poniedziałek, 6 lipca 2009

Cat Shit One vol. 1

Póki się opieprzam mogę pisać... Zebrałem się ostatnio w sobie i codziennie staram się coś skrobnąć. Wczoraj był tu tekst, jest i dzisiaj, a w międzyczasie jeszcze wylądowała na Alei moja nowa recenzja. Wczoraj obiecałem, że zdradzę co takiego się ruszyło w kwestii RF. W sumie niewiele, ale mimo wszystko coś tam drgnęło. Więcej szczegółów po kliknięciu tutaj. Wiem, że witryna jest wyłączona, ale chętni mogą wejść na forum (na którym od niemal roku nie pojawił się żaden nowy post...) lub obejrzeć wszystkie archiwalne numery RF. I to właśnie największa niespodzianka. 40 numerów RF znowu jest w sieci! Każdy, kto ciekawy jest, jak moje teksty wypadają na tle artykułów redakcyjnych kolegów, może teraz to sprawdzić. Poza tym w tych numerach jest kilka(naście) rzeczy, których (z różnych względów) nie zdecydowałem się wrzucić na bloga (głównie moich opowiadań...). Skoro znowu są w sieci, to może jednak je tutaj zamieszczę (aczkolwiek z oporami i pewnym wstydem). Ogólnie, Ald cały czas coś dłubie przy RF i może z tego dłubania niedługo zrodzi się coś więcej niż napis: "Witryna jest wyłączona". W miarę możliwości postaram się chłopakowi pomóc. A teraz zapraszam już do lektury nowego tekstu. Trailer, który zamieszczam na końcu, znalazłem przed chwilą i był dla mnie prawdziwym szokiem. Ten serial naprawdę może wypalić (nawet fakt, że zamienili Wietnam na Afganistan, jakoś przeboleję).


3 króliki, 9 misji i ponad 130 stron naprawdę świetnej lektury – tak w skrócie można przedstawić pierwszy tom „Cat Shit One”.

Wojna i antropomorficzni, zwierzęcy bohaterowie, a wśród ich koty, będące przeciwnikami głównych bohaterów. Skojarzenia z „Mausem” Arta Spiegelmana nasuwają się od razu, jednak efekt pracy japońskiego twórcy jest komiksem całkiem innym niż może się z początku wydawać. Nie jest to wielkie dzieło biograficzne, które przenosi komiks do kręgu tzw. „wyższej kultury”. Motofumi Kobayashi Pulitzera za nie nie dostał, a o innych nagrodach, które stały się udziałem omawianego tytułu, też mi jakoś nie wiadomo. Co więc jest takiego zachwycającego w „Cat Shit One”?

Przede wszystkim: pomysł. Pewnie, że zwierzęcy bohaterowie byli zarówno w „Mausie”, jak i „Blacksadzie”, ale Kobayashi pokazał, że można podążyć tym tropem i pozostać oryginalnym. Jego komiks to zbiór krótkich epizodów – misji, które wypełniają główni bohaterowie. Nie ma tu miejsca na długie rozmowy czy zawiłe problemy moralne. Jest przede wszystkim akcja, która pochwalić się może dużą dawką realizmu. Każdy, kto spodziewa się powtórki z „Dryżyny A” lub „Commando” będzie zawiedziony. Kobayashi osadził swoją opowieść w konkretnym miejscu i czasie, a nie „gdzieś w Wietnamie”. Zadbał przy tym o zachowanie historycznych i militarnych realiów. Pełno tu przypisów, które wyjaśniają laikom zawiłości wojskowych terminów. Oprócz tego, w komiksie zamieszczono kilka stron publicystyki. Jest zatem zarys konfliktu wietnamskiego, a także informacje o państwach zaangażowanych w działania zbrojnie i w reszcie szczegółowe informacje na temat podręcznego uzbrojenia walczących stron. Miłośnicy historii najnowszej i militariów powinni być w siódmym niebie. Również zwykli fani komiksu nie powinni narzekać. Te kilka opowieści może nie grzeszy skomplikowaną fabułą, ale naprawdę wciąga i ich lektura to prawdziwa przyjemność. Czytelnik zżywa się z trzema królikami-wojakami i z zaciekawieniem śledzi ich kolejne perypetie, które razem układają się w zwartą całość. Nie zabrakło również miejsca na kwestie trochę poważniejsze niż szczegóły działań zbrojnych. Bohaterowie komiksu dostrzegają bezsens wojny i mimo że wiernie służą swojemu krajowi, to przyjdzie im się zastanowić czy przypadkiem nie pomagają tym złym. Bezsens wojny szczególnie wyraźnie pokazany został w dwóch ostatnich rozdziałach. Zwłaszcza „Misja 9: Ucieczka polityka” jest doskonałym wykładem dotyczącym losu narodu, który nieustannie walczy.

Komiks narysowany został realistyczną kreską. Szczególnie dobre wrażenie robią pojazdy i tła. Kadry, na których króliki przedzierają się przez gęstą roślinność, wykonane zostały z niezwykłym pietyzmem. No właśnie – króliki. Nie ma chyba sympatyczniejszych zwierzaków i brutalny realizm opowieści mocno kontrastuje z pociesznym wyglądem głównych bohaterów. Antropomorficzny królik (niech będzie, że zając też) kojarzył mi się zawsze z czekoladowym wyrobem owiniętym w kolorowy papierek, imitujący ogrodowe spodnie czy kolorową spódnicę. Tutaj taki sam króliczek nosi mundur w moro, a w łapce trzyma M16 lub AK47. Efekt wizualny jest naprawdę porażający. Dodatkowy smaczek stanowią sceny, w których bohaterowie czytają „Playboya”, w którym „króliczki” są... prawdziwymi królikami.

„Cat Shit One” nie jest komiksowym „Czasem apokalipsy” czy „Plutonem” - to bardziej wietnamski odpowiednik „Kompanii braci” (acz i tak dużo mu do tego serialu brakuje). Misja za misją i niezwykle mało wolnego czasu. Pakki, Botaski, Rats (bo tak nazywają się główni bohaterowie tego komiksu) z każdą chwilą są ze sobą coraz bardziej zżyci. To nie przypadkowi szeregowcy, lecz prawdziwi fachowcy w tym co robią. Trochę nie przystaje do nich Botaski, który nie ukrywa swojego strachu, ale i on w chwili próby staje na wysokości zadanie. Cóż, nieco wyidealizowani ci bohaterowie, ale naprawdę trudno ich nie polubić. Z każdą kolejną misją te trzy króliki stają się coraz bardziej ludzkie. Nie, żeby takie nie były od początku – po prostu czytelnik dostrzega w nich cechy, które sprawiają, że się do nich przywiązuje. „Cat Shit One” powinien przypaść do gustu każdemu, kto lubi wojenne opowieści o męskiej przyjaźni. Jeśli tylko nie zrażą was te słodkie mordki głównych bohaterów, to omawiany komiks zapewni wam przednią rozrywkę.

Brak komentarzy: