sobota, 24 grudnia 2011

Trochę o "Drive"

Kiedy skończę pisać poniższy artykuł, będzie już pewnie grubo po północy, a kalendarz zacznie wyświetlać datę 24 grudnia - w związku z czym wypada zacząć od życzeń. Z okazji świąt życzę Wam wszystkiego dobrego (i myślę, że tyle wystarczy, gdyż każdy wie, co jest dla niego dobre). Życzenia noworoczne zostawiam z kolei na później, co możecie potraktować jako zapowiedź tego, że w mijającym roku pojawi się tutaj jeszcze jeden tekst.
 

Początkowo miałem zamiar napisać coś na kształt recenzji, ale, kiedy byłem już przy trzecim akapicie, w odtwarzaczu rozbrzmiał "Nightcall" i zmieniłem zdanie.

"Drive" to jeden z tych filmów, po który sięgnąłem w momencie, gdy nieco przycichł już cały szum wokół niego rozpętany. Właściwie to chciałem go zobaczyć już od dawna, ale jakoś się nie złożyło. W końcu - po kolejnej opinii na jego temat, w której podkreślona zostało nie tylko wyjątkowość obrazu, ale i towarzyszącej mu muzyki - nie wytrzymałem i zabrałem się do oglądania. No i film rzeczywiście super, a muzyka jeszcze lepsza...

Starczy jeśli wspomnę, że wspomniane na wstępnie "Nightcall", w przeciągu dwóch dni od seansu, odsłuchałem niezliczoną ilość razy. Przy okazji sięgnąłem po twórczość Kavinsky'ego, trafiając na mini album "1986". Stylistyczny powrót do lat osiemdziesiątych, okraszony dynamiczną animacją, w której główną rolę odgrywa Ferrari Testarossa, to pomysł może i kiczowaty, ale dla mnie po prostu piękny. Wyobraźcie sobie kolesia, który ma z tyłu nieco więcej włosów niż z przodu, pod nosem niewielkiego wąsa, na tymże nosie wielkie czarne okulary, a przyodziany jest w sportową kurtę, typową dla amerykańskich futbolistów i nastoletnich bohaterów pokroju Buda Tuckera (z gry "Podwójne kłopoty Buda Tuckera").



W muzyce Kavinsky'ego nawiązania do lat osiemdziesiątych odnaleźć można nie tylko w bohaterze teledysku do "Testarossa Autodrive", ale także w samej muzyce, która brzmi jakby była podrasowaną wersją melodii z jakiejś gry z tamtego okresu. No i sam motyw tytułowego auta - ikony swoich czasów, jednego z najbardziej charakterystycznych sportowych supersamochodów w historii motoryzacji. Słuchając utworów z "1986" w głowie pojawia się pewien szczególny obraz lat 80. To obraz wspólny dla pokolenia, które kultury popularnej owej dekady zasmakowało już na początku lat 90. Symbolem lat 80. dla tych ludzi już na zawsze pozostaną gry pokroju "Outrun" i seriale w rodzaju "Policjantów z Miami". Francuski twórca muzyki elektronicznej ten sentyment w mistrzowski sposób zawarł w swoich kompozycjach (przynajmniej tych, których dane było mi posłuchać). I nutka nostalgii za tymi czasami widoczna jest też w "Drive".

Wspomniany film to powrót do epoki, w której bohaterami kina byli twardzi, milczący przystojniacy. Dzisiaj w filmie akcji najczęściej napotkać można wyszczekanego osiłka. Tutaj zamiast takiego typa pojawia się zamknięty w sobie samotnik o twarzy niewiniątka. Ale "Drive" nie daje się łatwo klasyfikować. Nawiązań można się tutaj doszukiwać całe mnóstwo - główny bohater jeździ samochodem niemal żywcem wyjętym z "Bullitta" czy "Znikającego punktu", ubraną ma kurtkę, której nie powstydziłby się "Mistrz kierownicy", a jego brutalność sprawia, że mógłby być którąś z postaci przewijających się przez "Pulp Fiction". Wszystkie te elementy są jednak zadziwiająco spójne i razem tworzą obraz, któremu niewiele można zarzucić (a na pewno nie wtórność).

"Drive" zajmuje wysokie miejsca w pojawiających się już filmowych podsumowaniach roku i pewnie jeszcze będzie o nim głośno. Ze swojego doświadczenia wiem jednak, że dużo osób o obrazie Nicolasa Windinga Refna nie słyszało. Naprawdę warto zobaczyć ten film - choćby dla momentu, w którym obok siedzącego za kółkiem głównego bohatera pojawia się wielki, różowy napis tytułowy, a w tle rozbrzmiewają pierwsze dźwięki utworu Kavinsky'ego & Lovefoxxx.