We
wczesnych latach dziewięćdziesiątych młodsza młodzież (czyt. dzieci) miała
coraz więcej obiektów popkulturowego kultu. Z jednej strony mocno trzymały się
peerelowskie wynalazki pokroju Bolka i Lolka, a z drugiej wyobraźnię pobudzały
amerykańskie kreskówki, z disnejowskimi przebojami takimi jak „Brygada RR” czy
„Gumisie” na czele. Szturmem dziecięce serca zdobywały też animacje
przeładowane akcją, np. dwa seriale o przygodach He-Mana. Kreskówki, komiksy,
gumy do żucia – pól eksploatacji konkretnych franczyz nie było może zbyt wiele,
ale dzięki temu żaden rodzic nie musiał obawiać się, że zainteresowania jego
pociech nadwyrężą domowy budżet. No i zabawki. Lego nie miało sobie równych,
ale obok duńskich klocków obiektem pożądania były zabawki reklamowane w
telewizji (jak zresztą wszystko, co pojawiało się w tv – od proszków do prania
po szampony wash & go). I tutaj, oprócz różowego badziewia dla dziewczyn
(Barbie i kucyki), pamiętam trzy produkty: Transformers, G.I. Joe oraz flippery.
Na
G.I. Joe jakimś cudem nigdy nie złapałem fazy. Miałem, co prawda, jedną
figurkę, ale było to w czasie, kiedy szał na te zabawki już nieco przycichł. Za
to flippery to było prawdziwe coś. W przedszkolu naprawdę było czym szpanować.
Gwoli wyjaśnienia: nie rozchodzi się tutaj o automaty z pinballem, lecz małe
dwustronne samochodziki. Ponoć były do nich jakieś skocznie czy tory
(przynajmniej tak sugerowały reklamy), ale przecież meble i podłogi w
zupełności nam wystarczały. No i wreszcie Transformery, i wpadający w ucho
slogan „To ukryta moc”...
Przypominam
sobie, że miałem dwie tego typu zabawki. Zostały kupione bodajże na odpuście,
więc były to podróbki, ale tym jakoś nigdy nie zaprzątałem sobie głowy. Sama
idea Transformerów rozpalała moją wyobraźnię do czerwoności. Pierwszy komiks z
serii przeczytałem dopiero w połowie lat 90., zaś z kreskówką (w formie
pełnometrażowej produkcji) zetknąłem się
parę lat temu. Fakt, że istnieje coś takiego jak roboty zmieniające się
w pojazdy, stanowił jednak źródło nieskończonych inspiracji przy tworzeniu
kolejnych konstrukcji z kloców Lego. Na potęgę budowałem statki kosmiczne,
które postawione pionowo wyglądały jak mechy – zawsze z tą samą satysfakcją i
dumą z gotowego dzieła. Dodatkowym impulsem były odcinki serialu „Kosmiczni
szeryfowie i Jeździec Srebrnej Szabli”, które do upadłego oglądało się na
kasecie VHS. To był pierwszy etap fascynacji Transformerami.
Wspomnienia
odżyły wraz z moim pierwszym komiksem Tm-Semic, którym był „Transformers” nr
1/95. Faktycznie był to mój pierwszy kontakt z uniwersum Autobotów i
Decepticonów. To dzięki niemu poznałem Optimusa Prime'a i resztę. Szukając
grafik do ozdobienia tego tekstu, trafiłem na ranking komiksów z serii
„Transformers” wydawanych przez Marvela. Na jego szczycie była jedna z
historii, która znalazła się we wspomnianym zeszycie (ta druga zresztą też się
tam pojawiła). Może zatem miałem szczęście, bo wśród fanów i znawców komiksu
„Transformers” nie uchodzi za serię wartą uwagi i wymieniane jest wśród
gorszych tytułów w ofercie Tm-Semic. Sam dalszą część historii o walce z
Unicornem, która jednocześnie była pożegnaniem tego tytułu z polskim rynkiem, dozbierałem
jakiś czas później.
Koniec
lat dziewięćdziesiątych przyniósł kolejny powrót do robotów zmieniających
kształty. Tym razem dzięki telewizji Polsat i puszczanej w niedzielne poranki
kreskówce pt. „Kosmiczne wojny” (w oryginale „Beast Wars”). W całości animowana
komputerowo opowieść o robotach zmieniających się w zwierzęta zawładnęła mną na
całego. I mimo że uważałem się już za dojrzałego widza, który przecież oglądał
„Z archiwum X”, to od „Kosmicznych wojen” nie mogłem się oderwać. Poza niezłą
fabuła i naprawdę dobrą animacją (co wówczas nie było regułą, jeśli chodzi o
produkcje CGI), wyróżnikiem tego serialu były świetnie wymyślone postacie.
Roboty różniły się nie tylko wyglądem, ale przede wszystkim charakterem.
Najciekawiej prezentował się Dinobot, który był bohaterem iście tragicznym. W
1998 roku na podstawie tej kreskówki powstała gra komputerowa, która nie
zebrała zbyt dobrych ocen, co nie przeszkodziło mi spędzić przy jej wersji
demonstracyjnej kilku miłych chwil.
I tak
jakoś Transformery uległy zapomnieniu. Po dwutysięcznym roku Egmont wydawał
jeszcze serię z podtytułem „Armada”, ale już byłem na to wszystko za stary.
Wiadomość o powstającym filmie mocno mnie zelektryzowała, a zwiastun zapowiadał
świetne widowisko. Cóż, na pierwszym seansie zasnąłem i dopiero po latach film
Michaela Baya obejrzałem do końca. Patrząc na niego przez pryzmat kontynuacji
muszę przyznać, że to naprawdę fajny blockbuster, który da się oglądać bez
zgrzytania zębami. Wspomniana dwójka była fatalna. Gdyby wywalić z niej
wszystkie wątki z ludzkimi bohaterami, to dałoby się ją jeszcze oglądać. Przez parę
rodziców głównego bohatera nawet epicka walka w lesie nie jest w stanie poprawić
odbioru całości. Trójka już była nieco lepsza, ale nadal słaba. Czwórki jeszcze
nie widziałem...
A
czemu właściwie o tym wszystkim piszę? Wszystko przez grę pt. „Transformers:
Wojna o Cybertron”, którą udało mi się kupić na biedronkowej wyprzedaży za 9
zeta bez grosika. I wsiąknąłem. Wspomnienia odżyły, a konflikt pomiędzy
Autobotami i Decepticonami na nowo zawładnął mą wyobraźnią. Przyznaję, że gdyby
nie postacie głównych bohaterów byłaby to dosyć średnia strzelanka. Fakt, że
fabułę gry osadzono w tym konkretnym uniwersum jest jej głównym atutem. Przez
kilka dni nie mogłem się od niej oderwać. No i przypomniałem sobie o
Transformerach. Tak naprawdę nigdy o nich nie zapomniałem, potrzebowałem po
prostu kopa w postaci wspomnianej gry, by na nowo zagłębić się w temat. Teraz
już na przykład wiem, że poprawna polska odmiana nazwy to Transformery, a nie
Transformersy.
„Wojna
o Cybertron” jest wzorcowym przykładem wykorzystania mocy nostalgii za
dzieciństwem. Bo kiedy po latach oglądamy kreskówki czy czytamy rzeczy, którymi
jaraliśmy się jako pacholęcia, mamy świadomość, że zestarzały się zarówno one,
jak i my sami. Dostrzegamy ich infantylizm, schematyczne fabuły i bohaterów
tworzonych według kilku prostych wzorców. I dlatego tak świetnie się człowiek
czuje odpalając „Wojnę o Cybertron” - bo z jednej strony wszystko jest takie
samo, jak to sobie zapamiętał, czyli Autoboty są szlachetne, a Decepticony
podstępne, ale z drugiej naiwność fabuły nie bije po oczach, a zabawa jest
naprawdę przednia. Ta gra nie jest wybitna, ale wypada zdecydowanie lepiej niż
filmy Michaela Baya.
Skutek
obcowania z „Wojną o Cybertron” jest taki, że będę dalej przeglądał sieć
próbując poukładać sobie w głowie te wszystkie generacje, serie i mutacje
transformerowego uniwersum. Może poszukam jeszcze jakichś gier, przeczytam
kilka komiksów, odświeżę sobie parę odcinków „Beast Wars” i na tym właściwie
się skończy. Jednak coś mi mówi, że za parę lat znowu wrócę do tematu i na nowo
odkryję w sobie dzieciaka, który bawiąc się odpustową zabawką nucił pod nosem:
„Transformers to ukryta moc”.
1 komentarz:
Osobiście lubię transformersy:)
Zapraszam do wzajemnej obserwacji:)
Ja już obserwuję:)
http://nolongernightmare.blogspot.com
http://milionpomyslowna.blogspot.com
Prześlij komentarz