poniedziałek, 9 maja 2016

Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów

Na początek ogłoszenia parafialne (niezainteresowani mogą od razu przeskoczyć pod plakat). Dawno mnie nie było i pewnie po tym poście znowu długo nie będzie. Wszystko przez pisanie do miejsc, w których jest szansa na jakąś tam liczbę wyświetleń... W tym roku mam również nadzieję na nieco więcej aktywności na papierze, zatem Blog Cyber Niekulturalny powoli idzie w odstawkę. Nie mam jednak serca całkiem go zwinąć, w związku z czym dalej będzie sobie wisiał w sieci, a od czasu do czasu urozmaicę go nowym wpisem. Polygamia przeniosła się w nowe miejsce i pozamykała wszystkie swoje blogaski (ponoć prawa ma do nich Agora), zatem w wolnej chwili wrzucę gdzieś to, co napisałem na Stos Starych Czasopism (część tej pisaniny – a może całość – wyląduje pewnie tutaj). A teraz już do rzeczy.


"Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów" to tak naprawdę trzecia część "Avengers". Tym razem nie dostajemy konfliktu na skalę kosmiczną czy lewitujących państw-miast, ale zabawa jest naprawdę przednia. Prawdopodobnie najlepsza, w jakiej do tej pory wspólnie uczestniczyli marvelowscy bohaterowie. Każdy, kto kojarzy event "Civil War" wie mniej więcej, czego się spodziewać. Oto przez fakt, że herosi działają poza prawem i niszczą przy tym sporo miast, w których ginie naprawdę wiele osób, ONZ przygotowuje tzw. "Protokół z Sokovii", który oddaje najpotężniejszych ziemskich bohaterów pod jurysdykcję tej organizacji. Iron Man jest za, Kapitan Ameryka przeciw, zatem konflikt jest nieunikniony. Do tego dochodzi sprawa Zimowego Żołnierza, który jest podejrzany o zamach w... Ale tego dowiecie się już z filmu.

Każdy z bohaterów zdobywa wśród nadludzi stronników i rozpoczyna się starcie. Obok starych znajomych, pojawiają się nowe twarze, tak w szeregach Avengers (Ant-Man), jak i w ogóle na ekranie (Black Panther i Spider-Man). Nie trzeba chyba dodawać, że nowi bohaterowie kradną całe show... Mimo, że herosów przewija się przez ekran całe multum, to każdy z nich dostaje swoje pięć minut, dzięki czemu mamy okazję zobaczyć, że każdy z nich jest jakiś. Nawet ci, którzy w poprzednich filmach specjalnie nie błyszczeli, tutaj pokazują swoje prawdziwe oblicze. Taki Falcon na przykład. Tutaj wychodzi, że to naprawdę spoko koleś, a jego przekomarzanie się z Buckym jest jedną z sympatyczniejszych scen w całym filmie (zwłaszcza, że obaj siedzą w Garbusie). Trzech wielkich bohaterów przemierza niemieckie drogi w Volkswagenie Beetle – proste, zabawne, a przy tym niegroteskowe. Każdy bohater jest tu jakiś i mimo, że wielu z nich pojawia się tylko na chwilę, to kradną nasze serca. Zwłaszcza jeden z nich.

Spider-Man. Pajęczak, który pojawia się w omawianym filmie, to najlepsza ekranowa odsłona Petera Parkera, jaka do tej pory powstała. A chyba wiem, co mówię, bo wczoraj widziałem zarówno "Kapitana Amerykę 3", jak i "The Amazing Spider-Mana 2". Tobey Maguire był ok, nieporadny i sympatyczny, Andrew Garfield chyba jeszcze lepszy, ale Tom Holland jest takim Spider-Manem na jakiego czekaliśmy. Jeśli "Avengers" są filmowym odpowiednikiem "The Ultimates", to oczywiście zaserwowano nam postać rodem z "Ultimate Spider-Mana". Młodziutką i osadzoną we współczesności, a do tego będącą bratankiem najmłodszej cioci May, jaką w życiu widzieliśmy. I mimo że chciałbym już moją ulubioną wersję Petera, czyli tę z lat 90. i całego runu J. M. Straczynskiego, to muszę przyznać, że dzieciak jest najleszą ekranową inkarnacją tego bohatera. Dużo go tutaj nie ma, ale jak już się pojawia, to widzimy w nim dokładnie takiego Petera, jakiego uwielbiają wszyscy Spider-fani (cytując klasyka). Aha, jeśli poczekacie do końca napisów (ale tego całkiem końca), to dostaniecie więcej Spider-Mana.

O fabule nie będę się rozpisywał, bo raz, że nie lubię, a dwa, że dla czytelników to żadna przyjemność. Jest po prostu super. Ogląda się wszystko jednym tchem, a kolejne zworty akcji naprawdę potrafią zaskoczyć. Warto nadmienić, że poza przywódcami obu frakcji i pomysłem wyjściowym, nie znajdziecie tutaj wielu wspólnych punktów z komiksowym piewowzorem. "Civil War" Millera, wraz ze wszystkimi seriami pobocznymi, to w końcu materiał na wysokobudżetowy serial, więc nie ma co się dziwić. Twórcy filmu wzięli zatem pomysł i ładnie przełożyli go na dwu i pół godzinny, pierwszorzędny blockbuster. Jest tutaj mnóstwo pięknych scen, a walka na lotnisku, to chyba najlepsza superbohaterska sekwencja, jaką do tej pory widzieliśmy na dużym ekranie. Od czasu "Raidu" ekranowe okładanie się po mordach nie wyglądało równie efektownie. Warto jeszcze dodać, że w roli głównego złego (tak, to wojna domowa, ale zły i tak musiał się pojawić) doskonale sprawdza się Zemo, którego gra najlepszy (znaczy mój ulubiony) niemiecki aktor, Daniel César Martín Brühl González...

No i tyle. Chcecie kolejnych "Avengers", to właśnie ich dostaliście. Chcecie więcej Ant-Mana, to też go tutaj znajdziecie. No, a jeśli czekaliście na trzecie ekranowe wcielenie Spider-Mana - z nadzieją, że będzie lepsze od poprzednich – to właśnie się doczekaliście. Będziecie niepocieszeni tylko, jeśli jesteście fanami Thora, Hulka i z wiadomych względów Quicksilvera (ale on jeszcze w tym miesiącu pojawi się w nowych X-ludziach).

środa, 24 lutego 2016

Zwierzogród

Dzisiaj o prawdopodobnie najlepszym filmie, jaki pojawił się na ekranach na początku tego roku. Niech Was nie zwiedzie oscarowy wysyp nowości - "Zwierzogród" to jedyny obraz na jaki naprawdę musicie iść do kina w tym miesiącu.


Najnowsza animacja Disneya to komedia sensacyjna, w której występują futrzaki. Tytuł "Zwierzogród" (czy oryginalny "Zoopolis") jest w tym przypadku nieco mylący, gdyż na ekranie pojawiają się tylko ssaki. No, ale zwyczajowo (co najmniej od czasów biblijnych) faunę dzieli się na zwierzęta i ptactwo, więc powiedzmy, że można na tę drobną nieścisłość przymknąć oko. Ekranowe zwierzaki są w pełni ucywilizowane, ale już na wstępie wspomina się o ich dzikich korzeniach. Są to zatem stworzenia antropomorficzne, ale mające świadomość tego, że kiedyś były zwierzętami w znaczeniu, w jakim my postrzegamy zwierzęcość (inna sprawa, że ludzi w tym świecie zupełnie nie ma). To trochę tak, jak w "Dobrym dinozaurze", gdzie dinozaury ewoluowały i zbudowały cywilizację opartą na hodowli oraz rolnictwie. Tutaj jednak twórcy poszli jeszcze dalej - zwierzaki osiągnęły poziom cywilizacyjny na znanym nam stopniu rozwoju. Omawiana animacja nie jest jednak alternatywną wizją dziejów świata, lecz pełnokrwistą bajką. Tyle, że sensacyjną. I bardzo, ale to bardzo zabawną.

Główną bohaterką "Zwierzogrodu" jest Judy Hops, przesłodka króliczka, która postanowiła zostać policjantką. Nie jest to proste zadanie, bowiem w tym świecie króliki tradycyjnie zajmują się uprawą marchewki, a nie łapaniem złoczyńców. Od czego jednak są marzenia i samozaparcie. Judy w końcu dopina swego celu. Mało tego: od wystawiania mandatów przeskakuje do roli najbardziej rozpoznawalnego gliny w mieście. A wszystko oczywiście na naszych oczach. Intryga raczej jest standardowa, zaś twórcy żonglują motywami, które na ekranie pojawiały się już nie raz i nie dwa. Od typowej dla amerykańskich filmów prawdy, że dzięki wierze można osiągnąć wszystko, przez bardzo wyraziste przesłanie antyrasistowskie, po motyw emancypacji. A fabuła? Judy nie ma łatwo, ale na swej drodze napotyka drobnego lisiego cwaniaczka, który w realiach wielkiego miasta odnajduje się dużo lepiej niż nasza bohaterka. To właśnie Nick Bajer, bo tak nazywa się ów lis, będzie jej przewodnikiem po zwierzogrodzkim półświatku. Mało tego, jego pomoc okaże się niezbędna do rozwikłania zagadki znikających drapieżników. Tyle jeśli chodzi o historię, która być może nie jest zbyt odkrywcza, ale sposób, w jaki ją podano, zasługuje na najwyższe oklaski.

Przyznam szczerze, że dawno się tak nie ubawiłem w kinie (nawet zachwalany wszem i wobec "Deadpool" nie rozbawił mnie równie mocno, co "Zwierzogród"). Ten film dosłownie wypchano po brzegi żartami - tak słownymi, jak i sytuacyjnymi. Do tego ta pędząca do przodu akcja, która sprawia, że od pierwszej do ostatniej minuty siedzimy jak zaczarowani i chłoniemy wszystko - od zapierających dech ujęć, przez kolejne żarty, aż po ważne przesłanie, które wchodzi tutaj całkowicie bezboleśnie, wręcz naturalnie. Naturalnie wchodzą również dowcipy. Uwierzcie mi, że znana z trailera scena z leniwcami to dopiero wierzchołek góry lodowej. Doskonale wypadają np. elementy parodystyczne (zwłaszcza nawiązanie do "Ojca chrzestnego"). Nie można się również przyczepić do bohaterów - tak pierwszoplanowej dwójki, jak i wszystkich futrzaków, które pojawiają się na drugim planie i w tle wydarzeń. Duża w tym zasługa świetnego dubbingu. Julia Kamińska i Paweł Domagała pokazali, że równie dobrze, co granie mniej lub bardziej zabawnych postaci w serialach obyczajowych, wychodzi im podkładanie głosów pod przesłodkie zwierzaczki.

Mógłbym jeszcze tak długo się zachwycać i rozpisywać, a od każdego zdania mdliłoby was, drodzy czytelnicy, coraz bardziej. To może inaczej: podobał wam się "Ralph Demolka" i "Wielka Szóstka"? "Zwierzogród" w niczym nie ustępuje tym produkcjom, a pod wieloma względami je przerasta. Biorąc poprawkę na fakt, że za wszystkie trzy tytuły odpowiada ta sama ekipa, wprost nie mogę się doczekać ich kolejnego dzieła. To animacja równie dobra, co "W głowie się nie mieści". Całkiem inna gatunkowo, ale równie dopracowana. Patrząc na takie filmy, aż dziwi, że nie włącza się ich do głównych kategorii w oscarowym wyścigu (tak jak doskonała "Marnie. Przyjaciółka ze snów" nie jest nominowana jako najlepszy film obcojęzyczny). Ale to już temat do osobnych rozważań...

W kinie pełnym dzieci wyraźnie najlepiej bawiła się moja ekipa. A zapewniam, że raczej nie sprawiamy wrażenia grupy docelowej disneyowskiej bajki o słodkich zwierzakach. Jak widać, pozory potrafią być bardzo mylące (o tym zresztą też jest ten film). Dzieciakom oczywiście też się podobało. Nie tak, jak nam, ale przecież młodemu widzowi wystarczy, że jest efektownie i dosyć zabawnie - wszystkiego rozumieć nie musi. Tak czy inaczej, jeszcze raz gorąco polecam!

piątek, 22 stycznia 2016

Jessica Jones

Powinienem teraz zmieniać przypisy w pewnym tekście, który ubzdurałem sobie gdzieś dalej pchnąć, ale tak bardzo nie chce mi się tego robić, że chyba odpuszczę. Co uczelnia, wydawnictwo, periodyk to inne wymagania odnośnie przypisów i bibliografii. Mam nadzieję, że kiedyś ktoś to ujednolici, a tymczasem pozostaje mi pisanie dla przyjemności, a nie dla sławy...


Serialowy boom już powoli dogasa, przynajmniej dla mnie. W zeszłym roku nie oglądałem ani "Gry o tron" ani "Żywych trupów", nie wspominając już o "Wikingach". Ba, nawet "Teoria wielkiego podrywu" poszła w odstawkę. Zostały tylko dwa seriale: "Detektyw" i "Daredevil". Na temat drugiego sezonu pierwszego z wymienionych tytułów krążą raczej niepochlebne opinie, ale dla mnie był w sam raz. Colin Bachleda-Curuś dał radę, podobnie aktor, który w jakieś komedii romantycznej grał polskiego masarza. Prawdziwym odkryciem okazał się jednak "Daredevil". Klimatyczny, nieprzesadzony, ze świetnym Kingpinem. Dla fana tytułowej postaci wymarzony serial. Netflix wszedł w uniwersum Marvela z wielkim hukiem. Czy "Dardevil" był jednorazowym sukcesem, czy też każdy tytuł, który ta stacja wyszarpie z Domu Pomysłów, zamieni się w złoto?

"Jessica Jones" raczej nie jest serialem dla fanów tytułowej bohaterki, bo tak naprawdę mało kto ją kojarzy. Zwłaszcza w Polsce. Dziewczyna zadebiutowała na początku stulecia w serii "Alias", która zebrała bardzo dobre recenzje. Nie ma co się dziwić, w końcu powołał ją do życia Brian Michael Bendis - scenarzysta, który w tamtym okresie przeżywał złoty okres twórczy. To właśnie wówczas tchnął nowe życie w Daredevila. "Alias" utrzymana była w podobnym, mrocznym i realistycznym klimacie. Wybór Netflixa nie powinien zatem specjalnie dziwić. Sprawdził się Daredevil, to powinna sprawdzić się i Jessica Jones.

Wspomniana pani zarabia na życie jako prywatny detektyw, zajmując się głównie dostarczaniem dowodów do spraw rozwodowych. Ma najbardziej klasyczny zestaw supermocy, czyli zwiększone możliwości fizyczne (siłę, prędkość, skoczność itd.) i nie interesują ją bycie superbohaterką, aż do czasu powrotu Killgrave'a - psychola ze zdolnością kontroli ludzkich umysłów (dosłownie nie sposób mu się sprzeciwić). Pan w fioletowej marynarce ma wyraźną słabość do Jessici, w związku z czym w jej otoczeniu zaczyna ginąć sporo ludzi. Tyle w temacie wprowadzenia. Fani Marvela, tak tego komiksowego jak i filmowego, odnajdą tu nawiązania do kinowych Avengersów, serialowego Daredevila, a przede wszystkim poznają ekranowe wcielenie pewnego czarnoskórego superbohatera, któremu niejaki Nicolas Kim Coppola ukradł nazwisko.

"Jessica Jones" to serial, który świetnie się ogląda gdzieś do połowy sezonu. Poznajemy bohaterów i miasto. Później twórcy zaczynają nieco mieszać i już nie jest tak dobrze, a my czujemy, że całość jest pchana do przodu nieco na siłę, byleby tylko zapełnić zaplanowane 13 odcinków. Na szczęście pod koniec znowu robi się dobrze, a sam finał naprawdę trzyma w napięciu. W odróżnieniu od "Daredevila" akcja omawianego serialu rozgrywa się nie tylko w nocy. Dzień w ekranowym Nowym Jorku jest jednak dosyć przygnębiający, zwłaszcza w pierwszych odcinkach, które rozgrywają się zimą (no, niech będzie, że przedwiośniem). Chłodne, wyblakłe kolory dominują nad całością, miejscami tylko przełamane zostają przez odcienie niebieskiego i fioletu. Ten kolorystyczny akcent to oczywiste nawiązanie do Killgrave'a, który w komiksach nosi przydomek Purple Man.

Bohaterów jest sporo, a wielu z nich ma swoich odpowiedników na kartach komiksów. Aktorsko jest bardzo dobrze. Główna bohaterka wzbudza naszą sympatię, Killgrave nienawiść, a do tego całe spektrum postaci drugo- i trzecioplanowych sprawia, że nie sposób się nudzić. Słodka i uczynna przybrana siostra, zagubiony sąsiad, zdziwaczałe rodzeństwo z górnego piętra, demoniczna pani adwokat, no i pewien policjant idealista... A to tylko część osób, które odgrywają tu mniejszą i większą rolę. Już nie mogę się doczekać, co przyniesie kolejny sezon, ale biorąc poprawkę na fakt, że w komiksowym uniwersum Jessica nie jest tu jedyną bohaterką, może być naprawdę ciekawie.

Całość ogląda się jednym tchem. Ani się obejrzycie, a waszym oczom ukażą się napisy końcowe trzynastego odcinka. Liczyłem na to, że Killgrave zostanie pokonany już w połowie sezonu, a później dane nam będzie śledzić potyczkę z innym przeciwnikiem, ale tego typu seriale rządzą się swoimi prawami, więc na kolejnego superłotra z prawdziwego zdarzenia przyjdzie nam poczekać rok. Poza tym zastrzeżeń nie mam. Świetny, klimatyczny serial, który z powodzeniem dotrzymuje kroku przygodom Matta Murdocka (pożyczając z nich zresztą pewną postać) i dokłada bardzo istotną cegiełkę do ekranowego uniwersum Marvela. Nowy Jork powoli zaczyna zapełniać się superbohaterami, a przed nami przecież kolejny sezon "Daredevila" oraz start "Iron Fista", "Luke'a Cage'a" i "The Defenders". Nic tylko oglądać.

wtorek, 22 grudnia 2015

Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy

Kto miał iść, ten poszedł, zatem mogę w spokoju pochylić się nad najnowszą częścią gwiezdnej sagi i... pospojlerować co nieco. Będę starał się nie przesadzać, ale mimo wszystko czujcie się ostrzeżeni. Tytuł "Przebudzenie Mocy" brzmi niczym wers wycięty z jakieś kolędy, więc wpis w sam raz na święta. Wszystkim, którzy jeszcze tu zaglądają, życzę spokojnych, ciepłych, rodzinnych i popkulturowych świąt. Nowy rok w tym ostatnim aspekcie przyniesie naprawdę sporo dobra (już od stycznia nowa seria "Z Archiwum X"!). A teraz już zapraszam do lektury.


"Przebudzenie Mocy" miało zatrzeć "wrażenia" po epizodach I-III. Do tego zadania wybrano J.J. Abramsa i trzeba przyznać, że była to najlepsza możliwa decyzja. Twórca "Zagubionych" dowiódł nowymi "Star Trekami", że jak nikt potrafi przywracać na wielki ekran klasyki science-fiction. Jego filmy są współczesne, ale jednocześnie zachowują ducha pierwowzoru. Nie inaczej ma się sprawa z "Gwiezdnymi Wojnami".

Już pierwszy teaser sprawiał, że przez ciało przechodził przyjemny dreszcz. Te kilka ujęć, charakterystyczna muzyka i dobry montaż sprawiały, iż nie mogłem doczekać się grudnia. No i w końcu się doczekałem, a wszystkie nadzieje, które wiązałem z epizodem VII zostały spełnione. Nim jednak całkiem rozpłynę się w zachwytach nad omawianą produkcją, proponuję przyjrzeć się jej nieco bliżej.

Jak zwykle, już na początku zostajemy wrzuceni w wir wydarzeń, a za wprowadzenie służą nam żółte napisy niknące w przestrzeni kosmicznej. Od poprzednich wydarzeń minęło 30 lat i w tym czasie wydarzyło się naprawdę sporo. Można by sądzić, iż Imperium zostało całkowicie zmiecione, a Republika w pełni się odrodziła. Nic z tego. Owszem, jest Republika, ale na miejscu Imperium pojawił się Nowy Porządek, a Rebelia to w tej chwili Ruch Oporu. Wszystko zatem wydaje się być po staremu. Tylko bohaterowie się zmienili. Na pierwszy plan wysuwa się Rey - zbieraczka złomu z pustynnej planety Jakku. Pomaga jej Finn - szturmowiec-dezerter, prawdziwy bohater z przypadku, który niechcący trafia w sam środek wydarzeń mających odmienić całą galaktykę. No i są starzy znajomi: Han Solo, Chewbacca, Leia i oczywiście Luke. Tego ostatniego nie ma w filmie zbyt wiele, ale dzięki temu jeszcze mocniej podkręcona została legenda tej postaci. Kiedy w końcu widzimy go na ekranie kamień spada nam z serca, a w oczach pojawia się błysk radości. Świetnie wypadają również postacie trzecioplanowe, zwłaszcza Maz Kanata - wiekowa mędrczyni, która potrafi przejrzeć dosłownie każdego. Są i ci źli: Kylo Ren, Generał Hux i wielki hologram próbujący udawać nowego Imperatora. Z tej trójki o ostatnim nie ma co się rozpisywać. Generał jak to generał, na zmianę dowodzi i miota się - ale też trzeba podkreślić, że specjalnie nie drży przed Kylo Renem.

Na chwilę zatrzymajmy się przy tym ostatnim, bo stanowi on naprawdę ciekawy materiał na czarny charakter. Nie będę zdradzał jego genezy, ale niech będzie dla was wskazówką, iż jest on prawdziwym następcą Dartha Vadera. Postać to zaiste tragiczna i bardzo szekspirowska. Chce być zły, ale się waha. Ma moc, ale jeszcze nie taką, aby budzić postrach wszystkich wokół. Braki nadrabia maską, płaszczem i czerwonym mieczem, acz nawet w walce kroku potrafi dotrzymać mu przeciwnik, który drugi raz w życiu dzierży tę broń (Finn), nie mówiąc już o całkowitej debiutantce, czyli Rey. O braku doświadczenia w byciu czarnym charakterem świadczą również napady szału, które zdarzają się Kylo dosyć często. W ogóle to nie jest on zbyt normalny i aż dziw, że tak wysoko zaszedł w hierarchii Nowego Porządku. Chociaż z drugiej strony, jakiś Sith był potrzebny, a że na bezrybiu i rak ryba... Przemiana w mrocznego lorda zresztą cały czas się w nim dokonuje i na pewno wypada milion razy wiarygodniej niż miało to miejsce w przypadku Anakina. Tamten się miotał, wił, pyskował, irytował. Ten jest naprawdę zagubiony. Aż mu człowiek współczuje - jednocześnie się go bojąc, bo nie wiadomo, co mu zaraz strzeli do głowy.

Pojawiają się zarzuty, że "Przebudzenie Mocy" to kalka "Nowej Nadziei". Pewnie, jest masa podobieństw, ale w tym porównaniu dzieło Abramsa wypada zdecydowanie lepiej. Napięcie jest umiejętniej dawkowane, a pojedyncze sceny bardziej efektowne. Nie ulega jednak wątpliwości, że bez starej trylogii nie byłoby najnowszej. To po prostu hołd dla dzieła Lucasa. Nawiązania odnajdujemy na każdym kroku, ale jednocześnie wcale one nie rażą. Wręcz przeciwnie, siedząc w kinie chcemy powtórzyć za Hanem Solo: "Chewie, jesteśmy w domu". To dobre, stare "Gwiezdne Wojny" z silnie zaakcentowanym campbellowskim mitem podróży bohatera.

Nawet jeśli ktoś będzie narzekał na fabułę, to nie będzie mógł odmówić temu dziełu klimatu. To nie są lśniące epizody I-III, w których większość świata przedstawionego stworzono przy pomocy komputerów. W "Przebudzeniu Mocy" widać nawiązania do designu z klasycznej trylogii. Statki są kanciaste i brudne. Czuć, że najmniejszy nawet blaster to broń, a nie zabawka. No i nie ma tutaj pociesznych stworków, które mają przyciągnąć dziecięcą widownię, gdyż po prostu epizod VII nie jest filmem dla dzieci. Symbolicznym zerwaniem z estetyką filmów z lat 1999-2005 jest zniszczenie Coruscant - neonowej stolicy Republiki, którą mogliśmy podziwiać we wspomnianych produkcjach. Inna sprawa, że jest to wydarzenie znamienne dla całej galaktyki, więc twórcy filmu mogli mu poświęcić nieco więcej uwagi, a nie tylko robić z niego pokazówkę mocy "armaty" potężniejszej od Gwiazdy Śmierci.

W pamięci zostaje zarówno cały film, jak i pojedyncze sceny. Takie jak ta, kiedy X-Wingi przelatują nisko nad wodą czy finałowa walka w zaśnieżonym lesie. Wspomnianą potyczkę można by zresztą puszczać na telebimach w co większych miastach, jako element świątecznej iluminacji. Śnieg, choinki, mrok i tnące powietrze świetlne ostrza - czerwone i niebieskie. Coś pięknego... Rozmarzyłem się, a pora kończyć. 

Podsumowując: "Przebudzenie Mocy" jest chyba pierwszym filmem, na który drugi raz pójdę do kina. Niech to wystarczy za najlepszą rekomendację.

środa, 7 października 2015

Okres krakowski

Jeśli dobrze liczę, to w bieżącym roku już piąty raz udało mi się pojechać na łódzki festiwal komiksu, który zresztą z roku na rok coraz bardziej zdominowany jest przez gry. Ale nie o tym miało być... Przywiozłem trochę komiksów (chyba więcej niż w zeszłym roku), wypiłem parę piw (chyba mniej niż w zeszłym roku) i zrobiłem sobie fotę z panem Tomaszem Knapikiem. W związku z powyższym wyjazd zaliczam do jak najbardziej udanych. Recenzja większości zdobyczy pojawi się w przeciągu kilku tygodni (heh, chciałbym...) na Alei Komiksu, a tymczasem proponuję zapoznać się z krótkim tekstem na temat pewnej bardzo sympatycznej publikacji.


"Okres krakowski" to skromne wydawnictwo przygotowane przez Annę Krztoń. Niewielki format, 28 stron objętości, nakład 150 egzemplarzy i cena 8 zeta, czyli rzecz, która z automatu wrzucana jest do szufladki z napisem "ziny". Nie jest to jednak zin, lecz pełnoprawny, choć niewielki, komiks (dyskusja o zinach i tego co nimi jest, a co nie, to temat na osobny tekst, którego pewnie nigdy nie napiszę). Na omawiany zeszyt składa się kilkanaście w większości jednostronicowych historii, które pierwotnie publikowane były na stronie internetowej "Prowincji".

Autorka w humorystycznych opowiastkach przedstawia nam lata swojego pobytu w Krakowie. Zaczyna od wyprowadzki z Katowic i związanych z tym perturbacji. Oczywiście skoro kolejne historie powstawały po kolei, to można się w nich doszukiwać jakiegoś związku przyczynowo-skutkowego, ale poza informacjami o kolejnych przeprowadzkach, Anna Krztoń raczej nie informuje nas o zmianach w swoim życiu. Pomimo osobistego spojrzenia, nie mamy tutaj do czynienia z komiksową autobiografią, lecz zbiorem luźnych anegdot. Jest o krakowskim postrzeganiu czasu, balkonach zasranych przez gołębie, smaku na kebaba, kolejnych znajomych, współlokatorach i trochę o polskim rynku komiksowym. Spory miszmasz, ale przecież ludzkie życie składa się z okresów, które wypełnione są mnóstwem mniej lub bardziej ważnych epizodów.

W omawianym przypadku mamy do czynienia z tymi mniej ważnymi elementami. Autorka, mimo że umieszcza siebie w centrum wydarzeń, nie decyduje się na twórczy ekshibicjonizm, tak typowy przecież dla opowieści autobiograficznych. I chociaż z czasów swego kilkuletniego pobytu w Krakowie pokazuje nam tylko detale, to jej komiks jest całkiem dobrym obrazem życia młodych ludzi, którzy dla pracy decydują się na przeprowadzkę do innego miasta. Wynajmowanie mieszkania, współlokatorzy, nieformalny związek, spotkania przy piwie - życie wielu z nas wygląda podobnie, mimo że studia pokończyliśmy już dobre kilka lat temu...

Bardzo podoba mi się lekka i zarazem wyrazista kreska Anny Krztoń. Bohaterowie narysowani są w prosty sposób, ale ich mimika jest przy tym bardzo wymowna. Co istotne, tło nie jest traktowane po macoszemu, dzięki czemu postacie nie egzystują na białych planszach, lecz w zagraconych pokoikach, zadymionych knajpach i letnich ogródkach piwnych.

Do mojego egzemplarza zawitał fajny smok, który obiecuje, że po otrzymaniu esemesa zionie ogniem, więc czuję się w obowiązku jeszcze trochę posłodzić na koniec... Już pierwsza opowieść skojarzyła mi się z "Persepolis", a kolejne strony wcale nie zmieniały tego stanu rzeczy. Mogę się mylić, bo dzieło irańskiej autorki czytałem lata temu, ale Anna Krztoń robi komiksy bardzo podobnie do Marjane Satrapi. Co prawda, to nie ten ciężar gatunkowy i jeszcze nie te umiejętności warsztatowe, ale jestem przekonany, że jeśli artystka zdecyduje się na pełnoprawną obyczajową powieść graficzną, w której na każdej stronie nie będzie musiała upychać mnóstwa tekstu, to naprawdę będziemy mieli na co czekać. Zresztą pod koniec tego zeszyciku znajduje się informacja, że Anna Krztoń "obecnie pracuje nad swoją pierwszą nowelą graficzną". No to mamy na co czekać...

wtorek, 18 sierpnia 2015

A niech cię, Tesla!

Więcej czytam, więcej piszę - widać, że okres pourlopowy wyraźnie mi służy. Dzisiaj znowu o komiksie nie pierwszej świeżości, z którym warto się zapoznać.


Pierwszy wydany przez kulturę gniewu album Jacka Świdzińskiego, to swoista rozgrzewka przed "Zdarzeniem. 1908". Jeśli nie czujecie się na siłach sięgać po ten drugi komiks, bo nie wiecie, czy jesteście w stanie przyjąć aż tyle stron rozrysowanych w specyficznym minimalistycznym stylu autora, zawsze możecie sięgnąć po albumik w różowej okładce.

Gdybym pisał o "Tesli" zaraz po premierze z pewnością bardziej bym się zachwycał, ale mając za sobą lekturę "Zdarzenia" nie jestem w stanie uciec od porównywania tych albumów. To normalne, że pierwsze zetknięcie z estetyką i sposobem narracji Świdzińskiego zawsze będzie najbardziej ożywcze. I dla mnie tym pierwszym komiksem pozostanie "Zdarzenie", ale czytelnik sięgający po dzieła tego autora we właściwej kolejności wpierw zetknie się z tytułem wydanym w 2013 roku. I na pewno się zachwyci.

"A niech cię, Tesla!" to cztery naprzemiennie prezentowane opowieści (dla ułatwienia oznaczone, w górnym rogu każdej strony, odpowiednią ilością kropek), które łączą się w spektakularnym finale. Każda z historii ma swoich bohaterów, swoje tempo i w zasadzie diametralnie różni się od pozostałych. Zaczynamy od wizyty w laboratorium, w którym przy pomocy akceleratora wzmacniana jest fala emitowana przez theremin - na pozór specyficzny instrument muzyczny, a w istocie potężną broń. Dokładną historię tego niezwykłego przedmiotu i badań nad nim poznajemy z opowieści jednego z pracujących przy eksperymencie naukowców. Druga historia to swojska scenka obyczajowa, w której mąż wraca do domu, rozmawia z żoną, leży na kanapie itd. Następna jest historia o dekonspiracji sowieckich agentów i niebezpieczeństwach z tym związanych. I w reszcie wizyta w gabinecie ważnej persony, która instruuje swych podwładnych nt. aktualnej sytuacji geopolitycznej i wynikających z niej zagrożeń. Gatunkowo mamy zatem naprzemiennie: science-fiction, obyczajówkę, szpiegowskiego akcyjniaka i thriller polityczny. Przez większość stron każda z historii toczy się swoim tempem i w całkowitym oderwaniu od reszty, aż ni stąd ni zowąd wszystko zaczyna się łączyć. Koniec jest szybki i trochę nieoczekiwany, jednak ostatnia scena na tyle dobrze oddaje istotę wydarzenia, którego dopiero co byliśmy świadkami, iż nie można powiedzieć, że scenariusz się urywa. Świdziński konsekwentnie prowadzi każdy wątek i do samego końca panuje nad całością swego dzieła.

Ilustracje. Jeśli widzieliście "Zdarzenie. 1908" to wiecie, czego się spodziewać. Ba, wielu bohaterów wygląda identycznie, jak ci występujący w tamtym komiksie. W kadrach pojawiają się tylko postacie i rekwizyty (plus budynki w scenie pościgu) - zatem jest jeszcze skromniej niż w "Zdarzeniu", gdzie miejscami mieliśmy do czynienia z namiastką teł. Tym bardziej należy docenić fragment, w którym autor wykazał się niezwykłą pieczołowitością i narysował szereg elementów, które bez problemu rozpozna każdy fan komiksów zza wielkiej wody (m.in. hełm Boby Fetta, młot Thora, macki Doctora Octopusa, głowa Sentinela). Wracając do stylu samych ilustracji, to Jacek Świdziński jest prawdziwym specem w rozrysowywaniu, właściwie przy pomocy kilku kresek, scen, które wydają się graficznie "wymagające". Swoją twórczością po prostu dowodzi, że nie trzeba posługiwać się hiperrealistyczną kreską, aby narysować wszystko, co się chce (w tej trudnej sztuce jest mistrzem tej miary, co Bartosz Minkiewicz).

Napisałem na wstępie, że nie uda mi się uciec od porównywania "A niech cię, Tesla!" ze "Zdarzeniem. 1908". I cóż... Pierwszy z tych komiksów jest świetnie napisany, zabawny, niegłupi, ale drugi to prawdziwie epicka opowieść, opus magnum Jacka Świdzińskiego. Jeśli macie czas i środki tylko na jeden z tych albumów, to sięgnijcie po "Zdarzenie". Zakochacie się i wcześniej czy później "Tesla" w waszych rękach i tak wyląduje, ale przynajmniej przez jakiś czas pozostaniecie syci. Jeśli macie naprawdę niewiele czasu i nieco mniej środków, to pewnie pomyślicie, że lepiej upolować skromniejszy z albumów. Niby tak, ale to trochę, jak z przystawką, a może raczej deserem, który wcinacie przed obiadem. Jest super, na chwilę zapycha, ale główne danie już się czai i ani myślicie go odpuścić. W tym przypadku szybciej sięgniecie po drugi komiks. Tak czy inaczej, wcześniej czy później przeczytacie wszystkie pozycje z cyklu wydanego przez kulturę gniewu, więc chyba najlepiej od razu zaopatrzyć się w oba tytuły sygnowane przez Jacka Świdzińskiego, które ukazały się nakładem popularnego wydawnictwa. A potem czekać na dokładkę, czyli "Wielką ucieczkę z ogródków działkowych" - nowy komiks tego autora, który powinien ukazać się pod koniec września bieżącego roku.

środa, 12 sierpnia 2015

Samotność rajdowca

Małe odkurzanie. Dzisiaj o dosyć starym (polska premiera miała miejsce pięć lat temu) komiksie, który w zeszłym tygodniu wypożyczyłem w Letniej Czytelni (zacna inicjatywa, polecam opolanom i przyjezdnym).


Dawno, dawno temu przeczytałem "Pragnienie" Nicolasa Mahlera. Maksymalnie minimalistyczny komiks niemy, w którym rozrysowany został każdy najdrobniejszy fragment fabuły. Historia do skomplikowanych nie należała, ale sposób w jaki autor poprowadził narrację był bardzo oryginalny. Momentami można było wręcz odnieść wrażenie, że kartkuje się zeszyt, na którego rogach ktoś stworzył namiastkę filmu animownego. Do tego te rysunki - graficzny minimalizm pełną gębą. Czytało się to świetnie. "Samotność rajdowca" też czyta się świetnie, ale jednocześnie jest dużo przystępniejsza dla fanów bardziej tradycyjnych komiksów - może nie pod względem ilustracji, ale na pewno sposobu prowadzenia fabuły. Nie jest tak odświeżająca jak wcześniejszy tytuł, ale i tak po lekturze towarzyszy człowiekowi to fajne uczucie, że właśnie przeczytał naprawdę dobry komiks.

"Samotność rajdowca" to historia podstarzałego kierowcy wyścigowego. Kiedyś jego kariera rozwijała się całkiem nieźle, dzisiaj lata świetności są już tylko mglistym wspomnieniem. Dawny mistrz nie może liczyć na szacunek młodszych kolegów, zostali mu tylko dawni towarzysze z toru, aktualnie dzielący z nim miejsce przy barze. Obok niepowodzeń zawodowych, nie wiedzie mu się również w życiu osobistym. Niewielkie mieszkanie, ciężko chora żona, nadużywanie alkoholu. Ale w sumie dobrze, że jest ten bar i kumple, bo co by mu wówczas zostało?

Komiks Mahlera to opowieść o mężczyźnie, który przez fakt, że kiedyś miał wszystko, jeszcze ciężej znosi kontakt z kolejnymi kłodami, które los rzuca mu pod nogi. Niemniej to nadal przyzwoity facet. Ociera się o napad na bank, niemal angażuje w romans, ale pamięć o tym, kim niegdyś był, ostatecznie daje mu siłę do pozostania człowiekiem bez skazy. Dawny bohater triumfuje. Tylko czy ten triumf cokolwiek zmieni w jego życiu? Ostatni kadr historii udziela na to pytanie aż nazbyt konkretnej odpowiedzi. Pewnych rzeczy po prostu nie da się zmienić. Mahler jasno daje do zrozumienia, że może i "chcieć to móc", ale w ostatecznym rozrachunku i tak nic z tego nie wynika.

Dobrym krokiem było uczynienie głównego bohatera utytułowanym kierowcą wyścigowym. Okres czasu, w którym rozgrywa się fabuła, nie jest jasno sprecyzowany, ale wygląd samochodów i pojawiające się w historii nazwiska prawdziwych kierowców (Jochena Rindta i Richiego Ginthera) sugerują przełom lat 60. i 70. (po prawdzie jednak, to same bolidy są żywcem wyjęte z pierwszej połowy lat 60.). Specyfiki wyścigów nie ma tu zbyt wiele. Tylko ostatnie sekwencje pełne są dynamicznych ujęć z toru. Poza tym wyjątkiem, ścigania nie można uznać za element, wokół którego zbudowana została fabuła i pełni ono tutaj przede wszystkim rolę powracającego marzenia głównego bohatera.

"Samotność rajdowca" to gorzki, ale zabawny komiks. Często pojawiają się kadry (w liczbie od 1 do ok. 3), które spokojnie sprawdziłyby się w roli ilustracji satyrycznej lub humorystycznych pasków. I chociaż mało który czytelnik tego komiksu jest kierowcą wyścigowym, to na pewno bliskie mu będą spostrzeżenia bohatera nt. kumpelskich popijaw i związków z kobietami - tyleż oczywiste, co trafne. Jak wspomniałem kilka akapitów temu, drugi wydany w Polsce komiks Mahlera nie robi takiego wrażenia jak debiut, niemniej jest naprawdę dobrą, niegłupią opowieścią z prostym (tak charakterologicznie, jak i graficznie), ale fajnym bohaterem.