sobota, 20 czerwca 2015

Jurassic World

Pora na urlopowe odkopywanie bloga. Dziś o filmie, który pomógł ożywić starą miłość, która od kilku miesięcy znowu kiełkuje w mym sercu.


Dla człowieka urodzonego w latach 80. ze słowem "dinozaury" były tożsame dwa tytuły: "Denver, ostatni dinozaur" i "Park Jurajski". Pierwszy z nich był dla wielu przedstawicieli mojego pokolenia pierwszym kontaktem z prehistorycznymi gadami, natomiast drugi sprawił, że przyszło nam przeżywać dzieciństwo w epoce prawdziwej dinomanii. Może dla kogoś wyda się to nie do pomyślenia, ale w pierwszych latach III RP piórniki, zeszyty, komiksy i naklejki nawiązujące do wchodzącego właśnie na ekrany filmu, wcale nie były niczym oczywistym. Jeszcze przed notesowymi karteczkami z "Królem Lwem", "Park Jurajski" pokazał, że takie cuda są możliwe.

Świat jednak zapomniał o dinozaurach... A może po prostu mu spowszedniały? Przez kino przetoczyło się kilka franczyzowych boomów (żeby wspomnieć tylko "Matrixa" i "Władcę Pierścieni"), aż doszliśmy do czasów współczesnych, w których na ekranach królują bohaterowie Marvela. Reaktywacja jaszczurzej wizji Michaela Crichtona i Stevena Spielberga nie musiała się udać, tak jak nie udały się oba sequele pierwotnego filmu. Czternaście lat, które minęło od premiery trzeciej części, wystarczyło jednak, by twórcy zdążyli dojrzeć do porządnej kontynuacji, a widzowie za takową zatęsknić. Tutaj wszystko zagrało. Gady są przerażające, główny bohater kozacki, dzieciaki irytujące, a ruda pani biega w szpilkach wymachując flarą przed Tyranozaurem. Są i jakieś logiczne błędy, na które zwracają uwagę wszyscy recenzenci. Tylko kto by się przejmował mniejszymi i większymi nieścisłościami, skoro ten film daje naprawdę mnóstwo radochy. Na tyle dużo, by każdy trzydziestolatek znów mógł poczuć się, jakby miał osiem lat.

Co nieco o fabule. Park Jurajski w końcu udało się otworzyć, tyle, że teraz nazywa się on Jurassic World (zawsze lepiej niż Dinozatorland). O dawnych wydarzeniach mało kto pamięta, ludzie co dnia napływają tysiącami i ogólnie pod rządami Simona Masraniego (Irrfan Khan) wszystko  rozwija się kwitnąco. Ale oczywiście ludzie jak to ludzie, z czasem się znudzą dinozaurami, więc trzeba im zaserwować nową atrakcję. I tak powstaje Indominus Rex, czyli Tyranozaur na sterydach (w końcu z długimi przednimi łapami). Rzecz jasna coś idzie nie tak, czy może raczej "za dobrze" i dinozaur okazuje się tak mądry, iż bez problemu ucieka ze swej szklano-betonowej klatki. I zaczyna się jazda bez trzymanki. Owen Grady (Chris Pratt) rozpoczyna polowanie na gigantycznego zabójcę, a pomaga mu Claire Dearing (Bryce Dallas Howard). Po drodze muszą uratować jej siostrzeńców, którzy nic więcej tutaj nie robią, jak tylko spełniają obowiązkową w całym cyklu funkcję dziecięcych bohaterów. Jest jeszcze kilka postaci, z których niemal każda posiada swego odpowiednika w którymś z poprzednich filmów. Ogólnie bardzo fajnie się to wszystko ogląda, a wrażenie, że już kiedyś to widzieliśmy wcale nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie - tuning przeprowadzono wręcz wzorcowo.


W momencie premiery "Park Jurajski" był szczytem możliwości filmowych techników. Na każdym kroku podkreślano, że to pierwszy film, w którym na taką skalę użyto komputerowych animacji. 22 lata później CGI jest normą w każdym hollywoodzkim widowisku, więc twórcy mogli ulec pokusie i naszpikować swój film mrowiem cyfrowych dinozaurów. Na szczęście nie ulegli, dzięki czemu nie doświadczycie uczucia przesytu. Nie znajdziecie tutaj też przesadnego efekciarstwa rodem z filmowych Transformerów. Wszystko jest stonowane i utrzymane w duchu kina nowej przygody. Proporcje między tradycyjnymi efektami a cyfrowymi są wyważone w takim samym stopniu, jak między sekwencjami mówionymi a bieganymi (przeplatanymi niewielkimi ozdobnikami w postaci niewymuszonych żartów). Indiana Jones byłby dumny.

Najważniejsze przy oglądaniu "Jurassic World" jest podejście. Jeśli nie zachwycaliście się jedynką, to ciężko wam będzie poczuć miętę do czwórki. Ale jeśli jesteście w podobnym wieku, co ja i swego czasu złapaliście dinozaurzego bakcyla, to wielce prawdopodobne, że ten film was oczaruje. Jeśli zaś jesteście nieco młodsi i w momencie premiery "Parku Jurajskiego" nie było was jeszcze na tym świecie lub byliście, ale wasza aktywność ograniczała się do jedzenia, spania i walenia w pieluchy, to paradoksalnie też jest szansa, że ten film przypadnie wam do gustu. Bo "Jurassic World" to tak naprawdę "Park Jurajski" dla nowego pokolenia. Młodzież może zobaczyć, czym jarało się starsze pokolenie i nieco odpocząć od blockbusterów w stylu wspomnianych wyżej Transoformerów czy ostatnich Żółwi Ninja. Na tle tych dwóch tytułów, film w reżyserii Colina Trevorrowa błyszczy zresztą jeszcze bardziej, pokazując, że po marki z lat 80. i 90. da się sięgnąć nie zmieniając ich jednocześnie w karykatury samych siebie.


W ostatnich tygodniach obejrzałem w kinie trzy świetne widowiska. Na "Avengers: Czas Ultrona" bawiłem się wybornie, a uśmiech utrzymywał się na mej twarzy jeszcze dobrą godzinę po seansie. "Mad Max: Na drodze gniewu" zachwycił mnie swą niezwykłą warstwą wizualną i zawrotnym tempem, podtrzymywanym przez kolejne wysokooktanowe sekwencje. Prawda jednak jest taka, że to przy "Jurassic World" poczułem się znowu jak dzieciak, który w 1993 roku zapełniał zeszyt pieczołowicie wykonywanymi podobiznami rozmaitych dinozaurów. Oczywiście zeszyt z logiem "Jurassic Park"...