piątek, 4 stycznia 2013

Subiektywne podsumowanie muzyczne A.D. 2012

Nowy rok - zero postanowień, ale pisać postaram się częściej...

Zeszły rok był dla mnie dosyć urozmaicony pod względem muzycznym. Już w tej chwili za bardzo nie pamiętam, czego słuchałem na początku 2012, ale gdzieś na przełomie wiosny i lata rozpoczął się okres prawdziwego muzycznego urodzaju - tak pod względem koncertów, jak i odkrywanych płyt.

Jakoś tak się złożyło, że z początkiem wakacji odkryłem... Muzykę Końca Lata. Bardzo fajna kapela tworząca wpadające w ucho, bezpretensjonalne piosenki. W sam raz na letnie wędrówki, piwko na łonie natury, pogaduchy przy zachodzącym słońcu. Trafiłem na nią przy okazji szukania informacji nt. projektu Maki i Chłopaki - innej ekipy z Mińska Mazowieckiego (ale z tym samym śpiewającym wokalistą). Warto w tym miejscu wspomnieć, że płyta Makiego i Chłopaków miała premierę na wiosnę zeszłego roku i z miejsca mogę ją zaliczyć do jednych z lepszych, jakie ukazały się na polskim rynku w 2012 roku.

Kolejnego muzycznego odkrycia dokonałem już na początku jesieni. Była nim kapela z Bielska-Białej o dźwięcznej nazwie Eye for an Eye. Co prawda, owa nazwa, jak i kilka kawałków, już wcześniej obiła mi się o uszy, ale dopiero gdzieś w październiku zagłębiłem się w pełni w twórczość tej grupy. Okazja ku temu była o tyle dobra, że w 2012 premierę miała "Krawędź" - już piąty album w dorobku zespołu. Eye for an Eye to krótkie, mocne, typowo hardcorowe kawałki, których naprawdę świetnie się słucha (a nawet nuci...).

Muzykę Końca Lata i Eye for an Eye uznaję za dwa największe odkrycia zeszłego roku - jako wyznacznik traktując ilość przesłuchań albumów odkrytej grupy. Jakoś tak się złożyło, że słuchałem głównie krajowej muzyki, która wbrew obiegowym opiniom trzyma się całkiem nieźle, trzeba tylko wiedzieć gdzie szukać. Rodzimego pochodzenia są również trzy najlepsze płyty mijającego roku (znowu według kryterium ilości przesłuchań). Subiektywne top 3 za rok 2012 wygląda w mym przypadku zatem następująco (kolejność dowolna):

Flapjack - "Keep Your Heads Down". W ostatnim czasie powróciła moda na mocne granie rodem z lat 90. Wrócił KNŻ, wrócił Illusion (jeszcze bez płyty), jedna z twarzy tamtej dekady, czyli Litza, założył Luxtorpedę, w której gra jak za starych, dobrych czasów. Nie powinno więc dziwić, że i na dobre powrócił Flapjack - kapela, która wcześniej przez wiele lat egzystowała od okazji do okazji. Na nowy album przyszło długo czekać, a jego powstawanie znacznie się opóźniło w związku ze śmiercią nieodżałowanego Olassa. Szczerze powiedziawszy, to myślałem, że bez wspomnianego muzyka nowy Flapjack będzie niewypałem. Wszak najlepszy album Acid Drinkers ostatnich lat, czyli "Verses of Steel", to w dużej mierze jego dziecko. Na szczęście, w przeciwieństwie np. do nowej płyty KNŻ, zeszłoroczny album Flapjacka nie rozczarował i dał mi to, na co czekałem. Każdy, kto tęskni za mocnym rockiem sprzed dwóch dekad, powinien posłuchać tej płyty. Są na nim słyszalne echa m.in. RATM i Deftonesów, a wszystko przyprawione zostało szczyptą grunge'u i polane obfitą mieszanką sosów o smaku trashu i hardcore'u (rzecz jasna o kalce nie może być mowy, po prostu: kiedy się słucha "Keep Your Heads Down", w głowie cały czas dźwięczą rockowe lata 90). Najlepszy numer? "Reborn", który stanowi namiastkę tego, czym mogłaby być ta - i tak doskonała przecież - płyta, gdyby Olass nadal stąpał po tym świecie.


Bisz - "Wilk chodnikowy". Gdyby mnie jeszcze rok temu ktoś spytał, odpowiedziałbym, że raczej nie słucham hip-hopu. Ba, wydaje mi się, że nadal to się nie zmieniło. Z drugiej strony, w zeszłym roku jedną z tych nielicznych płyt, które przesłuchałem kilkadziesiąt razy był właśnie album będący modelowym przykładem wspomnianego gatunku. Dlaczego tak przypadł mi do gustu? Chyba dlatego, że Bisz stworzył niesamowicie szczerą, osobistą płytę, której dodatkowo świetnie się słucha. Zawsze lubiłem twórczy ekshibicjonizm, a Bisz obnażył siebie w stopniu, jakiego dawno nie było w krajowej muzyce. Jasne, czasami się przechwala, ale jego teksty są o czymś więcej, niż o tym, że jest mistrzem słowa, miał trudną młodość, a ekipę ma sprawdzoną i zawsze może na nią liczyć. Raper opowiada o swoich lękach, wadach, ogólnie o tym jaki jest on sam, a nie o tym jak jest - lub chce być - postrzegany przez otoczenie. O tej płycie nie ma co pisać, jej trzeba posłuchać. Najlepszy kawałek? Jest ich tutaj co najmniej pięć. Niech zatem będzie "Pollock".


Maria Peszek - "Jezus Maria Peszek". Najgłośniejsza płyta z tego zestawienia. Zostawiając z boku wszystkie wywiady, występy w telewizji, wreszcie nagonki, trzeci album Marii Peszek to dwanaście melodyjnych, przystępnych, a przede wszystkim mądrych piosenek. Ta płyta nie jest depresyjna, bluźniercza czy nawet satanistyczna - ona jest po prostu niesamowicie szczera i właśnie przez to tak bardzo nie przystaje do reszty krajowego muzycznego mainstreamu. Artystka odważyła się głośno wyśpiewać to, co wielu myśli, ale z czym mało kto się obnosi. Dlatego właśnie utwory z tego albumu są tak odważne i zarazem przejmujące. Każdy dotyka innej, ważnej kwestii życia (nie tylko dla Marii Peszek), więc wypada przesłuchać wszystkie (co wcale nie znaczy, że z każdym się trzeba utożsamiać). Ja proponuję "Ludzie psy", czyli dobry tekst opakowany w przyjemną elektronikę.


I chyba tyle jeśli chodzi o polskie płyty. Każda z powyższej trójki zasługuje na przesłuchanie i dopiero wówczas wyrabianie sobie na jej temat opinii. Ja spędziłem przy nich kilkaset minut i nadal nie mam dość...

W minionym roku zaliczyłem całkiem sporo koncertów. Ciężko tutaj wymieniać wszystkie, więc ograniczę się do kilku. Pod koniec kwietnia zorganizowano Dni Opola, których jedną z atrakcji był koncert hip-hopowy. Gwiazdą wieczoru było CunninLynguists, ale mi najbardziej przypadł do gustu występ Abradaba z zespołem. Rapowanie do żywych instrumentów sprawdziło się znakomicie i pozwoliło uznać cały wieczór za całkiem udany (mimo ochrony, która zachowywała się jakby była na meczu piłkarskim). Koniec maja to z kolei Piastonalia. W tym roku wybrałem się tylko na ostatni dzień koncertów. Niestety, nie zdążyłem na Cool Kids of Death, ale za to występy zespołu SOFA, Goorala i Dub FX-a przerosły moje najśmielsze oczekiwania. Nigdy bym się nie spodziewał, że tak dobrze będę się bawił na koncercie, jakby nie patrzeć, muzyki tanecznej. Dwa miesiące później, pod koniec lipca, trafiłem na koncert hc w opolskiej Fabryce. Idiot's Culture Universe, Evilschlesien, La Miseria De Tu Rostro - trzy kapele i niesłychanie dużo energii. Na największy szacunek zasługuje ostatni skład, który przyjechał do Polski aż z Chile i mimo faktu, że w Opolu publika nie dopisała, to dał z siebie wszystko. Nigdy nie widziałem żeby ktoś grał z takim zaangażowaniem, kiedy pod sceną szaleje tylko kilka osób. Świetny występ, który z miejsca stał się dla mnie koncertem roku i takim pozostał aż do jego końca. Na Przystanek Woodstock, mimo wcześniejszych przymiarek, ostatecznie nie pojechałem. Może w tym roku się uda... Po lecie przyszła jesień, a wraz z nią masa koncertów. Żaden z nich nie powalił, ale bardzo sympatycznym zaskoczeniem był dla mnie występ... Ani Rusowicz. Średnio za to wypadł na żywo Flapjack, po którym bardzo dużo sobie obiecywałem.

A co z zagraniczną muzyką? Trochę tego było, ale jakoś nic mi specjalnie nie utkwiło w głowie. Niepolskim odkryciem roku na pewno był japoński zespół o wymownej nazwie Maximum the Hormone. W temacie płyt bardzo dobrze wypadł nowy album Deftonesów (w moim mniemaniu lepiej niż poprzedni). Pojawiła się również bardzo zacna inicjatywa "Hardcore4Syria", czyli darmowa kompilacja świetnych kawałków, która ma za zadanie zwrócić uwagę świata (a raczej tej jego mikroskopijnej części, która słucha hardcore punka) na sytuację w Syrii. Z niekrajowych klimatów w 2012 roku słuchałem przede wszystkim soundtracków. Pierwsze skrzypce grały ścieżki dźwiękowe z różnych gier indie, głównie "Bastionu". Poza tym już w grudniu odkryłem film "The Raid Redemption", a wraz z nim bardzo przyjemne OST z tego obrazu. I to z grubsza tyle.

Oczywiście w zeszłym roku słuchałem znacznie więcej wykonawców, płyt, utworów - wiele z tego stanowiły sprawdzone klasyki, ale niemało było też bardzo świeżych odkryć. Kilka z nich przedstawiłem powyżej, kilku już zapomniałem, z kolei inne nie za bardzo wiedziałem gdzie ulokować (np. jeden kawałek Maduka i Veeli pt. "Ghost Assasin" czy, pochodzący jeszcze z 2011 roku, album CKOD "Plan ewakuacji"). A gdybym miał już upraszczać i silić się na sprowadzanie minionego roku muzycznego do trzech określeń, to byłyby to dla mnie: krajowa muzyka, soundtracki, hardcore. W 2013 pewnie część z tych słów-kluczy zostanie wyparta przez inne. Nie mam pojęcia przez jakie, wierzę za to, że będzie nie mniej obficie i różnorodnie.