sobota, 4 września 2010

Niezniszczalni

Wraz z końcówką wakacji, zupełnie jak na zawołanie, zepsuła się pogoda. Mało tego, mrok za oknem jakoś szybciej zapada, a z uwagi na fakt, że UE pozbawia nas żarówek i teraz trzeba je oszczędzać kiedy tylko się da, nie pozostaje nic innego jak odpalić kompa i w blasku monitora spędzać coraz dłuższe wieczory (przy świetlówkach nie potrafię normalnie funkcjonować - kojarzą mi się z salami lekcyjnymi, gimnastycznymi, szpitalami, korytarzami i laboratoriami, czyli generalnie niczym przyjemnym). "StarCrafta 2" jest rzecz jasna priorytetem, ale i na jakąś stronę zdarza mi się wejść, coś przeczytać, ba, nawet i coś napisać. W ostatnim czasie, po długiej absencji, skrobnąłem dwie recki na Aleję Komiksu (mam nadzieję, że niebawem będą do przeczytania), a i niniejszego bloga postanowiłem odkurzyć. Dzisiaj o filmie, który kilka godzin temu dane mi było obejrzeć. A jako bonus, filmowy tribute dla aktora, który w tymże filmie się pojawia, a który zawsze ujmuje mnie za serce swymi wyjątkowymi rolami...


Sylwester Stallone to już prawdziwy weteran. Wydawać by się mogło, że jego przygoda z kinem akcji zakończyła się w połowie lat 90-tych i już pozostanie przy rolach bohaterów podobnych do szeryfa Freddy'ego Heflina z "Cop Land". Nic z tego. Nowy "Rambo", nowy "Rocky", w reszcie film, który w wielkim uproszczeniu jest hołdem dla kina akcji z lat 80-tych, skutecznie dowodzą, że Sly nie myśli o emeryturze.

Zapowiedzi "Niezniszczalnych" powodowały szybsze bicie serca u każdego, dla kogo w przedszkolu największymi bohaterami były cztery persony: Rambo, Schwarzenegger, Stalone i Terminator. Tak, 20 lat temu każdy łebek uważał Schwarzeneggera za postać równie fikcyjną, co Terminator, czy może raczej, Terminatora za bohatera równie rzeczywistego, co Schawrzenegger. Grunt, że ta czwórka była w zasadzie synonimem jednej konkretnej osoby - wielkiego, muskularnego, amerykańskiego zabijaki, który karabinem maszynowym walczy ze złem całego świata. Mało który z tych przedszkolaków widział filmy ze wspomnianymi aktorami i bohaterami. Wystarczyła magia imion i jako taka wiedza o tym, kim są noszący je herosi.

Osobiście kino akcji lat 80-tych odkryłem już w podstawówce, na początku lat 90-tych. Kluczową rolę odegrały tutaj kasety VHS i telewizja Polsat, która niezwykle chętnie pokazywała najsłynniejsze filmy z Arnoldem, Sylwestrem, a także innymi ikonami tamtych czasów, m.in. Jean-Claude Van Dammem i Stevenem Segalem (niestety w "Niezniszczalnych" ich zabrakło). Człowiek dojrzał, złota era kina akcji przeminęła, a jednymi obrazami z tamtego okresu, które do dzisiaj oglądam z równą satysfakcją, co lata temu, są "Szklane Pułapki". I nagle wspomniany trailer. Stalone, Schawrzenegger, Willis, Lundgren - jak tu nie mieć wygórowanych oczekiwań?

Niestety, Arnold i Bruce pojawiają się tylko na chwilę, a prawdziwą gwiazdą jest tutaj Stalone. Mimo wszystko scena, w której pojawia się wspomniana dwójka, należy do najlepszych w całym filmie. To spotkanie w kościele jest puszczeniem oka do wszystkich miłośników starego, dobrego kina akcji. Dwaj emerytowani aktorzy-kulturyści i Willis pewnie mieli przy niej niemało radochy. Ze starej gwardii więcej jest tylko Lundgrena, który dla mnie jest największą gwiazdą tego obrazu. Gra tak jak zawsze, z tym, że tutaj jest nie tylko osiłkiem, ale i psycholem, który, gdyby tylko był odrobinę bardziej kuloodporny, porozwalałby wszystkich na ekranie... Zresztą już sam początek filmu, w którym, oddając strzał ostrzegawczy, odstrzeliwuje pewnemu pacjentowi górną połowę ciała, mówi wiele o tym, jak bardzo złożona jest postać, którą przyszło mu zagrać... Reszta obsady to już "świeżaki", czyli Jet Li, Jason Statham i kilku kolesi, których w ogóle nie kojarzę (jacyś zapaśnicy). No i jest też niezawodny Mickey Rourke. Fajnie, że pojawił się Jet Li, który od ponad dekady pojawia się w produkcjach, w jakich niegdyś dominował m.in. Lundgren. Statham, kojarzony głównie z "Adrenaliną", pozwala z kolei wierzyć, że cały festiwal ognia i krwi, który pojawia się na ekranie, nie jest traktowany całkiem serio.

A może jednak wszystko w tym filmie jest serio? Gdzieżby tam... Fabuła jest tylko pretekstem, aby pokazać każdemu niedowiarkowi, że piącha, kopniak i kilka magazynków mogą obalić każdą dyktaturę i załatwić każdego byłego agenta CIA, który z chciwości zszedł na drogę występku. Oczywiście są jakieś nostalgiczne gadki, o tym jak to dawniej było, jaki ciężki los ma każdy najemnik i jak niewierne potrafią być kobiety. Na szczęście jednak nie ma ich za dużo, a gdy nawet się pojawiają, to każda z nich zagłuszona zostaje przez głośny wybuch czy serię z karabinu.

"Niezniszczalni" w pełni mnie nie usatysfakcjonowali. Jako powrót do starych, dobrych czasów, w których bohater kina akcji może wszystko, zdecydowanie lepiej wypada "Szklana Pułapka 4.0". Za dużo tu Stalone'a, za mało reszty starej gwardii. No i Van Damme'a nie mogę odżałować. Niemniej bawiłem się przy tym filmie naprawdę przednio. Napięcia było niewiele, ale za to nie zabrakło tego czegoś, co sprawia, że kibicuje się bohaterowi i z uśmiechem mówi "tak" lub "ha", kiedy rzucony nóż efektownie wchodzi w gardło złego gwardzisty (tak naprawdę, to pewnie Bogu ducha winny ojciec wielodzietnej rodziny, ciężko zarabiający na chleb na służbie u dyktatora).

Ten film po prostu musicie obejrzeć, jeśli kiedyś kręciły was takie obrazy (a jeśli jesteście samcami urodzonymi w latach 70-tych lub 80-tych, to na pewno kręciły). Przestrzegam jednak: do "Niezniszczalnych" niech lepiej nie podchodzi nikt, kto nie czuje nostalgii za filmami akcji sprzed ponad 20 lat, na sali kinowej nie potrafi wyłączyć myślenia, a wszystko przepuszcza przez sito logiki. Bo tak naprawdę, pomijając wyjątkową obsadę, "Niezniszczali" to głupia i krwawa sieczka. Zapewniam jednak, że z gatunku tych, które, przy odpowiednim podejściu, zapewniają masę frajdy.