poniedziałek, 31 maja 2010

Myth: The Fallen Lords

Uff, udało się w tym miesiącu wrzucić trzy teksty, zatem obejdzie się bez powtórki z zeszłego roku i maj nie będzie wiązał się z totalną posuchą. Zresztą ilość wody, przelewającej się za oknem, jest na tyle duża, że aż nie wypada używać słowa "posucha". Pierwszy "Myth" już za mną, a aktualnie odświeżam sobie dwójkę, o której też coś pewnie napiszę. Co do screenów, to prezentują one wersję bez żadnej akceleracji, gdyż obsługa Direct 3D pojawiła się dopiero w sequelu, a pierwszy "Myth" korzystał jedynie z dobrodziejstw układów 3Dfx (pewnie są jakieś patche, cracki itp., lecz mi pikseloza w żadnym stopniu nie zakłócała przyjemności płynącej z rozgrywki).


„Myth: The Fallen Lords” to gra, która po prostu była skazana na sukces. W 1997 królowały RTS-y, akceleratory graficzne były marzeniem każdego gracza, a z epoki „Mortal Kombat” i „Dooma” pozostało właściwie już tylko uwielbienie do krwistej, brutalnej rozgrywki. Produkcja studia Bungie w doskonały sposób łączyła wszystkie te elementy: była strategią rozgrywaną w czasie rzeczywistym, korzystała z dobrodziejstwa rozmycia tekstur przez techniczne cudeńka typu VooDoo i do tego mogła pochwalić się niebanalną ilością krwi i flaków, radośnie przelewających się przez ekran.

Na początek parę słów o samej rozgrywce. Nazywanie „Mytha” RTS-em jest nieco na wyrost, bowiem w tym przypadku gracz nie będzie niczego wznosił, produkował ani zbierał. Dostanie jedynie pod swoją komendę grupkę wojów, z którymi następie przemierzy kolejne plansze. Omawianą produkcję określa się zatem jako grę taktyczną rozgrywaną w czasie rzeczywistym, w skrócie RTT. Twórcy gier lubują się w tworzeniu nowych gatunków, równie mocno jak krytycy muzyczni, niemniej w tym przypadku jest to całkowicie usprawiedliwione.


Typów jednostek, którymi gracz się zaopiekuje, jest stosunkowo niewiele, ale ich ilość przechodzi w jakość. Już w pierwszej misji pojawia się piechur z tarczą, łucznik i krasnolud. Piechur to typowe mięso armatnie: wolny, średni w starciu, ale za to mogący się zasłonić przed włóczniami bezdusznych. Łucznik z kolei jednostka, na którą warto dmuchać i chuchać, bowiem osobnik, któremu dane było przeżyć kilka misji, kolejne strzały wypuszcza szybko, a strzela daleko i niezwykle celnie. Krasnoludy wbrew pozorom nie posługują się toporami, lecz butelkami z materiałem wybuchowym. To co wyczyniają brodate karły napawa człowieka na zmianę euforią i trwogą. Dobrze rzucona butelczyna potrafi z miejsca rozwalić kilku nieumarłych, ale jeśli nasz podopieczny wykaże się zbytnią gorliwością i zapomni, że z tymiż nieumarłymi walczą już nasi piechurzy, to w wyniku wybuchu krajobraz zaleje nie tylko zgnilizna, lecz również świeże mięso. Nad tymi krasnoludzkimi granatami programiści spędzili zresztą chyba najwięcej czasu, gdyż efekty ich działania są nader realistyczne. I tak: zdarzają się niewypały, które można zdetonować kolejnym pociskiem, w wodzie raczej nic nie wybuchnie, a ładunek rzucony pod górkę może się z tejże górki stoczyć i rozsadzić miotacza. Siła ognia krasnoludów jest ogromna, ale ich szybkość i odporność na tyle małe, że nie ma się co do chłopaków przywiązywać. W kolejnych misjach pojawiają się jeszcze: Wędrowcy – słabi w walce, ale mogą leczyć, Berserkerzy – prawdziwe maszyny do zabijania i Leśne Olbrzymy – nazwa mówi wszystko. Do tego doliczyć można bohaterów, czyli napakowane wersje podstawowych jednostek, Kapitana Wojów i Alrica – dowódcę ludzi, który popisać się może naprawdę konkretnym zaklęciem.


Misji jest 25, a ich poziom naprawdę zróżnicowany. Jeśli jednak dla kogoś będzie za trudno bądź zbyt łatwo, to może wybrać jeden z pięciu poziomów trudności. Lokacje wśród których przyjdzie toczyć boje przedstawiają typowe dla fantasy spektrum: od zielonych lasów, przez pustynie i deszczowe moczary po mroźne góry. Jeśli już pojawiło się słowo fantasy, to wypada napisać co nieco o fabule „Mytha”. Oto na świat powrócili Upadli Władcy – grupa nieśmiertelnych magów, którzy stoją na czele zastępów ożywieńców. Ludzie, Krasnoludy, Leśne Olbrzymy i tajemnicza rasa, z której wywodzą się opisani wyżej łucznicy, zawiązują sojusz, który ma powstrzymać plugawe wojska. Niestety, kolejne ludzkie miasta padają, a wyczerpane armie w szybkim tempie tracą liczebność. Mało tego, jak muchy padają też dowódcy. Ostaje się tylko Alric, ale może nie będę uprzedzał faktów... Narracja prowadzona jest przez jednego z żołnierzy Legionu – formacji, do której należą żołnierze oddani pod komendę gracza. Klimat, sposób narracji, a nawet pewne elementy fabularne przypominają cykl powieści o Czarnej Kompanii Glena Cooka i myślę, że już sam ten fakt powinien wystarczyć za zachętę sięgnięcia po omawianą grę.

W dniu premiery grafika „Mytha” powalała. Wystarczy wspomnieć, że była to pierwsza strategia, która wykorzystywała akcelerację graficzną. Teren gry był w pełni trójwymiarowy, natomiast jednostki, drzewa, etc. składały się z dwuwymiarowych bitmap (podobnie jak w pierwszych produkcjach z cyklu „Total War”). Dzisiaj oprawa „Mytha” opadu szczęki nie wywoła, niemniej nie jest też na tyle archaiczna żeby odrzucać od monitora. Jeśli chodzi o sam silnik, to ogromne wrażenie robi fizyka. O granatach już wspomniałem, a są przecież jeszcze strzały, które nie zawsze trafiają celu i dla ludzkich piechurów mogą być równym zagrożeniem, co dla nieumarłych. Zresztą jednostki miotające przeciwnika też nie zawsze wykazują się mistrzowską celnością, a jeśli przy tym stoją pod wzniesieniem, a przysłowiowy wiatr im w oczy wieje, to w zasadzie można być spokojnym o wynik starcia.


Wszystkie misje rozgrywają się przy akompaniamencie szczęku oręża, dźwięków towarzyszących zaklęciom i bitewnych okrzyków. Muzyka pojawia się tylko w animowanych przerywnikach, menu i podczas wprowadzeń do misji. Utwory są naprawdę dobre i idealnie budują klimat. Jeden z nich zaczął nawet żyć własnym życiem. Chodzi konkretnie o melodię, którą można usłyszeć przed „Oblężeniem Madrigal” („Siege of Madrigal”), a która stanowi ukryty bonus w trzech kolejnych częściach największego hitu studia Bungie, czyli „Halo”.

Jak w przypadku większości klasycznych tytułów, tak i podczas gry w „Mytha” kluczowy jest sentyment, który wiąże się z tą grą. Nie łudzę się, że świeży gracze odnajdą w niej coś, co mogłoby ich na dłużej zatrzymać przed monitorem, jednak każdy, kto raz sięgnął po historię o Upadłych Władcach, z prawdziwą przyjemnością wróci do niej po latach. Naprawdę warto ponownie wsłuchać się w opowieść Wędrowca, któremu dane było uczestniczyć w Wielkiej Wojnie.

niedziela, 23 maja 2010

Relacja z Brukseli #2

Zanim zacznę się tłumaczyć z tytułu niniejszego wpisu, parę słów o pewnym projekcie. Otóż od jakiegoś czasu pod adresem reset-forever.org znaleźć można reaktywowany projekt Reset-Forever. Nie ukrywam, iż miałem nadzieję na rozruch z większą pompą, niemniej na razie jest jak jest. Skromnie i pustawo, a miejscami też robaczywie (pewne rzeczy lubią się posypać). Sam postaram się tam przerzucić parę tekstów z tego bloga, czasami coś świeższego skrobnąć, a przede wszystkim dopingować każdego, kto podejmie się współtworzenia R-F. Więcej o tym, czym jest, a raczej czym w domyśla powinna być, odświeżona wersja naszego projektu napisałem tutaj. Nie przeciągając już, zapraszam do dzisiejszej, fotograficznej prywaty.

Ponad rok temu dane mi było odwiedzić Brukselę. Wycieczka była pierwszorzędna, o czym już swego czasu pisałem. Uważam jednak, że nie zająłem się tematem w takim stopniu, na jaki zasługiwał. Weekend, który spędziłem z dziewczyną w stolicy Belgii i Unii Europejskiej, aż prosił się o więcej miejsca i co najmniej kilka wspominkowych postów. Tak miało być zresztą w pierwotnym zamyśle, o czym świadczyć mógł numer #1, towarzyszący zeszłorocznej relacji. Ba, planowałem nawet skrobnąć poważniejszy tekst na Aleję Komiksu. Niestety, na początku brakło czasu, a później chęci, w rezultacie czego sprawa rozeszła się po kościach. Jednak wycieczka cały czas jest dla mnie jednym z piękniejszych zeszłorocznych wspomnień, a na dysku leży całkiem sporo dokumentujących ją zdjęć. Poniżej zamieszczam część z nich, tam gdzie trzeba wrzucając słowo komentarza. Jak się dogrzebię do całości zbiorów, to postaram się sukcesywnie je prezentować. Miłego oglądania!

Pogoda bez wątpienia dopisała

Brukselska katedra

Gablotka z mangowymi postaciami

Nie tylko w Polsce "Czarodziejce z księżyca" stawiano ołtarzyki

Thorgall i jego kumpel Rork - różowe lata 70.

Tintina w Belgii noszą na rękach (dosłownie)

Muzeum komiksu, czyli najważniejszy punkt wycieczki

Pałac królewski

W końcu to stolica Europy, nie?

Miasteczko mini Europa #1

Miasteczko mini Europa #2

Miasteczko mini Europa #3

niedziela, 2 maja 2010

The Hurt Locker. W pułapce wojny

No i znowu się zapuściłem. To ta wiosna chyba tak działa. W międzyczasie sporo rzeczy się wydarzyło - tak tych, które na zawsze zapiszą się w historii naszego kraju, jak i ważnych po prostu dla mnie osobiście. W pierwszej kategorii każdy wie co mam na myśli, w drugiej: dostałem pracę. Co prawda, tylko sezonową, ale lepszy rydz niż nic. W kwestii spraw organizacyjnych, to od pewnego czasu kotłuje mi się we łbie myśl, coby zawiesić na kołki tego bloga, a resztki energii, które mi zostały, spożytkować na pewien odradzający się projekt. Ale jeśli mam się w nim udzielać, tyle co tutaj, to chyba czasowo lepiej wstrzymać się z tą decyzją... A teraz zapraszam do krótkiej recenzyjki filmu, który widziałem już jakiś czas temu. Jeśli wy jeszcze nie mieliście okazji zapoznać się z tegorocznym zwycięzcą Oscarów, to jutro przed północą pokaże go Canal +.


Na wstępie muszę zaznaczyć, że bardzo lubię filmy wojenne, a historia Iraku od kilku tygodni znajduje się w centrum moich zainteresowań. Oczekiwania względem filmu Kathryn Bigelow miałem w związku z tym naprawdę wysokie.

"The Hurt Locker. W pułapce wojny" to opowieść o grupie amerykańskich saperów, którzy rozbrajają bomby w Iraku. Sytuacja w tym kraju jest niewesoła, więc chłopakom roboty nie brakuje. W filmie przedstawiono losy trzyosobowego oddziału, któremu przewodzi James - prawdziwy cowboy, na każdym kroku starający się udowodnić, że filmy akcji z lat 80-tych odcisnęły na nim większe piętno niż nudne, wojskowe szkolenia.

Historia jest sprawnie skonstruowana, widać że twórcy mieli pomysł i nie chcieli robić kolejnego filmu, w którym bohaterscy marines biorą udział w bitwie znanej z ramówek większości serwisów informacyjnych. Niestety sam pomysł tutaj nie wystarczył. Na plus można zaliczyć zdjęcia, które doskonale ukazują pogrążony w chaosie Irak, nieźle stopniowane napięcie i kawałki Ministry, które w paru miejscach wesoło przygrywają w tle. Jeśli na film spojrzy się przez pryzmat niewymagającego obrazu wojennego, w którym kluczowy jest bohater włażący zawsze na pierwszą linię ognia, to też nie ma się do czego przyczepić. Szkopuł w tym, że omawiana produkcja "pozamiatała" na tegorocznej gali oscarowej, więc oczekiwania w stosunku do niej z góry są dosyć wysokie.

Jako film na wieczór "Hurt Locker" sprawdza się nieźle - aczkolwiek nie zaszkodziłoby mu gdyby był jakieś pół godziny krótszy - jako film o najważniejszym konflikcie początku XXI wieku już jednak nie bardzo. To, co całkiem dobrze w nim pokazano, to niezrozumienie specyfiki kraju, w którym pojawili się amerykańscy żołnierze. Jeśli chodzi o mankamenty konkretnych scen, zastanawia np. dlaczego główny bohater nie zastrzelił człowieka, który przedarł się samochodem przez kordon bezpieczeństwa. Jest jeszcze dziwna bitwa na środku pustyni (skąd tam się wziął dwupiętrowy dom?), podczas której Arab z kałasznikowem zdejmuje po kolei amerykańskich wojaków uzbrojonych w najlepszy sprzęt snajperski (między walczącymi jest dobre 800 metrów).

Film nie razi antywojennym przekazem - dla wielu to może być plus. Tylko czy przy okazji za bardzo nie idzie w stronę amerykańskiej propagandy? Główny bohater nie zabija wspomnianego Irakijczyka w aucie, kiedy indziej z narażeniem życia próbuje pomóc człowiekowi, który został kamikaze wbrew własnej woli, wreszcie, gdy znajduje ciało znajomego chłopca, rozpoczyna krucjatę przeciwko jego oprawcom. Tyle dobrze, że ta ostatnia nie jest zbyt udana i film nie zmienia się w kalkę "Commando". Niemniej, kiedy James wraca do USA, okazuje się, że bez wojaczki żyć nie może. Do Iraku ciągnie go uzależnienie od wojny czy chęć pomagania biednym tubylcom? Odpowiedzi można się domyślać, ale dobrze chociaż, że nie została podana wprost.

"The Hurt Locker. W pułapce wojny" w Polsce pojawił się od razu na DVD. Dopiero kiedy okazało się, że jest on faworytem w walce o tegoroczne Oscary, dystrybutor zdecydował się na kilka seansów kinowych. I chyba miał nosa, że na początku odpuścił sobie wielki ekran... Mimo wszystko, dzieło Kathryn Bigelow to jeden z tych obrazów, które warto sprawdzić samemu. Jak dla mnie za dużo tu amerykańskich żołnierzy, a za mało Iraku i Irakijczyków. W kategorii obrazów opowiadających o tym państwie po obaleniu reżimu Saddama Husajna, nadal bezkonkurencyjna pozostaje "Bitwa o Irak" Nicka Broomfielda.