poniedziałek, 9 maja 2016

Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów

Na początek ogłoszenia parafialne (niezainteresowani mogą od razu przeskoczyć pod plakat). Dawno mnie nie było i pewnie po tym poście znowu długo nie będzie. Wszystko przez pisanie do miejsc, w których jest szansa na jakąś tam liczbę wyświetleń... W tym roku mam również nadzieję na nieco więcej aktywności na papierze, zatem Blog Cyber Niekulturalny powoli idzie w odstawkę. Nie mam jednak serca całkiem go zwinąć, w związku z czym dalej będzie sobie wisiał w sieci, a od czasu do czasu urozmaicę go nowym wpisem. Polygamia przeniosła się w nowe miejsce i pozamykała wszystkie swoje blogaski (ponoć prawa ma do nich Agora), zatem w wolnej chwili wrzucę gdzieś to, co napisałem na Stos Starych Czasopism (część tej pisaniny – a może całość – wyląduje pewnie tutaj). A teraz już do rzeczy.


"Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów" to tak naprawdę trzecia część "Avengers". Tym razem nie dostajemy konfliktu na skalę kosmiczną czy lewitujących państw-miast, ale zabawa jest naprawdę przednia. Prawdopodobnie najlepsza, w jakiej do tej pory wspólnie uczestniczyli marvelowscy bohaterowie. Każdy, kto kojarzy event "Civil War" wie mniej więcej, czego się spodziewać. Oto przez fakt, że herosi działają poza prawem i niszczą przy tym sporo miast, w których ginie naprawdę wiele osób, ONZ przygotowuje tzw. "Protokół z Sokovii", który oddaje najpotężniejszych ziemskich bohaterów pod jurysdykcję tej organizacji. Iron Man jest za, Kapitan Ameryka przeciw, zatem konflikt jest nieunikniony. Do tego dochodzi sprawa Zimowego Żołnierza, który jest podejrzany o zamach w... Ale tego dowiecie się już z filmu.

Każdy z bohaterów zdobywa wśród nadludzi stronników i rozpoczyna się starcie. Obok starych znajomych, pojawiają się nowe twarze, tak w szeregach Avengers (Ant-Man), jak i w ogóle na ekranie (Black Panther i Spider-Man). Nie trzeba chyba dodawać, że nowi bohaterowie kradną całe show... Mimo, że herosów przewija się przez ekran całe multum, to każdy z nich dostaje swoje pięć minut, dzięki czemu mamy okazję zobaczyć, że każdy z nich jest jakiś. Nawet ci, którzy w poprzednich filmach specjalnie nie błyszczeli, tutaj pokazują swoje prawdziwe oblicze. Taki Falcon na przykład. Tutaj wychodzi, że to naprawdę spoko koleś, a jego przekomarzanie się z Buckym jest jedną z sympatyczniejszych scen w całym filmie (zwłaszcza, że obaj siedzą w Garbusie). Trzech wielkich bohaterów przemierza niemieckie drogi w Volkswagenie Beetle – proste, zabawne, a przy tym niegroteskowe. Każdy bohater jest tu jakiś i mimo, że wielu z nich pojawia się tylko na chwilę, to kradną nasze serca. Zwłaszcza jeden z nich.

Spider-Man. Pajęczak, który pojawia się w omawianym filmie, to najlepsza ekranowa odsłona Petera Parkera, jaka do tej pory powstała. A chyba wiem, co mówię, bo wczoraj widziałem zarówno "Kapitana Amerykę 3", jak i "The Amazing Spider-Mana 2". Tobey Maguire był ok, nieporadny i sympatyczny, Andrew Garfield chyba jeszcze lepszy, ale Tom Holland jest takim Spider-Manem na jakiego czekaliśmy. Jeśli "Avengers" są filmowym odpowiednikiem "The Ultimates", to oczywiście zaserwowano nam postać rodem z "Ultimate Spider-Mana". Młodziutką i osadzoną we współczesności, a do tego będącą bratankiem najmłodszej cioci May, jaką w życiu widzieliśmy. I mimo że chciałbym już moją ulubioną wersję Petera, czyli tę z lat 90. i całego runu J. M. Straczynskiego, to muszę przyznać, że dzieciak jest najleszą ekranową inkarnacją tego bohatera. Dużo go tutaj nie ma, ale jak już się pojawia, to widzimy w nim dokładnie takiego Petera, jakiego uwielbiają wszyscy Spider-fani (cytując klasyka). Aha, jeśli poczekacie do końca napisów (ale tego całkiem końca), to dostaniecie więcej Spider-Mana.

O fabule nie będę się rozpisywał, bo raz, że nie lubię, a dwa, że dla czytelników to żadna przyjemność. Jest po prostu super. Ogląda się wszystko jednym tchem, a kolejne zworty akcji naprawdę potrafią zaskoczyć. Warto nadmienić, że poza przywódcami obu frakcji i pomysłem wyjściowym, nie znajdziecie tutaj wielu wspólnych punktów z komiksowym piewowzorem. "Civil War" Millera, wraz ze wszystkimi seriami pobocznymi, to w końcu materiał na wysokobudżetowy serial, więc nie ma co się dziwić. Twórcy filmu wzięli zatem pomysł i ładnie przełożyli go na dwu i pół godzinny, pierwszorzędny blockbuster. Jest tutaj mnóstwo pięknych scen, a walka na lotnisku, to chyba najlepsza superbohaterska sekwencja, jaką do tej pory widzieliśmy na dużym ekranie. Od czasu "Raidu" ekranowe okładanie się po mordach nie wyglądało równie efektownie. Warto jeszcze dodać, że w roli głównego złego (tak, to wojna domowa, ale zły i tak musiał się pojawić) doskonale sprawdza się Zemo, którego gra najlepszy (znaczy mój ulubiony) niemiecki aktor, Daniel César Martín Brühl González...

No i tyle. Chcecie kolejnych "Avengers", to właśnie ich dostaliście. Chcecie więcej Ant-Mana, to też go tutaj znajdziecie. No, a jeśli czekaliście na trzecie ekranowe wcielenie Spider-Mana - z nadzieją, że będzie lepsze od poprzednich – to właśnie się doczekaliście. Będziecie niepocieszeni tylko, jeśli jesteście fanami Thora, Hulka i z wiadomych względów Quicksilvera (ale on jeszcze w tym miesiącu pojawi się w nowych X-ludziach).

środa, 24 lutego 2016

Zwierzogród

Dzisiaj o prawdopodobnie najlepszym filmie, jaki pojawił się na ekranach na początku tego roku. Niech Was nie zwiedzie oscarowy wysyp nowości - "Zwierzogród" to jedyny obraz na jaki naprawdę musicie iść do kina w tym miesiącu.


Najnowsza animacja Disneya to komedia sensacyjna, w której występują futrzaki. Tytuł "Zwierzogród" (czy oryginalny "Zoopolis") jest w tym przypadku nieco mylący, gdyż na ekranie pojawiają się tylko ssaki. No, ale zwyczajowo (co najmniej od czasów biblijnych) faunę dzieli się na zwierzęta i ptactwo, więc powiedzmy, że można na tę drobną nieścisłość przymknąć oko. Ekranowe zwierzaki są w pełni ucywilizowane, ale już na wstępie wspomina się o ich dzikich korzeniach. Są to zatem stworzenia antropomorficzne, ale mające świadomość tego, że kiedyś były zwierzętami w znaczeniu, w jakim my postrzegamy zwierzęcość (inna sprawa, że ludzi w tym świecie zupełnie nie ma). To trochę tak, jak w "Dobrym dinozaurze", gdzie dinozaury ewoluowały i zbudowały cywilizację opartą na hodowli oraz rolnictwie. Tutaj jednak twórcy poszli jeszcze dalej - zwierzaki osiągnęły poziom cywilizacyjny na znanym nam stopniu rozwoju. Omawiana animacja nie jest jednak alternatywną wizją dziejów świata, lecz pełnokrwistą bajką. Tyle, że sensacyjną. I bardzo, ale to bardzo zabawną.

Główną bohaterką "Zwierzogrodu" jest Judy Hops, przesłodka króliczka, która postanowiła zostać policjantką. Nie jest to proste zadanie, bowiem w tym świecie króliki tradycyjnie zajmują się uprawą marchewki, a nie łapaniem złoczyńców. Od czego jednak są marzenia i samozaparcie. Judy w końcu dopina swego celu. Mało tego: od wystawiania mandatów przeskakuje do roli najbardziej rozpoznawalnego gliny w mieście. A wszystko oczywiście na naszych oczach. Intryga raczej jest standardowa, zaś twórcy żonglują motywami, które na ekranie pojawiały się już nie raz i nie dwa. Od typowej dla amerykańskich filmów prawdy, że dzięki wierze można osiągnąć wszystko, przez bardzo wyraziste przesłanie antyrasistowskie, po motyw emancypacji. A fabuła? Judy nie ma łatwo, ale na swej drodze napotyka drobnego lisiego cwaniaczka, który w realiach wielkiego miasta odnajduje się dużo lepiej niż nasza bohaterka. To właśnie Nick Bajer, bo tak nazywa się ów lis, będzie jej przewodnikiem po zwierzogrodzkim półświatku. Mało tego, jego pomoc okaże się niezbędna do rozwikłania zagadki znikających drapieżników. Tyle jeśli chodzi o historię, która być może nie jest zbyt odkrywcza, ale sposób, w jaki ją podano, zasługuje na najwyższe oklaski.

Przyznam szczerze, że dawno się tak nie ubawiłem w kinie (nawet zachwalany wszem i wobec "Deadpool" nie rozbawił mnie równie mocno, co "Zwierzogród"). Ten film dosłownie wypchano po brzegi żartami - tak słownymi, jak i sytuacyjnymi. Do tego ta pędząca do przodu akcja, która sprawia, że od pierwszej do ostatniej minuty siedzimy jak zaczarowani i chłoniemy wszystko - od zapierających dech ujęć, przez kolejne żarty, aż po ważne przesłanie, które wchodzi tutaj całkowicie bezboleśnie, wręcz naturalnie. Naturalnie wchodzą również dowcipy. Uwierzcie mi, że znana z trailera scena z leniwcami to dopiero wierzchołek góry lodowej. Doskonale wypadają np. elementy parodystyczne (zwłaszcza nawiązanie do "Ojca chrzestnego"). Nie można się również przyczepić do bohaterów - tak pierwszoplanowej dwójki, jak i wszystkich futrzaków, które pojawiają się na drugim planie i w tle wydarzeń. Duża w tym zasługa świetnego dubbingu. Julia Kamińska i Paweł Domagała pokazali, że równie dobrze, co granie mniej lub bardziej zabawnych postaci w serialach obyczajowych, wychodzi im podkładanie głosów pod przesłodkie zwierzaczki.

Mógłbym jeszcze tak długo się zachwycać i rozpisywać, a od każdego zdania mdliłoby was, drodzy czytelnicy, coraz bardziej. To może inaczej: podobał wam się "Ralph Demolka" i "Wielka Szóstka"? "Zwierzogród" w niczym nie ustępuje tym produkcjom, a pod wieloma względami je przerasta. Biorąc poprawkę na fakt, że za wszystkie trzy tytuły odpowiada ta sama ekipa, wprost nie mogę się doczekać ich kolejnego dzieła. To animacja równie dobra, co "W głowie się nie mieści". Całkiem inna gatunkowo, ale równie dopracowana. Patrząc na takie filmy, aż dziwi, że nie włącza się ich do głównych kategorii w oscarowym wyścigu (tak jak doskonała "Marnie. Przyjaciółka ze snów" nie jest nominowana jako najlepszy film obcojęzyczny). Ale to już temat do osobnych rozważań...

W kinie pełnym dzieci wyraźnie najlepiej bawiła się moja ekipa. A zapewniam, że raczej nie sprawiamy wrażenia grupy docelowej disneyowskiej bajki o słodkich zwierzakach. Jak widać, pozory potrafią być bardzo mylące (o tym zresztą też jest ten film). Dzieciakom oczywiście też się podobało. Nie tak, jak nam, ale przecież młodemu widzowi wystarczy, że jest efektownie i dosyć zabawnie - wszystkiego rozumieć nie musi. Tak czy inaczej, jeszcze raz gorąco polecam!

piątek, 22 stycznia 2016

Jessica Jones

Powinienem teraz zmieniać przypisy w pewnym tekście, który ubzdurałem sobie gdzieś dalej pchnąć, ale tak bardzo nie chce mi się tego robić, że chyba odpuszczę. Co uczelnia, wydawnictwo, periodyk to inne wymagania odnośnie przypisów i bibliografii. Mam nadzieję, że kiedyś ktoś to ujednolici, a tymczasem pozostaje mi pisanie dla przyjemności, a nie dla sławy...


Serialowy boom już powoli dogasa, przynajmniej dla mnie. W zeszłym roku nie oglądałem ani "Gry o tron" ani "Żywych trupów", nie wspominając już o "Wikingach". Ba, nawet "Teoria wielkiego podrywu" poszła w odstawkę. Zostały tylko dwa seriale: "Detektyw" i "Daredevil". Na temat drugiego sezonu pierwszego z wymienionych tytułów krążą raczej niepochlebne opinie, ale dla mnie był w sam raz. Colin Bachleda-Curuś dał radę, podobnie aktor, który w jakieś komedii romantycznej grał polskiego masarza. Prawdziwym odkryciem okazał się jednak "Daredevil". Klimatyczny, nieprzesadzony, ze świetnym Kingpinem. Dla fana tytułowej postaci wymarzony serial. Netflix wszedł w uniwersum Marvela z wielkim hukiem. Czy "Dardevil" był jednorazowym sukcesem, czy też każdy tytuł, który ta stacja wyszarpie z Domu Pomysłów, zamieni się w złoto?

"Jessica Jones" raczej nie jest serialem dla fanów tytułowej bohaterki, bo tak naprawdę mało kto ją kojarzy. Zwłaszcza w Polsce. Dziewczyna zadebiutowała na początku stulecia w serii "Alias", która zebrała bardzo dobre recenzje. Nie ma co się dziwić, w końcu powołał ją do życia Brian Michael Bendis - scenarzysta, który w tamtym okresie przeżywał złoty okres twórczy. To właśnie wówczas tchnął nowe życie w Daredevila. "Alias" utrzymana była w podobnym, mrocznym i realistycznym klimacie. Wybór Netflixa nie powinien zatem specjalnie dziwić. Sprawdził się Daredevil, to powinna sprawdzić się i Jessica Jones.

Wspomniana pani zarabia na życie jako prywatny detektyw, zajmując się głównie dostarczaniem dowodów do spraw rozwodowych. Ma najbardziej klasyczny zestaw supermocy, czyli zwiększone możliwości fizyczne (siłę, prędkość, skoczność itd.) i nie interesują ją bycie superbohaterką, aż do czasu powrotu Killgrave'a - psychola ze zdolnością kontroli ludzkich umysłów (dosłownie nie sposób mu się sprzeciwić). Pan w fioletowej marynarce ma wyraźną słabość do Jessici, w związku z czym w jej otoczeniu zaczyna ginąć sporo ludzi. Tyle w temacie wprowadzenia. Fani Marvela, tak tego komiksowego jak i filmowego, odnajdą tu nawiązania do kinowych Avengersów, serialowego Daredevila, a przede wszystkim poznają ekranowe wcielenie pewnego czarnoskórego superbohatera, któremu niejaki Nicolas Kim Coppola ukradł nazwisko.

"Jessica Jones" to serial, który świetnie się ogląda gdzieś do połowy sezonu. Poznajemy bohaterów i miasto. Później twórcy zaczynają nieco mieszać i już nie jest tak dobrze, a my czujemy, że całość jest pchana do przodu nieco na siłę, byleby tylko zapełnić zaplanowane 13 odcinków. Na szczęście pod koniec znowu robi się dobrze, a sam finał naprawdę trzyma w napięciu. W odróżnieniu od "Daredevila" akcja omawianego serialu rozgrywa się nie tylko w nocy. Dzień w ekranowym Nowym Jorku jest jednak dosyć przygnębiający, zwłaszcza w pierwszych odcinkach, które rozgrywają się zimą (no, niech będzie, że przedwiośniem). Chłodne, wyblakłe kolory dominują nad całością, miejscami tylko przełamane zostają przez odcienie niebieskiego i fioletu. Ten kolorystyczny akcent to oczywiste nawiązanie do Killgrave'a, który w komiksach nosi przydomek Purple Man.

Bohaterów jest sporo, a wielu z nich ma swoich odpowiedników na kartach komiksów. Aktorsko jest bardzo dobrze. Główna bohaterka wzbudza naszą sympatię, Killgrave nienawiść, a do tego całe spektrum postaci drugo- i trzecioplanowych sprawia, że nie sposób się nudzić. Słodka i uczynna przybrana siostra, zagubiony sąsiad, zdziwaczałe rodzeństwo z górnego piętra, demoniczna pani adwokat, no i pewien policjant idealista... A to tylko część osób, które odgrywają tu mniejszą i większą rolę. Już nie mogę się doczekać, co przyniesie kolejny sezon, ale biorąc poprawkę na fakt, że w komiksowym uniwersum Jessica nie jest tu jedyną bohaterką, może być naprawdę ciekawie.

Całość ogląda się jednym tchem. Ani się obejrzycie, a waszym oczom ukażą się napisy końcowe trzynastego odcinka. Liczyłem na to, że Killgrave zostanie pokonany już w połowie sezonu, a później dane nam będzie śledzić potyczkę z innym przeciwnikiem, ale tego typu seriale rządzą się swoimi prawami, więc na kolejnego superłotra z prawdziwego zdarzenia przyjdzie nam poczekać rok. Poza tym zastrzeżeń nie mam. Świetny, klimatyczny serial, który z powodzeniem dotrzymuje kroku przygodom Matta Murdocka (pożyczając z nich zresztą pewną postać) i dokłada bardzo istotną cegiełkę do ekranowego uniwersum Marvela. Nowy Jork powoli zaczyna zapełniać się superbohaterami, a przed nami przecież kolejny sezon "Daredevila" oraz start "Iron Fista", "Luke'a Cage'a" i "The Defenders". Nic tylko oglądać.