środa, 25 marca 2009

Kuro

Wiosna coś nie chce nadejść... No trudno, piwo na świeżym powietrzu musi poczekać. Póki co, mogę więcej czasu spędzać przed kompem i od czasu do czasu nawet coś napisać. Dzisiaj się udało i wrzucam kolejny świeży tekst. Na opisywane anime trafiłem w gazetce pt.: „Kino Domowe. Wydanie specjalne” nr 2/2008. Jakimś cudem (rok temu) nie poszła w miejscowym empiku do zwrotu, w związku z czym mogłem się w nią zaopatrzyć... Na końcu mała zajawka samego anime. Kończąc przydługi wstęp pozdrawiam brata, który wczoraj wyszedł z woja (tak przy okazji pacyfistycznych klimatów). Najlepszego na „nowej drodze życia” brachu!


Keiji Nakazawy znany jest przede wszystkim jako twórca rewelacyjnej serii „Hiroszima 1945: Bosonogi Gen”. Mimo że wspomniany tytuł jest dziełem jego życia, to autor ten stworzył również szereg innych, mniej lub bardziej znanych, mang. I w tych dziełach przewijał się wątek ataku bombowego na Hiroszimę. Trudno się temu dziwić- każdy, kto przeżyłby armagedon nie potrafiłby już opowiadać o niczym innym. Na podstawie jednej z owych mang powstało anime, które pragnę dzisiaj opisać.

„Kuro” to opowieść o dwójce rodzeństwa z Hiroszimy: Nabuko i Makoto. Nabuko pewnego dnia ratuje przed krukami małego kotka. Rzecz jasna, postanawia się nim zaopiekować. Ojciec temu pomysłowi nie jest przychylny, jednak kiedy dostrzega do jak wielkich poświęceń są gotowe jego dzieci, aby tylko kotek został pod ich dachem, przełamuje się. I w zasadzie większa część omawianego anime to historia przyjaźni Nabuko i jej braciszka z kotkiem, któremu dają na imię Kuro. Gdzieś w tle tego wszystkiego toczy się wojna, która daje o sobie znać poprzez braki w zaopatrzeniu i okazjonalne naloty, które okazują się lotami rozpoznawczymi (Amerykanie nie bombardowali Hiroszimy, dzięki czemu później mogli lepiej ocenić siłę zniszczenia bomby atomowej). Nie ma sensu teraz opisywać wszystkich przygód, jakie spotykają bohaterów. Warto zobaczyć je samemu. Narracja jest prowadzona powoli, a wydarzenia nie następują w błyskawicznym tempie, zatem widz może jeszcze lepiej odczuć szczęście w jakim, mimo wojny, żyje rodzina Nabuko. Wszystko jest tak sielankowe, gdyż wydarzenia są przedstawione z perspektywy dzieci, dla których szczytem szczęścia jest tytułowy kot.

„Kuro” na pewno nie jest tak epickie jak „Hiroszima 1945”. Zresztą wcale takie miało nie być. Omawiany film to jeden z wielu epizodów, jaki mógł mieć miejsce w mieście przed atakiem atomowym. Nakazawa chciał pokazać, że w Hiroszimie żyli prawdziwi ludzie, którzy mieli swoje troski i radości, a których indywidualne losy są warte poznania. „Kuro” to taki jeden z tysięcy pamiętników, jakie mogłoby napisać dzieci, które przeżyły atak. Nie ma tutaj tak wstrząsających wątków, jak w „Hiroszmie 1945”, wszystko skupia się na wątku dwójki dzieci i kotka. Nawet kiedy bomba zostaje już zrzucona, to efekty jej działania przedstawione są na ekranie w formie statycznych kadrów. Dzięki temu „Kuro” można pokazać także młodszym widzom, bez ryzyka, że będą świadkami szczególnie drastycznych scen.

Jakość animacji nie pozostawia wiele do życzenia. Każdy kto wyrósł na japońskich kreskówkach z lat 80-tych powinien czuć się jak w domu. Prosta kreska, wielkie oczy, głupawe miny i oszczędna ilość klatek- to wszystko jest również w „Kuro”. Jeśli ktoś oczekuje animacji na poziomie „Grobowca świetlików” to niestety będzie zawiedziony. Pod względem wykonania to jednak troszkę inna liga (mimo równie poważnej problematyki).

„Kuro” to wzruszająca, ciepła opowieść o przyjaźni, którą niszczy wojna. Keiji Nakazawa stworzył świetny scenariusz, w którym zawarł krytykę wszelkich działań zbrojnych. Takeshi Shirato sprawnie jego opowieść wyreżyserował- w efekcie tego widz otrzymał film, który na długo zapada w pamięć. To anime to doskonały przykład na to, że aby ukazać okropieństwo wojny nie trzeba pokazywać tysięcy ofiar. Wystarczy, że pokaże się życie przed atakiem i kilka scen już po nim. „Kuro” gorąco polecam wszystkim, którym podobały się wspomniane wyżej: „Hiroszimia 1945: Bosonogi Gen” i „Grobowiec świetlików”. Uprzedzam tylko, że wstrząsu, na miarę tych dwóch dzieł, omawiane anime raczej nie wywoła.

czwartek, 19 marca 2009

Gunsmith Cats

Trochę wody w Odrze upłynęło, zatem mogę coś w końcu wrzucić. Zgodnie z nową, świecką tradycją będzie to tekst premierowy. Z ogłoszeń parafialnych to byłem w tym roku na WSK (pierwszy raz). Impreza niestety nie zachwyciła mnie (wręcz rozczarowała). Cóż, we łbie sobie nakreśliłem zbyt wyidealizowany obraz tego wszystkiego, zapominając, że żyję w Polsce... i że Warszawa też jest w Polsce. Wiem, że następnym razem będzie lepiej, gdyż będę miał po prostu inne oczekiwania. Na szczęście udało mi się spotkać kilka osób z Alei. I tutaj największe podziękowania należą się Karolowi, który mimo że zasuwał non stop jako handlarz, znalazł chwilkę by pogadać i wyjaśnić do kogo należą pojawiające się tu i ówdzie twarze. Dzięki również dla Alda- podpory Reset Forever. Chłopak nie dość, że znosił me towarzystwo (a byłem wówczas po nieprzespanej nocce i pięciogodzinnej podróży naszymi pięknymi kolejami), to dodatkowo, gadając ze mną, nie stracił tzw. „pogody ducha”- naprawdę wielki szacun. No i nazwoziłem sobie konkretny zapas komiksów (sztuk 14, do tego jeszcze książka pana Szyłaka). Tak, teraz już będzie co czytać i opisywać. A skoro o opisywaniu mowa, to na Alei wisi już moja nowa recenzja. Jeszcze raz dzięki Madziu za „egzemplarz recenzencki”.

Dobra, przesadziłem z tym wstępem. Jeszcze tylko gwoli ścisłości: obrazek poniżej to okładka Laser Disca (taki stary, japoński nośnik) z pierwszym odcinkiem „Gunsmith Cats”, a filmik na samym końcu to opening omawianej OAV-ki.



O „Gunsmith Cats” było głośno w cudownej epoce Secret Service. Gdzieś w 1998 roku natrafiłem na artykuł o tej OAV-ce (kilkuczęściowe anime przeznaczone na rynek video) w Animegaido- siostrzanym magazynie Secret Service, poświęconym anime i mandze (tej drugiej w zdecydowanie mniejszym stopniu). Moją ścianę przez pewien czas zdobił nawet plakat z May Hopkins. Broń, samochody, kobiety- wspaniała mieszkanka. Teraz, po wielu latach, w końcu udało mi się jej spróbować.

„Gunsmith Cats” powstał na podstawie mangi Kenichiego Sonody, pod tym samym tytułem. Zresztą autor komiksu brał czynny udział również przy produkcji anime, dzięki czemu każdy miłośnik pierwowzoru, oglądając ekranizację, nie powinien mieć zbyt wiele powodów do narzekania. Ja mangi nie czytałem, zatem tym bardziej narzekać nie zamierzam...

Omawiana seria to dosyć typowa opowieść policyjna, jakich mnóstwo kręcono w latach 80-tych i 90-tych. Jeśli miałbym do czegoś ją porównywać, to chyba do „Zabójczej broni” i ew. „Gliniarza z Beverly Hills”. Jest tu zatem: wydział policji, którym rządzi gruby i upierdliwy szef, jest roztrzepany detektyw lekkoduch, jest kultowy samochód, którym porusza się główna bohaterka (oczywiście piękny, drogi i pozostający w sferze marzeń zwykłego śmiertelnika), są i Rosjanie. Pewne novum w tym wszystkim to fakt, że pierwsze skrzypce grają tutaj dwie dziewczyny, prowadzące sklep z bronią: Rally Vincent i May Hopkins. W wolnych chwilach dorabiają sobie jako łowczynie nagród (w omawianym anime, właściwie cały czas są zmuszone do współpracy z policją). OAV-ka nie wyjaśnia wszystkich wątków i parę postaci, które pojawiają się w epizodach, czeka na bliższe poznanie (podobnie jak jakaś tajemnicza miłość May, o której jest tylko wzmianka). Dlatego żeby naprawdę zagłębić się w ten świat, trzeba jednak sięgnąć po mangę. Wracając do bohaterek, to Rally jest specem od broni palnej oraz brawurowej jazdy swoim Mustangiem i ma 19 lat (!), a May to 17-letnia (!!) ekspertka od materiałów wybuchowych. Cała intryga jest poprowadzona wzorcowo. Z pozoru zwykła akcja policji zamienia się w większą aferę, w którą zamieszani są ludzie z „samej góry”. Do tego pojawia się była radziecka agentka (pięć lat po zimnej wojnie takie patenty miały rację bytu, teraz mielibyśmy do czynienia ze staruszką), która sieje postrach zarówno wśród innych przestępców, jak i policjantów. A wszystko to w trzech, ok. 30 minutowych odcinkach.

Kenichi Sonoda to ekspert w rysowaniu broni i samochodów. Doskonale to widać również w omawianym anime. O ile tła są dosyć uproszczone, o tyle wszelkie spluwy i pojazdy narysowano z największym pietyzmem (jeśli komuś opadała szczęka, kiedy w komiksach Roberta H. Adlera pojawiały się pistolety i karabiny, to ostrzegam, że „Gunsmith Cats” może wywołać orgazm). A wszystko to dynamicznie i płynnie animowane (ale bez zbędnego efekciarstwa). Całość oprawy uzupełnia stonowana muzyczka, podchodząca pod jazz i swing, która idealnie buduje klimat sensacyjnej opowieści rozgrywającej się w Chicago. Zresztą wystarczy obejrzeć świetny opening, aby przekonać się, że „Gunsmith Cats” to jest „coś”.

Jak wiele dzieł z lat 90-tych, tak i omawiane anime wywołało u mnie kolejny przypływ nostalgii. Eh, to były czasy, kiedy w kinie pełno było pościgów i strzelanin, a sam jeden Bruce Willis wystarczył by zatrzymać armię terrorystów. Jeśli i Wam czasami brakuje oldskulowej, sensacyjnej rozrywki, a do tego lubicie dobre anime, to „Gunsmith Cats” jest produkcją, której nie możecie przegapić.

środa, 11 marca 2009

Watchmen Strażnicy

Dzisiaj w końcu świeży tekst (i to jeszcze jak!). Wszystko przez to, że byłem wczoraj na całkiem fajnym filmie, ale wstyd mi dzielić się wrażeniami z niego gdzie indziej, niż tutaj... A na deser pewien animowany rodzynek (dla bardziej naiwnych ode mnie: takiej kreskówki nie ma!).


Żeby potem nie było niedomówień: tak, nie czytałem komiksowego pierwowzoru. Jestem fanem komiksów, który nie przeczytał jednego z najważniejszych dzieł w historii. Zawsze kiedy pojawiała się ekranizacja utworu, którego nie znałem, to musowo nadrabiałem pierwowzór, byle tylko zdążyć przed wizytą w kinie. Tak było z „Persepolis”, tak było i z „300”. Zresztą, przez „Władcę pierścieni” prawie całkowicie darowałem sobie sen. Ze „Strażnikami” się nie udało. Po pierwsze nie miałem dostępu do komiksu, po drugie chciałem w końcu sprawdzić, jak to jest obejrzeć ekranizację, nie znając dzieła ekranizowanego. I muszę przyznać, że nie żałuję.

Opolskie kino Helios zawsze we wtorki ma promocje cenowe, więc udało mi się zabrać dziewczynę oraz znajomych i razem z nimi przesiedzieć w kinie niemal trzy godziny konkretnego widowiska. Był to ostatni seans tego wieczora, więc wpadłem w lekką panikę, kiedy wchodząc do kina ujrzałem tłum ludzi w wieku licealno- studenckim. Jeszcze bardziej zbladłem, kiedy kątem oka dostrzegłem monitor z wolnymi miejscami- wszystkie były czerwone (czyli zajęte). „To se pooglądałem”- pomyślałem. I wtedy okazał się, że te tłumy przyszły oglądać coś, co się zowie „Kochaj i tańcz”. Obok, na drugim monitorze, widać już było masę zieleni- to właśnie była sala kinowa, gdzie miano wyświetlić „Strażników”. Czy dziwi mnie, że (o)polska widownia wybrała wygibasy Damięckiego, zamiast nowego filmu Snydera? Pewnie, że nie...

„Strażnicy” byli bardzo dłudzy, a ja tego dnia wstałem o 6:30, więc obawa, że będę przysypiał, była jak najbardziej realna. Na szczęście tak się nie stało. Film naprawdę wciągał, a masa akcji jakoś nie nużyła (czasami tak bywa, zwłaszcza w produkcjach „matrixopodobnych”). Na sali był komplet widzów (mimo, że za ścianą szalał Damięcki) i o dziwo obyło się bez buraków, głośno komentujących kolejne sceny, rzucających popcornem, czy świecących laserem po ekranie. Pewnie o 21 siedzieli już w knajpach.

Słów kilka o samym filmie. Dzięki temu, że nie czytałem „Strażników” nie mogę porównywać, a co za tym idzie nie czuję niedosytu. Ekranizacje z reguły pozostawiają niedosyt, zatem nieznajomość komiksu, pozwoliła mi skupić się na samym widowisku, a nie wyłapywaniu wątków, których w filmie zabrakło. Jacy zatem są „Strażnicy”? Bardzo komiksowi (w sensie superbohaterskim), a zarazem bardzo realistyczni (relacje między bohaterami, tło społeczno-polityczne etc.). Zdaję sobie sprawę, że cały pomysł jest zasługą Alana Moore'a, dlatego nie będę pisał, że Snyder pokazał jak naprawdę mógłby wyglądać świat, gdyby w połowie ubiegłego wieku pojawili się na nim zamaskowani stróże prawa. To Moor'e był pierwszy, a echa jego dzieła rozbrzmiewają nieustannie w wielu amerykańskich komiksach tzw. głównego nurtu (choćby świetne „Rising Stars” Straczynskiego).

Bardzo przypadło mi do gustu osadzenie akcji w takich realiach, w jakich rozgrywał się komiks, czyli połowie lat osiemdziesiątych. Oczywiście lat osiemdziesiątych, w których jest wyścig zbrojeń, zimna wojna, ale są też superbohaterowie i Nixon na stołku prezydenckim. Cała geneza takiej, a nie innej sytuacji została przedstawiona w retrospekcjach i czołówce samego filmu (naprawdę pomysłowej i świetnie zrealizowanej). Budynkom, samochodom, strojom, nawet fryzurom z lat osiemdziesiątych, towarzyszy muzyka z tego okresu. Wszystkie te elementy budują klimat, który każdy powinien kojarzyć z filmów i seriali oglądanych w dzieciństwie (kanciaste auta, komputery na dyskietki, charakterystyczne płaszcze i inne takie). Historii nie ma sensu tutaj streszczać, trzeba ją poznać samemu. Postacie bohaterów są dosyć typowe (laska, odpowiedniki Supermana i Batmana plus jeszcze kilka oryginałów), ale dzięki temu widz może ujrzeć mniej wybielone wersje swoich ulubionych herosów. Do tego wszystkiego mamy geniusza zła, który... Dobra, starczy.

Oprawa, jak zwykle u Snydera, powala. Świetna muzyka, doskonałe zdjęcia, do tego masa spektakularnych efektów specjalnych- jest na czym oko zawiesić. Zabrakło mi tylko oryginalnie zrobionych napisów końcowych (patrz: „300”), ale w pełni wynagradza to świetna czołówka.

Czas kończyć. Mam nadzieję, że powyższego tekstu nikt nie potraktuje jako recenzji. Ot, są to moje luźne spostrzeżenia zaraz po seansie. Dużo ich się nazbierało, więc tworzenie z nich komentarza, czy wpisu na forum, mija się z celem. Mam nadzieję, że o „Strażnikach” będzie jeszcze głośno (choćby przy okazji premiery DVD). Wydaje mi się, że pod względem szumu medialnego, nie dorównają wspominanym „300”, ale może jednak ktoś się tym filmem zainteresuje i wysupła z portfela pieniądze, które zostały po zakupie biletu na „Kochaj i tańcz”. Ja tymczasem rozpoczynam poszukiwania trzech tomów tego komiksu, w którego wielkość nigdy nie wątpiłem, a film tylko mnie w tym przekonaniu utwierdził. Teraz już nie mam ciśnienia na zakończenie lektury przed seansem, zatem mogę sobie spokojnie szukać, a potem równie spokojnie czytać. Tak, czy inaczej papierowych „Watchemenów” z pewnością sobie nie odpuszczę.

wtorek, 10 marca 2009

Jeden z wielu - wspomnienie po „Resecie” nr 7/98

Jeszcze żyję, spokojnie. Jak jednak widać, brak rygoru codziennych aktualizacji mocno mnie rozleniwił. Żebym chociaż ten czas przeznaczał na pisanie magisterki... Ale dość już smęcenia, pora na artykuł. Jest to taka wspominkowo-nostalgiczna pierdółka, która pierwotnie ukazała się w numerze 7/2004. Jeśli miałbym jakoś zaszufladkować ten tekst, to można go określić mianem komentarza do spisu treści... Mam nadzieję, że znajdą się tacy, którzy mimo wszystko go przeczytają i stwierdzą, że "Reset to było coś". Przygotowując ten wpis musiałem znaleźć okładkę omawianego numeru (skaner niech sobie odpocznie). W tym celu przegrzebałem Cybermiskę no 7 z 1999 roku. Jest na niej całkiem pocieszny dział zwany Łącznicą- miejsce, gdzie fani mogli kontaktować się między sobą. Wiecie, takie coś jak dawniej było w pismach dziecięcych: "Mam na imię Janek, lubię sport i filmy, szukam przyjaciół, mój adres to...". W Łącznicy większość anonsów pochodzi od ok. 15-letnich maniaków gier, którzy szukają dziewczyn. Może żałosne, na pewno trochę śmieszne, ale jak sobie przypomnę to w tamtym czasie też miałem 15 lat i za bardzo się od tych ludzi nie różniłem (ach, mieć dziewczynę, która lubi gry- marzenie każdego nastolatka w późnych latach 90-tych). Ale wracając do idei Łącznicy, to nagle przypomniałem sobie, jak to kiedyś bywało. Brak gg i innych komunikatorów, tym bardziej żadnych smsów, w fora się człowiek nie zagłębiał, a czaty uruchamiał przy okazji wizyty w kafejce. Ba, skrzynkę mailową założyłem dopiero w 2003 roku. No i ta radość, kiedy pierwszy raz byłem w kafejce (w 98 lub 99) i odkryłem magię IRCa. Nawet mój jedyny list do "Resetu" napisałem długopisem na kartce. Teraz bez neta i komórek nie wyobrażam sobie komunikacji ze światem, a wtedy jakoś się dało. Pewnie właśnie przez swą niewielką częstotliwość posiedzenia na IRCu były tak wyjątkowe. Eh, łezka się w oku kręci. Dobra, starczy już tego ględzenia. Mam nadzieję, że tym wstępem nadrobiłem zaległości na tyle, że macie już dość mojej pisaniny. Na dokładkę zatem poniższy tekst, który zawiera dawkę sentymentalizmu jeszcze większą, niż ta, którą zaaplikowałem powyżej. Przedawkowanie gwarantowane.


"Reset" wielkim pismem był- to nie ulega wątpliwości. To dzięki niemu grupka zapaleńców stworzyła "Reset forever". To dzięki niemu wreszcie możecie czytać moje nudnawe wypociny. To "Reset" na zawsze pozostanie moim ideałem czasopisma. Czasopisma świeżego, odkrywczego, inspirującego, a przede wszystkim tworzonego z pasją. Tak tylko sobie czasami myślę: czy wszyscy czytelnicy RF mieli w swym życiu kontakt z oryginalnym "Resetem"? Mam taką nadzieję, ale niestety nie pewność. Z tego właśnie powodu postanowiłem przygotować rzecz dosyć nietypową, a mianowicie opis-recenzję konkretnego numeru "Resetu". Mam nadzieję, że dzięki poniższemu tekstowi, ci z czytelników, którzy dotychczas nie mieli styczności z "niekulturalnym" poznają chociaż częściowo jego oryginalny klimat (który ntb. znajdziecie również w całym "Reset forever"), a ci którzy byli czytelnikami "Resetu" przypomną sobie dawne, piękne czasy. Ponieważ mamy lipiec więc mój wybór padł na numer z tego właśnie miesiąca, a konkretniej na nr 7/98, czyli 15 "Reset" jaki w ogóle się ukazał.

Zacznijmy od początku, czyli od okładki. A tą zdobi, oprócz charakterystycznego loga i tytułów niektórych artykułów, grafika z gry "Unreal". Na pierwszy rzut oka może się ona wydawać dość przeciętna, ot napakowany potworek z gunem (x2). Po chwili jednak dostrzegamy to co najważniejsze w okładkach "Resetu", czyli jednolitą kolorystykę, która fajnie się komponuje z napisami i tworzy specyficzny "zielonkawy klimacik". Dobra, otwieramy gazetę. Po reklamach, spisie treści i zawartości CD mamy pierwszy dział, czyli "Nowości". A tutaj, oprócz zwycięzców E3, Mamut prezentuje takie przyszłe hity jak: "Baldurs Gate", "Aliens vs Predator", "Max Payne", "Myth 2", Dungeon Keeper 2", "Heroes of Might and Magic III", "StarCraft: Brood War" i kilka innych. Giery robią wrażenie co? Po E3 w sumie taki wysyp hitów nie powinien dziwić. Dalej mamy "Na horyzoncie", gdzie znowu Mamut przybliża nam "Team Apache" i "Jagged Aliance 2". Mamut newsy pisać umie, oj umie. Przewracamy stronę i naszym oczom ukazuje się jeden z jaśniejszych punktów numeru, a mianowicie rozwiązanie konkursu. Pewnie zastanawiacie się: co też może być ciekawego w liście laureatów? No cóż w liście nic, ale w prezentacji ich prac znajdziemy masę świetnej zabawy (a konkretniej masę śmiechu). Musicie wiedzieć, że "Reset" nie organizował banalnych konkursów SMS (i tak ich wtedy jeszcze nie było...), a przed czytelnikami stawiał trudniejsze zadania, niż pytania typu: "Jak się nazywa główna bohaterka serii Tomb Raider?" Ten zaś konkretny konkurs był konkursem na tzw. "Szorty", czyli krótkie opowiadanko. Muszę przyznać, że nagrodzone prace są wyśmienite i choćby dla nich samych warto dotrzeć do tego numeru "niekulturalnego".

Przed nami jeszcze "Retro" (a w nim przypomnienie kultowego "UFO: Enemy Unknown") i docieramy wreszcie do działu "Recenzje". Nie będę tutaj wypisywał wszystkich zawartych w numerze recenzji, a przypomnę tylko te najważniejsze (głównie pod względem tematu). Pierwsza z nich to tekst Roosa o "Unrealu". Autor, będący specem w dziedzinie FPP, nie oparł się pokusie porównania dzieła Epic do "Quake II". "Unreal" z tego porównania wyszedł zwycięsko i oprócz 9 dostał także tytuł "gry miesiąca". Kolejna dziewiątka w numerze to znowu tekst Roosa (ten to miał szczęście do gier), tym razem na temat dodatku do świetnego "Total Annihilation" pt.: "Core Contingency". No ale w "Resecie" pisał nie tylko Roos, więc następna recka jest już autorstwa Mamuta. Spec od nowości tym razem dorwał "Commandos: Behind enemy lines" i dla tej gry omal nie skończyło się to 10 (ostatecznie "tylko" 9). No i to tyle dziewiątek w tym numerze. Mało? Pewnie tak, ale przyznacie, że recenzenci mieli oko i każda z opisanych wyżej gier stała się legendą. Jako ciekawostkę dodam, że w 7/98 jedynek nie stwierdzono, ale symulator myśliwego pt.: "Deer Hunter" zarobił 2.

Po recenzjach zaczynają się przygrywki, a tutaj kolejno "Quake World", "Karcianki", "Reset Diablo Klan", "Klub strategii" i "Dzień który odmienił II wojnę światową" (świetny tekst Sathorna o ataku na Pearl Harbor). Nie mogło również zabraknąć działu z poradnikami. Tym razem pomocna dłoń została wyciągnięta do grających w "Die by the sword" (pamięta jeszcze ktoś tę gierę?), "Star Wars Rebellion", "Black Dahlię" (cz. 2 poradnika). Dla mnie osobiście najważniejszy był megapradnik do "StarCrafta". To właśnie z nim bowiem pierwszy raz przechodziłem tę cudowną grę. Szczególnie pomógł mi rozdział "Ostatnie misje", w którym opisano dokładnie najlepsze kroki, jakie można podjąć w ostatnich misjach trzech kolejnych kampanii. Dzięki Coval! Dla zdesperowanych nie mogło zabraknąć tradycyjnych "Cheatów zamiast resetu".

W dziale multimedia mogliśmy znaleźć opis prostych programów do tworzenia animowanych filmików. Chcesz stworzyć kreskówkę ze Spidermanem lub rodzinką Simpsonów? To zapraszam do lektury artykułu Pawła Chmielowca (Pooha). Dział "Blacha" porusza kwestię Pentium II (wtedy szczyt techniki i marzenie wszystkich). Dla niezorientowanych (czyli wszystkich...) informacja, że właśnie dotarliśmy do strony 92, na której znaleźć można (i na 93 zresztą też) "Skrzynkę niekontaktową"- super dział prowadzony przez Hammera, który dotyczy... listów oczywiście. Kolejny dział pt.: "Siatka" pomoże nam w napisaniu e-maila (oczywiste? widocznie nie dla wszystkich).

No i w końcu, dotarliśmy! Panie i panowie, oto: "Odloty". Na początek tradycyjnie Adam z Raju i jego "Johny Reset" oraz komiks, którego autorami są Tobiasz Pątkowski i Robert H. Adler (jeszcze przed "48 godzin", ale już po kultowym "Gołota vs Predator"). Komiks nosi tytuł "Kastor Krieg: Rezydent" i z pewnością nie jest równie radosną historyjką co dwa wspomniane już tytuły. Dalej jest artykuł "Automatyczny raj", czyli krótki przewodnik po Sega World w Londynie (zaiste cudowne miejsce). No i wreszcie mój ulubiony, prowadzony przez Kiamila, kącik komiksowy. Tym razem dość wyjątkowy, gdyż znajdziemy w nim pierwszą część historii najpopularniejszego wówczas komiksu na świecie, czyli "X-men". Stronę dalej już trochę bardziej poważnie (ale pod żadnym pozorem nie nudno), czyli co-nieco o teleskopie Huble'a. Następna strona i znowu trochę bardziej rozrywkowo. Gregorius prezentuje nam bitewniaka pt.: "War Zone" (przepiękne ilustracje, mniam!). Kącik filmowy należy tradycyjnie do Resetty. Tym razem nasza pani pisze o "Wydziale pościgowym" (dla tych co nie wiedzą: taka mniej udana kontynuacja "Ściganego"). Obok znajduje się następny artykuł Resetty, lecz tym razem nie o filmach, a o Coca-Coli. To naprawdę zdumiewające, że "zwykły napój" może mieć tak ciekawą historię. Następnie mamy tekst o skaterach (dobrze napisałem?) autorstwa bożyszcza tłumów- Kroogera. Uff... Nieźle tych odlotów, co? A to jeszcze nie wszystko, bowiem już na następnej stronie poznać możemy najfajniejsze zabawki Jamesa Bonda (też bym takie chciał...). Później artykuł o złocie (nie tylko dla materialistów). No i na koniec ostry akcent, czyli tekst o trzech wyjątkowych samochodach (Porsche 911 Carrera 4, Ferrari Testarossa i Chevrolet Corvette ZR-1).Gorąco polecam ten tekst, autorstwa Macieja Nawrockiego, wszystkim dużym chłopcom, którzy wiecznie śnią o takich furach (sam się do tej grupy zaliczam). Obracamy stronę i tym samym zamykamy "Reset" nr 7/98.

To już wszystko proszę szanownej wycieczki. Fajnie było? Mam nadzieję, że tak. Pewnie jak zwykle przewodnik przynudzał, ale atrakcje i tak robiły wrażenie. Przypominam, że zwrotów biletów nie przyjmuje się. Komuś się nie podobało? Zapraszam więc do samodzielnego "zwiedzania", dzięki temu lepiej przyjrzycie się kilku istotnym szczegółom. Naprawdę warto. Nie macie dostępu do archiwalnych "Resetów"? Hmmm... "szukajcie, a(ż) znajdziecie". Owocnych poszukiwań!

niedziela, 1 marca 2009

Sześciokącik StarCrafta #4

Kolejną niedzielę czas zacząć. Częstotliwość nowych tekstów coraz mniejsza, zatem od dzisiaj jeśli już coś się pojawi w niedzielę, to będzie to "Sześciokącik StarCrafta". I tak jest właśnie tym razem. Zapraszam.

Na początek niezbyt wesoła wiadomość. Oczywiście niewesoła dla każdego starcraftowego maniaka, który przez sen potrafi recytować kwestie wypowiadane przez konkretne jednostki i bohaterów. Glynnis Talken Campbell nie podłoży głosu pod Kerrigan w StarCrafcie 2. Pani świetnie sobie poradziła w jedynce, ale widać dla bossów z Blizzarda to za mało. Wcześniej podobna niespodzianka spotkała Clotworthy'ego, który użyczał głosu Jimowu Raynorowi. Fani oczywiście protestują, ale osobiście nie wydaje mi się żeby to coś dało. Dodam tylko, że głosem Glynnis Talken przemawiała również Medic, a w Diablo Gillian (kobieta przed tawerną) i Rouge (łotrzyca). Oprócz tego jej głos można usłyszeć w WarCrafie III i WoWie. Dla miłośników komiksów ciekawostką może być fakt, że wspominana pani pojawiła się również w animowanej ekranizacji "The Maxx" Sama Kietha (jako Julie Winters). Cóż, naprawdę szkoda. Głos Sarry niejednemu nastoletniemu graczowi pałętał się w głowie. Oby tylko gra nie straciła na klimacie... Samej Glynnis pozostanie jej drugie zajęcie, czyli pisanie romansideł pod pseudonimem... Sarah McKerrigan.

Każdy, kto poluje na klucze do bety, ma kolejną okazję aby je zdobyć. Blizzard ogłosił bowiem konkurs na park tematyczny stworzony w klimacie jednej (mogą być też wszystkie naraz) z gier tej firmy. Więcej informacji tu, a zasady całej zabawy tutaj. Wszyscy miłośnicy rollercoasterów i budek z watą cukrową mają całkiem duże pole do popisu.

I znowu pojawiły się nowe tapetki. Bardzo fajne- trzeba dodać. Do już nie kiczowate, walentynkowe serducha, lecz konkretne, mroczne grafiki. Na jednej jest Raynor (naprawdę wolałem jego starą, rubaszną wersję), na drugiej Królowa Ostrzy walcząca z Zeratulem. Obie tapety znaleźć można w tym miejscu (przynajmniej wczoraj można było znaleźć, bo dzisiaj dziwnym trafem zniknęły; pewnie niedługo wrócą).

Czterdziesta dziewiąta odsłona Q&A przyniosła naprawdę sporo zmian. Najwięcej wśród Zergów, któych jednostki stały się mniej pastelowe i takie jakieś bardziej oślizgłe. Zresztą wejdźcie tutaj i przekonajcie się sami (potem klikajcie w linki w pierwszym poście).

Jeszcze parę ciekawostek by się znalazło, ale trzeba coś zostawić na inne Sześciokąciki, zatem kończąc zapraszam do obejrzenia pewnej, naprawdę ciekawie zrealizowanej, walki (wiem, że autor mógł się bardziej postarać, ale już za sam pomysł należą mu się brawa).