała warszawska firma Teser Interactive?


Ta sama firma dała o sobie znać rok później, stając się potencjalnym dystrybutorem kolejnej produkcji, która otrzymała notę 10/10, czyli "Zeldy 64 PC". Już sam tytuł tej gry powinien dać do myślenia, gdyż pełna nazwa tzw. "Zeldy 64" brzmi "The Legend of Zelda: Ocarina of Time" (pojawia się ona zresztą w recenzji). Nie było już wówczas znaczka "Gry miesiąca", który zastąpiony został "Grarytasem", ale i tego wyróżnienia wspomniana produkcja nie zdobyła (dostało się ono "HoM&M 3"). Co ciekawe, sama recka jest tekstem całkiem na serio i można ją spokojnie uznać za prawdziwą opinię na temat konsolowej (ew. emulatorowej) "Zeldy 64". Okładkę tego numeru zdobi z kolei akcent prawdziwie wielkanocny (wyjątek potwierdzający regułę), czyli ikony (takie wschodnie, nie windowsowe) i napis: "Gralleluja bracia i siostry".


Numer z kwietnia roku 2000 rozpętał prawdziwą burzę. Już mniejsza z tym, że pismo poskładane zostało od tyłu, w efekcie czego na początku pojawiły się odloty, potem przygrywki, a dopiero na końcu recenzje i newsy. Święte oburzenie fanów wywołał fakt, że tradycyjny kącik muzyczny został tym razem poświęcony... Britney Spears. Inne "ciekawe" artykuły, które można znaleźć w tym numerze to m.in.: opis karcianki "Wojna" (tak, ta sama), tekst o anonimowym cybermordercy (tak naprawdę to jest to specyficzna legenda miejska, co do której nie jestem pewien, czy miała być typowym żartem prima aprilisowym...). W dziale sprzętowym pojawia się z kolei skrzyżowanie komórki i golarki produkcji Nokii. D.O.S. to właściwie Prima Aprilis w każdym numerze, więc i tutaj nie mogło być inaczej. Tym razem można przeczytać relację ze ściśle tajnego zjazdu hackerów i instrukcję obsługi korzystania z supermarketu (polecam). I w tym numerze nie mogło się obyć bez wyjątkowej recenzji. Tym razem parę ciepłych słów napisano o grze "Remont mieszkania 2000" (pod tytułem widnieje podpis: "Trudniej go zrobić niż uratować świat"). Dla nikogo nie będzie zaskoczeniem, jeśli wspomnę, że ta wyjątkowo produkcja jest dziełem studia Teser. Co prawda, tytułu "Grarytasu" nie zdobyła, ale nota 9,69 z pewnością jest sporym osiągnięciem. Ogólnie numer 4/2000 aż kipiał od masy mniejszych i większych dowcipów, a te, które wyżej wymieniłem, wcale nie wyczerpują tematu.


Inaczej było z kolejnym kwietniowym "Resetem". Pewnie coś mi umknęło, czegoś nie pamiętam, a szybkie przeglądanie przy słabym świetle, które właśnie sobie urządziłem, nie wystarczy aby wyłapać wszystkie smaczki, ale... ja tu nie widzę żadnych świątecznych jaj. Zresztą taki stan rzeczy można wywnioskować już ze wstępniaka Dr DeStroyera. Jeśli jednak ktoś w tym numerze odnalazł jakieś żarty, to liczę, że podzieli się tą informacją. Nie myślcie, że "R" nr 4/2001 to smutne czytadło, oj na pewno nie. Recenzje, wspomniany wstępniak, dział z listami - wszystkie te elementy skrzą się typowym, resetycznym humorem. Do tego dochodzi niezła dawka komiksów ("Drugie 48 stron" i przygody dwóch mrówkojadów). "Reset" w tym czasie był duży, gruby, miał pełną wersję i nawet wywiad z Wołoszańskim... Jak się okazało - i tak za mało. Wspomniany numer był ostatnim kwietniowym (trzy miesiące później światło dzienne ujrzała ostatnia odsłona Cybierniekulturalnego).

I w takim nostalgicznym tonie pragnę zakończyć. O "Resecie" można jeszcze wiele pisać, osobne teksty poświęcając konkretnym działom, numerom, nawet dodatkom. Na pewno, od czasu do czasu, warto sobie odświeżać dowolny numer bądź kilka. Nowy czytelnik niewiele w nich znajdzie, ale dla mnie (i myślę, że również dla wielu osób, której czytają ten tekst) będzie to kawał sentymentalnej podróży do czasów, kiedy dostęp do netu w kafejce czy przez modem był na tyle cenny, że nie marnotrawiło się go na czytanie jakichś blogów (inna sprawa, że ich wówczas jeszcze nie było).