wtorek, 14 lipca 2009

Ziarnko prawdy

Już niemal pół lipca zleciało, a jak się opieprzałem, tak się dalej opieprzam. Niby przydałoby się czegoś poszukać, ale tak fajnie się leży, je, czyta, ogląda i pisze. Właśnie: pisze. Poniżej krótki tekst o pewnym mało znanym komiksie. Znajdziecie w nim wzmiankę, że ciężko na ten album trafić, ale w istocie nie jest aż tak źle. W samej recenzji nie chciałem robić reklamy, zatem informuję, że trzy egzemplarze "Ziarnka prawdy" mają jeszcze w sklepie Gildii (i to przecenione o 50%). Koszt przesyłki może zniechęcać, ale jeśli robicie większe zakupy to śmiało dorzucajcie ten komiks do koszyka. Z innych rzeczy: pogoda piękna, ale okno na stronę wschodnią sprawia, że codziennie budzę się przed ósmą. Zresztą wczoraj naprzeciwko wprowadziła się jakaś grupa trenerów/sportowców/nie wiem kogo, która dzisiaj rano, gdzieś w okolicach siódmej, urządziła sobie głośną wymianę zdań. Z drugiej strony, przedwczoraj jakiś miłośnik głośnej muzyki ni z tego, ni z owego puścił na pełny regulator jeden ze swych ulubionych hiciorów... A była 2:30. I jak tu spać przy otwartym oknie? Dobrze, że fan nocnego wystawiania głośników na parapet i grupa sportowo-trenująca nie są kompatybilni, bo sypiałbym wówczas jakieś 4 godziny na dobę. Dobra, koniec smęcenia - zapraszam do lektury.


„Ziarnko prawdy” to na pierwszy rzut oka typowy komiks fantasy: są tu zarówno smoki, jak i krasnoludy, jest wreszcie wieśniak z łukiem, który przeciwstawia się złemu panu. I wszystko byłoby do końca typowym fantasy, gdyby nie całkiem oryginalne zakończenie.

Jerzy Szyłak to w komiksowym światku uznany autorytet. Jeśli chodzi o opublikowane książki, dotyczące komiksu, to nikt w tym kraju nie może się z nim równać. Ten wybitny badacz teorii komiksu trochę mniej znany jest ze swojej twórczości scenariuszowej. I mimo, że scenariusze pisane przez pana Szyłaka spotykają się z różnym, czasami bardzo negatywnym, odbiorem czytelników, to zdecydowanie warto się z nimi zapoznać. Prezentowane „Ziarnko prawdy” wyróżnia się wśród nich in plus. Fabuła jest dobrze poprowadzona, a bohaterowie co prawda sztampowi, ale idealnie dopasowani do przedstawionej historii. Sama opowieść o losie, jaki spotkał smoki, potrafi zainteresować, a różne gatunki tychże stworów (nie będące jednak, typowymi dla fantasy, wariantami kolorystycznymi) i zła prasa jaką całemu rodzajowi robił jeden z jego gatunków, to pomysły całkiem świeże. Ogólnie, nie jest to nic wybitnego, ale jako szybkie czytadełko sprawdza się bardzo dobrze. No i morał całej opowieści, którym jest znana prawda, że kiedy uciskani sięgają po władzę, to sami zaczynają uciskać innych, stanowi dobrą alternatywę dla innych baśniowych opowieści, które zawsze kończą się wzmianką, że po zwyciężeniu zła wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Tutaj długo i szczęśliwie żyli tylko ci, którzy owo „zło” zwyciężyli...

Rysunki Huberta Ronka sprawiają wrażenie niezbyt pasujących do opowieści fantasy. Karykaturalne postacie i duże uproszczenia nie każdemu przypadną do gustu, a niektórych mogą od tego komiksu odrzucić. Na pewno nie zachęca do niego też chaotyczna okładka. Jednak każdy, kto przejrzy szkice z końca albumu, zrozumie, że rysownik poświęcił swojej pracy dużo czasu i włożył w nią niemało wysiłku. Śledząc kolejne etapy tworzenia wizerunku jednego z bohaterów można również przekonać się, że Hubert Ronek rysuje tak a nie inaczej, nie dlatego, że nie potrafi tworzyć realistycznych ilustracji, lecz dlatego, że taki po prostu ma styl. Niby oczywista sprawa, ale czy dla wszystkich?

„Ziarko prawdy” wydane zostało w nakładzie 400 egzemplarzy. W związku z tym może dziwić nadzieja rysownika, że album znajdzie nabywców wśród dzieci i odbiorców na co dzień nie siedzących w komiksach. Sam trafiłem jednak na ten komiks w opolskiej bibliotece miejskiej. Zaraz przy wejściu stoi tam koszyk, w którym znaleźć można kilka mang, co nieco z Egmontu, jakieś Giganty i naprawdę dużo pozycji z wydawnictwa Timof i Cisi wspólnicy. Jak zatem widać, mały nakład nie przesądza o małym gronie odbiorców.

Czy warto kupić „Ziarnko prawdy”? Za cenę okładkową – tak, ale jakoś nie wydaje mi się żeby łatwo było ten komiks nabyć. Jeśli zatem, tak jak ja, traficie na niego w bibliotece, to śmiało wypożyczajcie. Fajna, nieskomplikowana, ale i niegłupia lektura. W sam raz na wakacje.

piątek, 10 lipca 2009

The Typing of the Dead

Dzisiaj zamieszczam pierwszy nowy tekst o grze (w sensie: nie pochodzący z RF). Od dawna nie gram już tyle co kiedyś. Ot, z przerwami przechodzę "WarCrafta 2", niedawno znowu zaliczyłem rewelacyjną kampanię Terran z "Brood Wara", a od czasu do czasu włączę sobie na kompie Magdy "Puzzle Questa". Z kolei wczoraj znowu zainstalowałem "The Typing of the Dead". Chyba tylko po to, żebym mógł go tutaj opisać, ale kto wie, może się wciągnę... Ostatni obrazek przedstawia automat z tą grą. Mogłem dać jakiś, na którym byłoby coś więcej widać, ale pomyślałem, że wszystkim, którzy tu zaglądają, bardziej przypadnie do gustu zdjęcie z dwoma nastoletnimi Japonkami. Pochodzi ono z tego bloga. Dzisiaj go odkryłem i z miejsca polecam jego lekturę (zwłaszcza posty otagowane słowem Asia).


„The Typing of the Dead” to bez wątpienia jedna z najbardziej oryginalnych gier w historii elektronicznej rozrywki. Coś, co z początku może jawić się jako mod do „The House of the Dead 2”, przy bliższym poznaniu okazuje się niezwykłym programem edukacyjnym, który służyć ma do nauki bezwzrokowego pisania na klawiaturze.


Firma Sega jest specjalistą w dziedzinie celowniczków. Jej „Virtua Cop” było dla tego gatunku tym, czym „Virtua Fighter” dla mordobić. Każdy, kto chciał sprawdzić swoją koordynację ręka-oka, dostał ku temu wspaniałą sposobność. Posiadacze pecetów doczekali się dwóch części tej serii. Niestety, podłączany do konsoli pistolet musieli zastąpić myszką, przez co przyjemność, płynąca z zabawy, mocno zmalała. Podobnie było ze spadkobiercą „Virtua Cop”, czyli „The House of the Dead”. Grało się przyjemnie, ale zombie zdecydowanie lepiej zabijać przy pomocy guna niż myszki. Na szczęście znalazło się pewne studio, które poszło pececiarzom na rękę. A owym studiem było Smilebit, zajmujące się tworzeniem gier dla Segi. Programiści ze Smilebit wzięli na warsztat klasycznego „The House of the Dead 2” i przerobili go na grę, która miała najpierw ukazać się na automatach, a następnie na konsoli Dreamcast. Nikt jednak nie miał wątpliwości, że jest to tytuł wybitnie pecetowy. Po czy może nie być pecetową gra, w której używa się całej klawiatury? Myślicie, że granie w FPP-ki i RTS-y jest na konsolach dosyć trudne? To co powiecie na grę, w którą nie dało się grać przy pomocy pada?


Dreamcast na szczęście opcjonalnie posiadał klawiaturę, która, w zamierzeniu twórców konsoli, miała służyć pomocą przy korzystaniu z internetu. Gadżet chyba nie okazał się zbyt przydatny... Szkoda jednak, żeby się zmarnował - zatem gra, która by w pełni korzystała z dreamcastowej klawiatury, mogła okazać się dla niej szansą na drugie życie. I tutaj pojawia się w końcu „The Typing of the Dead”. Tytuł właściwie mówi wszystko. Oto wersja drugiej części „The House of the Dead”, w której zamiast strzelać do zombiaków z lightguna, eliminuje się je wpisując pojawiające się na ekranie słowa. Brzmi banalnie, jednak takie nie jest. Silnik pozostał niezmieniony, podobnie fabuła, lokacje, bohaterowie i muzyka. Zmienił się tylko system eksterminacji przeciwników i tryby gry. Zmiany niewielkie, ale rewolucyjne. No i ci tajniacy, którzy zamiast pistoletów tachają na plecach Dreamcasty i gigantyczne baterie, a przed sobą mają klawiatury – zaiste komiczny widok. Twórcy zrobili swoją grę z dużym przymrużeniem oka, o czym świadczą zarówno hasła, które trzeba wklepywać, jak i wykonanie tutoriala. Tutorial jest tutaj zresztą elementem kluczowym i tak, jak w innych grach z reguły się go omija, tak tutaj warto poświęcić mu kilka chwil. Jeden z bohaterów gry podpowiada jak prawidłowo rozmieścić palce na klawiaturze, a następnie prowadzi przez samouczek, który doskonali nasze umiejętności. Niestety tryb ten jest przystosowany do klawiatury Dreamcasta i na moim laptopie nie mogłem wstukać znaczku: „#” (po przytrzymaniu „shifta” i wciśnięciu „3” zmieniałem układ klawiatury także w grze, a tam już druga funkcja trójki była zgoła inna). Tutoriala zetem nie ukończyłem, jednak nie zraziło mnie to do samej gry.


Podstawowe tryby gry to Original i Arcade. W pierwszym można pograć w dowolny z etapów. Po wybraniu Arcade pojawia się z kolei okno wyboru pomiędzy: Training Mode (nie mylić z Tutorial) i klasycznym Story Mode. Training to krótkie mini-gry, które doskonalą i sprawdzają szybkość pisania i ogólny refleks. Po ich zaliczeniu wystawiana jest ocena i można sprawdzić jakie błędy popełniało się najczęściej. Story Mode to klasyczna gra, której fabuła nie różni się od tego, co zaprezentowano we wspominanym już „The House of the Dead 2”. W tym trybie również poukrywano mini-gry, które polegają zazwyczaj na zabiciu 10 zombie w ciągu 10 sekund. Co ciekawe, mniejszych lecz liczniejszych przeciwników (różne robactwo) załatwia się wciskając tylko jeden klawisz. Prawdziwe wyzwanie to bossowie. Pierwszy jest jeszcze w miarę łatwy, ale kolejnych można atakować tylko w pewnych momentach, a taką np. hydrę, wpisując jedno z podanych słów, które jest prawidłową odpowiedzą na jej pytanie. Początkowo gra się przyjemnie, ale po kilkunastu minutach zabawa zaczyna nużyć. To duży minus, zwłaszcza w grze którą można ukończyć w niecałą godzinę...


Zabawa nie dość, że krótka, to zanim się skończy i tak zdąży znudzić. Na szczęście w „The Typing of the Dead” jest tyle trybów, że można przed monitorem, mimo wszystko, trochę posiedzieć. To zresztą jedna z tych produkcji, które należy sobie dawkować. Najlepiej po godzince dziennie (uwzględniając wszystkie tryby). Wówczas nie będzie irytować, a samo granie sprawi większą frajdę. Jeśli jednak ktoś się uprze, żeby ją dogłębnie przetestować podczas jednego posiedzenia, to po niedługim czasie odłoży ją, rozczarowany. „The Typing of the Dead” to tak naprawdę program edukacyjny, który największe efekty przyniesie, jeśli się będzie do niego systematycznie wracać.


Kiedy się o tej grze dowiedziałem byłem zachwycony. Nie spotkałem się wcześniej z tak dobrym pomysłem na naukę bezwzrokowego pisania. Dawno temu próbowałem się bawić rodzimym „Mistrzem klawiatury”, ale szybko go odstawiłem. Dzisiaj pisanie na klawiaturze nie jest już dla mnie jakimś problemem, jednak do „The Typing of the Dead” wracam z przyjemnością. Gra naprawdę do łatwych nie należy, zwłaszcza, że pojawiające się na ekranie słowa są po angielsku, co stanowi dodatkowe utrudnienie dla kogoś, kto na co dzień pisze po polsku i nie jest obyty z szybkim wklepywaniem obcych wyrazów. Grafika jest kiepska, dźwięki takie sobie, fabuła nudna, ale przez swą nietypowość „The Typing of the Dead” niesamowicie intryguje. Dlatego nie zamierzam nikogo odciągać od jej spróbowania. W tym przypadku zdecydowanie najlepiej zaspokoić ciekawość samemu.

poniedziałek, 6 lipca 2009

Cat Shit One vol. 1

Póki się opieprzam mogę pisać... Zebrałem się ostatnio w sobie i codziennie staram się coś skrobnąć. Wczoraj był tu tekst, jest i dzisiaj, a w międzyczasie jeszcze wylądowała na Alei moja nowa recenzja. Wczoraj obiecałem, że zdradzę co takiego się ruszyło w kwestii RF. W sumie niewiele, ale mimo wszystko coś tam drgnęło. Więcej szczegółów po kliknięciu tutaj. Wiem, że witryna jest wyłączona, ale chętni mogą wejść na forum (na którym od niemal roku nie pojawił się żaden nowy post...) lub obejrzeć wszystkie archiwalne numery RF. I to właśnie największa niespodzianka. 40 numerów RF znowu jest w sieci! Każdy, kto ciekawy jest, jak moje teksty wypadają na tle artykułów redakcyjnych kolegów, może teraz to sprawdzić. Poza tym w tych numerach jest kilka(naście) rzeczy, których (z różnych względów) nie zdecydowałem się wrzucić na bloga (głównie moich opowiadań...). Skoro znowu są w sieci, to może jednak je tutaj zamieszczę (aczkolwiek z oporami i pewnym wstydem). Ogólnie, Ald cały czas coś dłubie przy RF i może z tego dłubania niedługo zrodzi się coś więcej niż napis: "Witryna jest wyłączona". W miarę możliwości postaram się chłopakowi pomóc. A teraz zapraszam już do lektury nowego tekstu. Trailer, który zamieszczam na końcu, znalazłem przed chwilą i był dla mnie prawdziwym szokiem. Ten serial naprawdę może wypalić (nawet fakt, że zamienili Wietnam na Afganistan, jakoś przeboleję).


3 króliki, 9 misji i ponad 130 stron naprawdę świetnej lektury – tak w skrócie można przedstawić pierwszy tom „Cat Shit One”.

Wojna i antropomorficzni, zwierzęcy bohaterowie, a wśród ich koty, będące przeciwnikami głównych bohaterów. Skojarzenia z „Mausem” Arta Spiegelmana nasuwają się od razu, jednak efekt pracy japońskiego twórcy jest komiksem całkiem innym niż może się z początku wydawać. Nie jest to wielkie dzieło biograficzne, które przenosi komiks do kręgu tzw. „wyższej kultury”. Motofumi Kobayashi Pulitzera za nie nie dostał, a o innych nagrodach, które stały się udziałem omawianego tytułu, też mi jakoś nie wiadomo. Co więc jest takiego zachwycającego w „Cat Shit One”?

Przede wszystkim: pomysł. Pewnie, że zwierzęcy bohaterowie byli zarówno w „Mausie”, jak i „Blacksadzie”, ale Kobayashi pokazał, że można podążyć tym tropem i pozostać oryginalnym. Jego komiks to zbiór krótkich epizodów – misji, które wypełniają główni bohaterowie. Nie ma tu miejsca na długie rozmowy czy zawiłe problemy moralne. Jest przede wszystkim akcja, która pochwalić się może dużą dawką realizmu. Każdy, kto spodziewa się powtórki z „Dryżyny A” lub „Commando” będzie zawiedziony. Kobayashi osadził swoją opowieść w konkretnym miejscu i czasie, a nie „gdzieś w Wietnamie”. Zadbał przy tym o zachowanie historycznych i militarnych realiów. Pełno tu przypisów, które wyjaśniają laikom zawiłości wojskowych terminów. Oprócz tego, w komiksie zamieszczono kilka stron publicystyki. Jest zatem zarys konfliktu wietnamskiego, a także informacje o państwach zaangażowanych w działania zbrojnie i w reszcie szczegółowe informacje na temat podręcznego uzbrojenia walczących stron. Miłośnicy historii najnowszej i militariów powinni być w siódmym niebie. Również zwykli fani komiksu nie powinni narzekać. Te kilka opowieści może nie grzeszy skomplikowaną fabułą, ale naprawdę wciąga i ich lektura to prawdziwa przyjemność. Czytelnik zżywa się z trzema królikami-wojakami i z zaciekawieniem śledzi ich kolejne perypetie, które razem układają się w zwartą całość. Nie zabrakło również miejsca na kwestie trochę poważniejsze niż szczegóły działań zbrojnych. Bohaterowie komiksu dostrzegają bezsens wojny i mimo że wiernie służą swojemu krajowi, to przyjdzie im się zastanowić czy przypadkiem nie pomagają tym złym. Bezsens wojny szczególnie wyraźnie pokazany został w dwóch ostatnich rozdziałach. Zwłaszcza „Misja 9: Ucieczka polityka” jest doskonałym wykładem dotyczącym losu narodu, który nieustannie walczy.

Komiks narysowany został realistyczną kreską. Szczególnie dobre wrażenie robią pojazdy i tła. Kadry, na których króliki przedzierają się przez gęstą roślinność, wykonane zostały z niezwykłym pietyzmem. No właśnie – króliki. Nie ma chyba sympatyczniejszych zwierzaków i brutalny realizm opowieści mocno kontrastuje z pociesznym wyglądem głównych bohaterów. Antropomorficzny królik (niech będzie, że zając też) kojarzył mi się zawsze z czekoladowym wyrobem owiniętym w kolorowy papierek, imitujący ogrodowe spodnie czy kolorową spódnicę. Tutaj taki sam króliczek nosi mundur w moro, a w łapce trzyma M16 lub AK47. Efekt wizualny jest naprawdę porażający. Dodatkowy smaczek stanowią sceny, w których bohaterowie czytają „Playboya”, w którym „króliczki” są... prawdziwymi królikami.

„Cat Shit One” nie jest komiksowym „Czasem apokalipsy” czy „Plutonem” - to bardziej wietnamski odpowiednik „Kompanii braci” (acz i tak dużo mu do tego serialu brakuje). Misja za misją i niezwykle mało wolnego czasu. Pakki, Botaski, Rats (bo tak nazywają się główni bohaterowie tego komiksu) z każdą chwilą są ze sobą coraz bardziej zżyci. To nie przypadkowi szeregowcy, lecz prawdziwi fachowcy w tym co robią. Trochę nie przystaje do nich Botaski, który nie ukrywa swojego strachu, ale i on w chwili próby staje na wysokości zadanie. Cóż, nieco wyidealizowani ci bohaterowie, ale naprawdę trudno ich nie polubić. Z każdą kolejną misją te trzy króliki stają się coraz bardziej ludzkie. Nie, żeby takie nie były od początku – po prostu czytelnik dostrzega w nich cechy, które sprawiają, że się do nich przywiązuje. „Cat Shit One” powinien przypaść do gustu każdemu, kto lubi wojenne opowieści o męskiej przyjaźni. Jeśli tylko nie zrażą was te słodkie mordki głównych bohaterów, to omawiany komiks zapewni wam przednią rozrywkę.

niedziela, 5 lipca 2009

Lesbian Vampire Killers

Po powodziowej końcówce czerwca, lipiec zaczął się prawdziwymi upałami. I dobrze. Przeprowadzka do innego akademika jakoś się udała, ale nadal nie chce mi się włazić na czwarte piętro. Poza tym, trochę rzeczy ruszyło ze starym, dobrym RF. Więcej szczegółów zdradzę przy okazji kolejnego posta. A dzisiaj zapraszam do krótkiej recenzji filmu, z którym naprawdę wiązałem pewne nadzieje. A tu nawet micha bobu i paczka chipsów, które wchłonąłem podczas seansu, nie pomogły. Albo mi się zmniejszył współczynnik zależności dobrego samopoczucia od pełnego żołądka, albo ten film faktycznie był taki marny... Na deser, dla wszystkich, którzy nie widzieli - zwiastun.


„Lesbian Vampire Killers” - czy można dać filmowi lepszy tytuł? Niestety, jak wiadomo, tytuł to nie wszystko. Spodziewałem się zrobionego z dystansem horroru klasy B, a dostałem marną komedyjkę dla nastolatków. Ale po kolei.

Bohaterami omawianego filmu jest para stereotypowych nieudaczników: Jimmy i Fletch. Pierwszy to wymoczek, którego kolejny raz rzuciła ta sama dziewczyna. Drugi to leniwy grubas, który właśnie stracił pracę klauna. Chłopcy mają dwadzieścia kilka lat i (co jest z tym wiekiem nieodłącznie związane) myślą głównie o seksie. Aby urzeczywistnić swoje seksualne fantazje (tak naprawdę to fantazje wiecznie napalonego Fletcha) ruszają do przypadkowo wybranej wioski, gdzie mają nadzieję spotkać tabuny gorących lasek. I o dziwo spotykają je...

Gdyby z „Lesbian Vampire Killers” zrobić pastisz pełną gębą, efekt mógłby być całkiem niezły. Niestety, obrazowi temu bliżej do produkcji pokroju „American Pie” (i to tych ostatnich, najgorszych części). Kiedy usłyszałem o tym filmie po raz pierwszy, miałem cichą nadzieję na widowisko w klimacie „Martwicy mózgu”, potem, kiedy dotarło do mnie, że jest to dzieło Anglików, nasunęły mi się od razu skojarzenia z „Wysypem żywych trupów”. Nic z tego, w „Lesbian Vampire Killers” schemat goni schemat. Początek filmu (dosyć miernie zrealizowany) przedstawia genezę klątwy, z którą będą mieli do czynienia główni bohaterowie. Te kilka scen nie ma charakteru komediowego i zapowiada raczej to, na co czekałem, czyli horror klasy B. Później wszystko gdzieś się rozmywa i w filmie pojawiają się wymuszone żarty, osadzone w nudnej jak flaki z olejem fabule. Jedyne, co podobało mi się w tym obrazie, to muzyka (zarówno ścieżka dźwiękowa, jak i wykorzystane kawałki) oraz kilka haseł rzucanych przez Fletcha. Efekty specjalne też nie były jakoś specjalnie kiepskie, mimo że film sprawia wrażenie niskobudżetówki.


Dobry pomysł, świetny tytuł, masa wampirzych lasek i kilka naprawdę udanych żartów – to zdecydowanie za mało, aby powstał film, który da się oglądać bez uczucia znudzenia. O dziwo, nie jest to jakaś amatorska pierdółka. Głównych bohaterów grają James Corden i Mathew Horne – para występująca w sitcomie „Gavin & Stacey”. Poza tym, film miał na Wyspach kampanię reklamową i to chyba całkiem niezgorszą, gdyż jadąc przez Liverpool autobusem widziałem na przystankach reklamujące go plakaty (a było to w maju, dwa miesiące po premierze). Nie zmienia to faktu, że
„Lesbian Vampire Killers” jest filmem zwyczajnie marnym.

Podsumowując: mogli zrobić kiepski horror - zrobili kiepską komedię. Z dwojga złego zdecydowanie wolę kiepskie horrory.