wtorek, 27 sierpnia 2013

Mirror's Edge

Za poniższy tekst zabierałem się dobry tydzień i wreszcie się udało. Grę, o której w nim mowa, możecie jeszcze przez niecałą dobę kupić w Humble Origin Bundle. Za jednego dolca aż żal nie skorzystać.


Dawno żadna gra nie urzekła mnie równie mocno, co "Mirror's Edge". Każdy aspekt tej produkcji sprawia, iż człowiek na nowo zaczyna wierzyć, że świeże i piękne rzeczy są tworzone nie tylko przez niezależnych twórców, ale też spore ekipy, których dzieła wydają giganci pokroju Electronic Arts. Tyle tytułem wstępu. Pora podeprzeć powyższe zachwyty jakąś konkretniejszą argumentacją.

"Mirror's Edge" to gra, której akcja rozgrywa się w niedalekiej przyszłości. W gigantycznej betonowej dżungli pojawili się wówczas Sprinterzy - elitarni kurierzy, na których z zazdrością mogą spoglądać współcześni spece od parkouru. Gracz wciela się w Sprinterkę o imieniu Faith. Bez zbytniego zagłębiania się w fabułę, wystarczy wspomnieć, że wmiesza się ona w aferę zahaczającą o najwyższe szczeble władzy. Wszystko aby pomóc siostrze niesłusznie oskarżonej o morderstwo. Opowieść stara się zaskakiwać gracza, ale podobny schemat zdrad i nieoczekiwanych sojuszy pojawiał się już w masie innych produkcji, w których jednostka stawała przeciw systemowi. Trzeba przyznać, że nieco na siłę zamotana fabuła mimo wszystko nie najgorzej tłumaczy nieustanne ganianie po dachach i wnętrzach wieżowców. Animowane przerywniki, które jakością wykonania niestety nie zachwycają, też niezgorzej urozmaicają rozgrywkę. I nawet ich średni poziom da się z czasem przełknąć, coraz bardziej doceniając fakt, że są jeszcze twórcy, którzy wysilają się na animacje nie stworzone na silniku gry.


Za to grafika w samej grze po prostu zachwyca. Wszystko dzięki wszechobecnemu światłu. Należy bowiem wiedzieć, że tak jak większość innych gier FPP skąpanych jest w mrokach, tak "Mirror's Edge" utrzymane zostało w jasnej palecie barw. Dominuje biel. Białe są wieżowce i białe jest całe miasto. Nawet zaułki, szyby wentylacyjne czy metro nie potrafią tego zmienić. Gdzieniegdzie spacerują sobie szczury, ale wyglądają one niczym wyjęte z innej bajki i nijak nie przystają do czystego, ascetycznego miasta, w którym zawsze panuje piękna pogoda, a detale architektoniczne pomalowane są przy użyciu ciepłych, żywych kolorów. "Mirror's Edge" naprawdę dostarcza mnóstwa wrażeń estetycznych. Przyjemność obcowania z tą grą zwiększa doskonała ścieżka dźwiękowa. Dynamiczne, ambientowe dźwięki idealnie pasują do futurystycznego miasta biurowców. No i jest jeszcze piosenka "Still Alive", w wykonaniu Lisy Miskovsky, która spokojnie mogłaby żyć własnym, radiowym życiem.


O podstawowym elemencie każdej gry, czyli rozgrywce, wypadało wspomnieć na początku tego tekstu, ale oprawa "Mirror's Edge" robi tak piorunujące wrażenie, że wpierw się tę produkcję podziwia, a dopiero potem w nią gra. Najprościej omawianą grę określić terminem "platformówka FPP". W każdym etapie chodzi o to, o co w większości gier: aby dotrzeć z punktu A do punktu B. Problem stanowią jednak nie przeciwnicy, lecz sama trasa. Trzeba nieco się natrudzić, aby znaleźć odpowiednią drogę. Zazwyczaj wszystko sprowadza się do metody prób i błędów. Jeśli biorąc rozbieg i skacząc z krawędzi dachu za żadne skarby nie da się przeskoczyć na inny budynek, to oznacza to, że gdzieś musi być gzyms, rura bądź inny element, który pomoże nam osiągnąć cel. "Mirror's Edge" pod względem rozgrywki najbardziej przypomina "Prince of Persia: Piaski Czasu" (i siłą rzeczy również wszystkich naśladowców tejże), z tą jednak różnicą, że widok z trzeciej osoby zamieniony został na perspektywę pierwszoosobową. Aby nieco ułatwić zabawę twórcy wprowadzili też "drogowskazy" w postaci podświetlanych na czerwono elementów otoczenia, z których może skorzystać Faith - od desek do żurawi budowlanych. Dzięki temu rozgrywka pozostaje wymagająca, ale nie irytuje. Walka jest tu tylko dodatkiem, który urozmaica zabawę. Mimo to potyczki zostały dopracowane, a Faith nie tylko potrafi przyłożyć z pięści czy powalić przeciwnika wślizgiem, ale też przejąć broń oponenta i zrobić z niej właściwy użytek.

 

Czy "Mirror's Edge" to gra idealna? Niestety nie. O średniej fabule już wspominałem. Oprócz niej do minusów zaliczyć należy długość zabawy. Na YouTube można znaleźć filmik, w którym pokazane zostało przejście gry w godzinę. Oczywiście da się to zrobić tylko jeśli każdy poziom zaliczy się za pierwszym podejściem, bez najmniejszych potknięć. W normalnych warunkach dziewięć leveli da się spokojnie pokonać w kilka godzin, w związku z czym omawiana produkcja jest idealną grą na weekend. Po przejściu trybu fabularnego pozostaje jeszcze Gonitwa i Wyścig z czasem, ale mnie osobiście nie kręci śrubowanie kolejnych rekordów. Cóż, "Mirror's Edge" to zabawa krótka, acz intensywna.

Niedawno zapowiedziano kontynuację "Mirror's Edge". Z uwagi na fakt, że końcówka pierwszej części sugeruje, iż wszystko, czego doświadczył gracz wraz z Faith, to w istocie dopiero początek, chciałoby się rzec - lepiej późno niż wcale. Niestety, nowe "Mirror's Edge" skupi się na początkach działalności Faith jako Sprinterki. Jej późniejsze losy pozostaną w dalszym ciągu tajemnicą. Po kilkuletniej przerwie twórcy postanowili zarzucić pomysł z trylogią i dosłownie zacząć od początku. Jeśli tylko nowa gra dorówna swej poprzedniczce, to szykuje się kawał efektownej zabawy. Grafika z pewnością niejedną osobę rzuci na kolana. W oczekiwaniu na kolejny szok estetyczny warto jednak sprawdzić pierwsze "Mirror's Edge", bo to nadal doskonała i śliczna produkcja, która - mimo względnie krótkiego czasu gry - na długo pozostaje w pamięci.

czwartek, 8 sierpnia 2013

Wolverine

Trzydzieści stopni Celsjusza to nie jest temperatura, w której komfortowo się pisze, niemniej mam nadzieję, że poniższy tekst okaże się w miarę strawną lekturą. Fikuśny animowany plakat, który widzicie poniżej, znaleźć można na oficjalnej stronie filmu.


Poprzedni film o najpopularniejszym z X-Menów był na tyle słaby, że z góry można było założyć, iż omawiany obraz będzie produkcją lepszą. I faktycznie, jest lepszy, aczkolwiek sporo zabrakło, aby można było uznać go za dzieło na miarę bohatera, który w nim występuje.

Wolverine to taki marvelowski Batman, czyli superbohater, którym wszyscy się jarają, nie zawsze jednak wiedząc czemu. Najprościej powiedzieć, że chodzi o nieustanne balansowanie na granicy dobra i zła, niesamowitą charyzmę i ten mroczny pierwiastek, który wyróżnia bohatera na tle kolegów i koleżanek z komiksowego uniwersum. Zainteresowanie czytelników Rosomakiem przełożyło się na ilość wydawanych z nim komiksów, co z kolei zaowocowało kilkoma naprawdę ciekawymi tytułami, które odkrywały kolejne fragmenty tajemniczego życiorysu bohatera. "X-Men Geneza: Wolverine" bardzo swobodnie czerpał m.in. z rewelacyjnego "Weapon X" Barry'ego Windsora-Smitha (i jeszcze z kilku innych tytułów, spośród których należy wymienić "Orgin"), natomiast "Wolverine" oparty został na komiksie pod tym samym tytułem autorstwa Chrisa Claremonta i Franka Millera. I w tym wypadku nie jest to wierna adaptacja, aczkolwiek miłośnikom pierwowzoru powinno się ją lżej przełykać niż fanom "Weapon X" nieszczęsną "Genezę".

Przedstawiona historia rozgrywa się po wydarzeniach z trzeciej części filmowych "X-Menów". Logan żyje samotnie gdzieś w górsko-leśnych ostępach Ameryki Północnej, pielęgnując image starego hippisa i śniąc o Jean Grey, aż pewnego dnia w jego sielskim życiu zjawia się czerwonowłosa Japonka, która zabiera go do swej ojczyzny. Tutaj bohater ma pożegnać się z Yashidą - człowiekiem, któremu ocalił życie w Nagasaki w 1945 roku, a który teraz leży na łożu śmierci. Oczywiście na spotkaniu dawnych znajomych się nie skończy i Wolverine będzie musiał zrobić użytek ze swoich pazurów w przepięknych dekoracjach składających się na filmowy Kraj Wschodzącego Słońca.


"Wolverine" to film, który nie zachwyca, ale też nie zawodzi. Letnie filmidło, o którym szybko się zapomina po wyjściu z kina, ale które podczas seansu potrafi dostarczyć pewnych emocji. Niestety, potrafi również znużyć. Ciężko, co prawda, jednoznacznie wskazać elementy, które można by było z omawianego obrazu wyciąć, ale na pewno nie zaszkodziłoby mu, gdyby był o pół godziny krótszy. Konstrukcja fabuły jest typowa dla tego typu produkcji i kończy się tradycyjnym finałem, w którym główny bohater zwycięża ostatkiem sił. Szkoda tylko, że ten finał ciągnie się jak flaki z olejem i nijak nie potrafi zaabsorbować uwagi widza. Na domiar złego jeden z arcywrogów Logana, Silver Samurai, jest w nim pospolitym cyborgiem...

Największy zarzut pod adresem filmu Jamesa Mangolda, to fakt, że został on zrobiony wybitnie pod młodszego widza, z niesłychaną dbałością o nie naruszanie wymogów niższej kategorii wiekowej. Przez ten fakt cały film sprawia wrażenie obrazu na pół gwizdka, w którym wszystko mogłoby zdecydowanie lepiej zagrać, gdyby tu i ówdzie pojawiła się plama krwi. Najlepiej ten stan rzeczy obrazuje scena, w której Wolverine wyrzuca przeciwnika przez okno. Pojawia się wówczas nadzieja, że bohater ma w sobie coś więcej ze zwierzęcia, niż tylko wyostrzone zmysły i sprawność fizyczną. Szybko jednak zostaje ona rozwiana przez pokazanie, że delikwent, który powinien rozpłaszczyć się na chodniku, wylądował cały i zdrowy w basenie. I każda mocniejsza scena zostaje w tym filmie zepsuta właśnie przez takie nieszczęsne "lądowanie w basenie". Najczęściej sprowadza się to do tego, że główny bohater skacze na przeciwnika z wysuniętymi pazurami, ale ostatecznie uderza go tak, iż tamten bez większego szwanku odskakuje do tyłu (a przecież powinien zostać przebity bądź pozbawiony któregoś z członków). Przypominam, że "Wolverine" to film o kolesiu, którego ręce na stałe zaopatrzone są w sześć niezniszczalnych noży. Już Edward Nożycoręki przelał więcej krwi, mimo że nigdy nie uważał się za wojownika...


Żeby tylko nie marudzić, wypada wymienić kilka plusów. Po pierwsze klimat. Japonia na ekranie wypada naprawdę dobrze. Miło również, że na siłę nie wciskano w fabułę Amerykanów i skoro rzecz dzieje się w Japonii, to w filmie pojawiają się przede wszystkim Japończycy. Tutaj trzeba wymienić kolejny plus, czyli dwie śliczne Japonki w głównych rolach kobiecych. Dodając do tego jadowitą blondynę oraz krótkie występy Jean Grey (niezawodna Famke Janssen, tym razem prezentująca swe wdzięki w białej, koronkowej bieliźnie), okaże się, że ten film kobietami stoi. Do plusów "Wolverine'a" należą także pojedyncze sceny, takie jak wybuch bomby atomowej w Nagasaki (początek filmu), pojedynek na pociągu torpedzie, a także pościg Noburo za mafiozami z Yakuzy. Gdyby tylko można było dorzucić do nich finał... Ostatnim plusem wartym wzmianki jest scena, która pojawia się po pierwszej partii napisów końcowych. Nie dość, że zaskakuje ona długością, to jeszcze daje jasno do zrozumienia, że filmowa saga o "X-Menach" doczeka się pełnoprawnego ciągu dalszego.

"Wolverine" nie jest złym filmem i gdybym miał trzynaście lat pewnie byłbym nim urzeczony. Prawda jednak jest taka, że kiedy byłem w wieku odpowiednim, aby docenić omawiany obraz, takich produkcji się nie kręciło, a jedynym bohaterem, który mógł liczyć na wysokobudżetową ekranizację, był Batman, przeżywający wówczas swój schumacherowski okres. Dzisiaj filmów superbohaterskich nie brakuje, więc można pozwolić sobie na wybrzydzanie. Podsumowując zatem: "Wolverine" to średniak plasujący się pośrodku listy marvelowskich obrazów, na której szczycie znajdują się "Avengers" i kolejne części "Iron Mana", a na dole "Daredevil" i "Elektra". Dla fanów Rosomaka rzecz obowiązkowa. Dla wszystkich innych już niekoniecznie.