wtorek, 28 grudnia 2010

Subiektywne podsumowanie growe A.D. 2010

Dzisiaj też będzie krótko. Z lenistwa wrzucam obrazki tylko z jednej gry. Zgadnijcie jakiej.


W zasadzie cały mijający rok - pod kątem gier - zamknąć mógłby się dla mnie w jednym tytule: "StarCraft II: Wings of libert". Na kontynuację mojej ulubionej gry czekałem od dawna i mimo nieustannie przekładanej daty premiery, mój apetyt tylko się wzmagał. Wraz z końcem lipca mogłem wreszcie rozsmakować się w upragnionym daniu. Kosztuję go do tej pory i nasycić się nie mogę. Pół roku grania, a ja nadal nie mam dosyć. Gdyby chociaż ten czas upływał mi na sieciowych pojedynkach... Prawda jest jednak taka, że mnóstwo godzin spędzam na zdobywaniu kolejnych osiągnięć i przechodzeniu w kółko tych samych misji. Wykupywanie ulepszeń, najemników, próby przechodzenia misji na poziomie brutalnym, zabawa w "Zagubionego Wikinga" - to wszystko potrafi zabrać naprawdę spory kawałek czasu. Dodać do tego należy okazjonalne starcia sieciowe i już ma się grę, która potrafi zaspokoić głód elektronicznej rozgrywki na długie miesiące. A jeśli ktoś w sieciówkach czuje się jak ryba w wodzie, to z pewnością drugi "StarCraft" będzie dla niego zabawą na długie lata. 200 złotych, które należało wyłożyć za podstawową wersję w dniu premiery, to całkiem sporo, lecz jeśli spojrzy się na dawkę rozrywki, którą zapewnia "StarCrat II", można śmiało stwierdzić, że nie ma w tej chwili produkcji, której zakup byłby równie opłacalny.


Ale w mijającym roku dane mi było zagrać nie tylko w najnowszego RTS-a Blizzarda. O ile w 2009 grałem naprawdę mało, o tyle w 2010 przeszedłem kilka świetnych gier. Co prawda, żadna z nich nie miała mniej niż 10 lat, ale wcale nie umniejsza to ich wartości. Na początku był "Dungeon Kepper" - doskonała produkcja, którą swego czasu zachwycali się wszyscy branżowi recenzenci. Następnie trzy tytuły, do których z przyjemnością zasiadłem po raz n-ty: "Myth I", "Myth II: Soulblighter" i "Diablo II" (wraz z dodatkiem). Nie będę ukrywał, że do każdej z tych gier mam stosunek sentymentalny, w związku z czym uważam, że nie zestarzały się one w najmniejszym stopniu. A nawet jeśli ktoś ponarzeka na ich grafikę, to nijak nie może przyczepić się do grywalności i niesamowitego, mrocznego klimatu, którego na próżno szukać nie tylko w wielu innych grach, ale w mnóstwie dzieł kultury popularnej w ogóle.

Granie na komórce też mi trochę czasu zabrało (głównie z uwagi na fakt, że przez pół roku miałem pracę, w której zazwyczaj zbyt wiele do roboty nie było). Najbardziej wciągnął mnie "Airport" - zręcznościówka polegająca na lądowaniu samolotami na dwóch przecinających się pasach. Całkiem sporo czasu spędziłem też przy mutacji nieśmiertelnej gry w statki (tytułu niestety nie pamiętam) i prostej grze taktycznej pt. "Dictator Defense". O klasycznych zjadaczach czasu, pokroju "Tetrisa", raczej nie ma co wspominać. Jeśli już jestem przy growych "pierdółkach", to sporo grałem w "Robot Unicorn Attack", a także kilka innych flashówek, z których jednak żadna nie zaabsorbowała mnie w równym stopniu, co wspomniana produkcja.


W bieżącym roku zakupiłem nowy komputer, przez co na nowo zacząłem interesować się branżą gier komputerowych. Mam na oku kilka tytułów, które chętnie sprawdzę, na razie jednak skupiam się na demach. Dlaczego? Po prostu, czasu mam ostatnio na tyle mało, że starcza mi go jedynie na grę w "StarCrafta II". A może "StarCraft II" zabiera mi tego czasu na tyle dużo, że nie starcza go na grę w inne tytuły...

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Subiektywne podsumowanie muzyczne A.D. 2010

Pora na pierwsze podsumowanie. Krótkie, tak na rozgrzewkę.

Na muzyce się nie znam, jednak z uwagi na fakt, że całkiem sporo jej słucham, nie widzę powodów, aby nie podzielić się kilkoma uwagami na temat tego, co mi się podobało na tegorocznym muzycznym rynku. Bo jak mi się coś nie podobało, to po prostu nie słuchałem...

Ten rok jest rokiem polskiej muzyki i to nie tylko przez dwusetne urodziny Chopina. Wyszło na tyle sporo fajnych krajowych albumów, że aż dziw bierze, iż radiostacje w kółko katują starą papkę. Chociaż z drugiej strony pojawiło się i całkiem sporo nowej papki, zatem rozgłośnie tak do końca to nie jechały na odgrzewanych kotletach... Pierwszy jasny punkt to nowa płyta Strachów na Lachy. Nie jestem wielkim fanem tej kapeli i zdecydowanie bliżej mi do Pidżamy Porno, niemniej muszę przyznać, że kawałki z "Dodekafonii" brzmią bardzo przyjemnie. Fajne teksty, stonowana muza - słucha się tego bardzo dobrze, mimo że brakuje czegoś ostrzejszego. No i najsłynniejszy kawałek z płyty, czyli "Żyję w kraju" to klasa sama w sobie.

Niedługo po "Dodekafonii" odkryłem najlepszą w moim mniemaniu płytę mijającego roku. Mowa tutaj o "Notorycznych debiutantach" Much. Świetna muza, świetne teksty - no, po prostu majstersztyk. Rozgłośnie radiowe powinny katować tę płytę non stop. Jeśli miałbym do czegoś porównywać Muchy to chyba do Myslovitz. Nie o brzmienie jednak tutaj chodzi, a o rodzaj granej muzyki i wpływ jaki ta kapela wywrze na krajową scenę rockową (wierzę bardzo mocno, że tak będzie). Jeśli ktoś lubi ambitniejsze (ale jednocześnie popowe) gitarowe granie, to będzie w siódmym niebie. Słucham tej płyty w kółko i nie potrafi mi się znudzić. Dla takiego komiksowego maniaka jak ja, znalazł się na niej nawet kawałek ze wzmianką o Thorgalu ("Piętnaście minut później").



Muchy umilały mi wiosnę i lato, wraz z jesienią nastał jednak "Abradabing". Najpierw muszę zaznaczyć, że hip-hopu raczej nie słucham - po prostu nie moje klimaty. Do pewnych kawałków mam jednak spory sentyment, a najwięcej z nich spłodził Kaliber 44. Po Kalibrze pozostało uznanie dla Abradaba i parę numerów z jego pierwszej płyty było dla mnie całkiem miłą odskocznią od rockowych klimatów. Kolejne albumy znałem słabo, aż w końcu pojawił się czwarty longplay. I jestem naprawdę oczarowany: dobre teksty, dobre podkłady - czegóż chcieć więcej? Tylko "Yo yo" pasuje mi tu jak pięść do nosa. Wiem, że to pastisz, zlewka, etc. Mimo wszystko ten numer niszczy spójność płyty.



Przez cały mijający rok słuchałem wielu płyt i różnorakiej muzy, jednak żaden zagraniczny album nie potrafił na dłużej namieszać w mej głowie. Dopiero wycieczka do kina na "The Social Network" uświadomiła mi, że w 2010 nie tylko Polacy zrobili kawałek fajnej muzyki. Ścieżka dźwiękowa tego obrazu jest jednym z jego największych plusów. Jeśli ktoś jeszcze nie wie, jak bardzo przyjemność z seansu może wzrosnąć dzięki doskonale dobranej muzyce, niech obejrzy najnowszy film Davida Finchera. Trent Reznor i Atticus Ross wykonali kawał porządnej roboty. OST do "The Social Network" broni się także bez obrazu.



Kolejne muzyczne objawienie też ma związek z filmem - dla odmiany takim, który dopiero mam nadzieję zobaczyć. Mam na myśli "Tron: Dziedzictwo". I nie chodzi nawet o to, że lubię Daft Punk, bo muzyka w tym filmie wcale nie jest typowa dla tej grupy. Soundtrack do wspomnianego filmu jest idealnym mariażem klasycznej, symfonicznej muzyki ilustracyjnej i nowoczesnej, nienachalnej elektroniki. Kiedy się słucha tej muzyki przed oczami momentalnie stają obrazy świetlistych, złożonych z wieloboków, czołgów, które po trafieniu rozlatują się w miliony pikseli. Mam tylko nadzieję, że seans filmu nie zepsuje mojego odbioru płyty.



I to by było na tyle, jeśli chodzi o muzyczne podsumowanie mijającego roku. Ostatnio wpadł mi w ucho tytułowy kawałek z najnowszej płyty Sabatonu, ale chyba głównie przez moje, niemal zawodowe, skrzywienie na punkcie Sparty. Jak ktoś lubi bardzo melodyjny, patetyczny power metal, to powinien sięgnąć po "Coat of Arms". Tych, którzy nie trawią takiej muzyki i tak nie przekonam. W ciągu ostatnich miesięcy przesłuchałem też nowe albumy Deftones i Stone Sour - aczkolwiek jakoś mnie nie przekonały. Może ich czas dopiero nadejdzie... Zważywszy na to, że jestem fanatykiem "StarCrafta" nie mogłem też darować sobie soundtracku z drugiej części tej gry.

Pewnie jeszcze parę muzycznych odkryć by się znalazło, ale mogę spokojnie zakończyć tę wyliczankę. Oprócz wymienionych wyżej albumów, słuchałem głównie starszych płyt, czyli tego co znam, lubię i czym nieprędko się znudzę.

niedziela, 26 grudnia 2010

Zima w grach

Zanim przejdę do właściwego tekstu - kilka spraw formalnych. Na początek spóźnione życzenia świąteczne: wszystkim, którym zdarza się tu trafić, życzę aby moje teksty były dla nich lekturą lekką i przyjemną, a czasami może nawet pouczającą. Sobie życzę właściwie tego samego. A poza tym szczęścia (pod tym jednym, prostym słowem kryje się wszystko, co w życiu ważne). Druga sprawa formalna: mocno się opuściłem ostatnimi czasy, a tu rok zbliża się ku końcowi. W związku z tym planuję cykl podsumowań. Mam nadzieję, że nie skończy się on na jednym wpisie. A teraz już zapraszam do tekstu, który chodził za mną od końca listopada (kiedy to spadł pierwszy śnieg), a za który zabieram się właśnie dzisiaj - podczas kolejnego w tym miesiącu ataku zimy. Będzie osobiście, sentymentalnie i nie zawsze rzeczowo. Obrazki zaczerpnąłem z następujących witryn: Blizzard.com, Bungie.net, Gram.pl.

Na początku wypada zaznaczyć, że tytuł niniejszego tekstu należy rozumieć dosłownie. Nie chodzi mi o posuchę na rynku wydawniczym, wtórność najnowszych produkcji, czy w reszcie coraz mniejszą ilość naprawdę dobrych gier. Pisząc o zimie w elektronicznej rozrywce, postaram się przedstawić gry, w których biały puch jest stałym elementem krajobrazu. Oczywiście będę się opierał na własnych doświadczeniach, w związku z czym niejedna istotna pozycja zostanie pominięta...


Nie wyobrażam sobie piękniejszej scenerii niż zimowy krajobraz. I mimo, że przyśnieżone drzewa iglaste, doliny lodowych wichrów, a nawet niedźwiedzie polarne mocno pachną kiczem, to nic nie poradzę na to, że zimowe elementy w grach zawsze mocno działają na moją wyobraźnię. A najmocniej właśnie teraz, kiedy ziemia przykryta jest kilkunastocentymetrową warstwą białego puchu. W takich okolicznościach przyrody nie ma nic fajniejszego, jak usiąść w ciepłym fotelu, zaparzyć sobie kubek gorącej herbaty i zapuścić na kompie grę, która idealnie komponowałaby się z widokiem za oknem.

Pierwszą zimową grą, w którą dane było mi zagrać, był klasyczny zjazd narciarski na Rambo TV Games (taka podróba Atari 2600). Ot, u góry ekranu był człowieczek na nartach, a od dołu jechały sobie choinki, kamienie, czasami nawet jakiś renifer. Co istotne, była to jedna z najbardziej kolorowych gier ta tę konsolkę (pewnie się mylę, ale można tam było odnaleźć co najmniej dziesięć barw). Właściwie była to jedyna zimowa sportówka, w którą się zagrywałem. Potem były jeszcze jakieś olimpiady na Amidze kuzyna (Albertville lub Lillehammer - już nie pamiętam), demo NHL 1998 (w które grałem tylko dlatego, że kiedy dochodziło do starcia między zawodnikami, gra zamieniała się w mordobicie), a także kultowe Deluxe Ski Jump - produkcja, w którą choć raz zagrał każdy gracz w tym kraju.


Zima urzekła mnie tak naprawdę dopiero przy okazji RTS-ów. Najpierw był "WarCraft 2". Lód na rzekach, przykryte śniegiem choinki, a do tego świąteczne dekoracje budynków - w żadnej innej grze zima nie była tak piękna. A że zazwyczaj odpalałem sobie drugiego "WarCrafta" właśnie w okresie świątecznym, to ogólny efekt był tym mocniejszy. Później przyszła pora na "Myth" I & II. W finale dema pierwszej części pojawia się świetna, zimowa plansza i to właśnie ona przekonała mnie do całej serii. Nie powinno zatem dziwić, że drugiego "Mytha" przeszedłem po raz pierwszy właśnie w święta. A potem już był "StarCraft: Brood War", w którym pojawia się lodowa planeta Braxis. Do tej pory, od czasu do czasu, odpalam sobie pierwszą misję z kampanii Terran, tylko po to, aby popodziwiać Siege Tanki na śniegu. Wypadałoby w tym miejscu wspomnieć jeszcze cykl "Red Alert", ale przyznaję się bez bicia, że nigdy jakoś, przy którejkolwiek części sagi studia Westwood, dłużej nie posiedziałem. Wszystko chyba przez to, że pierwszy "Red Alert" mocno odstawał według mnie od pozycji ze stajni Blizzarda. Któż jednak nie widział screenów z czerwonymi budynkami i pojazdami Sowietów na bialutkim śniegu? Tak, "Red Alert" bez zimy na pewno nie byłby tą samą grą.

Wspomniałem o "Brood War". Znamienne jest, że zimowe plenery pojawiały się dopiero w dodatkach wielu gier. Mało tego, zima pojawiała się w podtytułach tychże dodatków. "WarCraft III: The Frozen Throne", "Warhammer 40000: Dawn of War - Winter Assault" - to najlepsze przykłady tego typu produkcji. Ale zima niemałą rolę gra też w "Diablo II: Pan Zniszczenia", "World of Warcraft: Wrath of the Lich King", "Hexen II: Portal of Praevus". Ta lista byłaby pewnie jeszcze dłuższa, ale w tej chwili jakoś nie przychodzi mi do głowy więcej mroźnych rozszerzeń.


Wśród gier, w których świat przedstawiony jest bardzo ważnym elementem, obok RTS-ów wypada wymienić jeszcze RPG i FPP. Zimowe RPG, od początku do końca, to przede wszystkim saga "Icewind Dale". Jeśli ktoś lubi klasyczne klony "Baldur's Gate" i szuka czegoś na zimowe wieczory, to chyba nie trafi lepiej. Przemierzając fantastyczne krainy wielu gier fabularnych tak czy inaczej trafia się na śnieżne pejzaże, które są stałym elementem krajobrazu większości gier fabularnych - tuż obok zielonych lasów, piaszczystych pustyń, miast i podziemi. Nie inaczej jest w przypadku produkcji FPP, z tym, że tutaj dużo więcej produkcji osadzonych jest w futurystycznych, industrialnych sceneriach, w których zdecydowanie trudniej o śnieg. Zimy nie zabrakło jednak w produkcjach osadzonych w realiach historycznych bądź współczesnych. Zwracam zwłaszcza uwagę na "Medal of Honor: Allied Assault" i misję w ardeńskim lesie.

Równie dużo światów, co w erpegach, jest też zawsze w platformówkach. O zimie nie zapomnieli twórcy takich serii jak: "Rayman", "Crash Bandicoot", "Pandemonium", "Sonic", "Croc"... Długo by wymieniać. Najsłynniejszy hydraulik w branży doczekał się nawet amatorskiej gry pt. "Super Mario Winter Adventure", a ponadto, wraz z jeżem Segi, jest tytułowym bohaterem "Mario & Sonic at the Olympic Winter Games", wydanej specjalnie z okazji tegorocznej olimpiady. Jak zima to święta - pamiętali o tym ludzie z Epic MegaGames, wypuszczając świąteczne edycje obu części "Jazz Jackrabbit". Czyż może być lepszy gatunek na eksploatowanie świąteczno-zimowych klimatów niż, skierowane głównie do dzieci, platformówki?

Bez zimowej planszy nie obędzie się też żadna szanująca się samochodówka. Najmocniej w pamięci utkwiła mi zimowa trasa z "Rollcage Stage II", ale też w niejednej rajdówce najprzyjemniej pokonywało mi się zaśnieżone OS-y (Rajd Szwecji rządzi). Zwolennicy czysto zręcznościowej jazdy zimę znajdą w niemal każdej arcadowej ścigałce - od jazdy na skuterach śnieżnych poczynając, a kończąc na produkcjach pokroju zapomnianego, acz naprawdę przyjemnego "Motor Mash".Próżno szukać za to śniegu w realistycznych symulatorach F1, NASCAR, TOCA.

Zdaję sobie sprawę jak wielu miłośników mają przygodówki, aczkolwiek nigdy jakoś nie potrafiłem się wciągnąć w produkcje tego typu. Zaś z przedstawicieli tego gatunku, które osadzono w zimowych klimatach, przychodzą mi w tej chwili do głowy jedynie dwa tytuły: klasyczny "Prisoner of Ice" i stosunkowo świeży "Fahrenheit".

Są jeszcze gry logiczne, aczkolwiek tutaj większość tytułów to po prostu zimowo-świąteczne wersje klasyków pokroju "Tetrisa". Za to każdy, kto szuka zimy w prostych, darmowych produkcjach i flashówkach powinien bez problemu znaleźć kilka tytułów, które przypadną mu do gustu. Od siebie polecam "SnowCrafta" i cykl "Yeti Sports".

W niniejszym tekście dominują starsze tytuły - przede wszystkim ze względu na fakt, że w nowości gram naprawdę rzadko (kiedyś z uwagi na słaby sprzęt, teraz przez to, że muszę nadrobić kilka lat growej absencji, a czasu wciąż mi brakuje). Ostatnio odpaliłem jednak demko "Lost Planet" i muszę przyznać, że zima we współczesnych produkcjach potrafi zachwycić równie mocno, co kilkanaście lat temu.


A dlaczego właściwie ta zima na ekranie tak bardzo urzeka? Białe tło jest najbardziej czytelnym z możliwych, zatem w dawnych czasach detale były na nim po prostu lepiej widoczne niż na burych bitmapach. Dzisiaj gracze, zmęczeni graficznym galimatiasem, też lubią zrelaksować oczy przy białych sceneriach. Poza tym gry to przede wszystkim akcja, a czy jest prostszy sposób na podniesienie atrakcyjności tejże, niż osadzenie jej w ekstremalnych, zimowych klimatach? Świetnie sprawdza się to zwłaszcza w tytułach dla jednego gracza, gdzie zimowe pustkowie sprawia, że bohater jest jeszcze bardziej samotny. Poza tym zima jest dla nas - Polaków, czymś całkiem swojskim. Lasy są wszędzie, więc odpadają, pustynia może się podobać mieszkańcom krajów arabskich, ew. Teksasu, tropikalne wyspy pachną wakacjami rodem z folderu biura podróży (niekoniecznie bankrutującego), a zaświaty i kosmos nikomu raczej nie wydają się swojskie. Za to zima, to jest coś, co znamy od dzieciństwa. Śnieg, mróz, opóźnione autobusy i zaskoczeni drogowcy. Czyż nie jest przyjemnie przyciąć sobie w "WarCrafta 2" na zimowej planszy, a następnie wyskoczyć na spacerek do lasu i stwierdzić, że właściwie tylko orków brakuje? Jest jeszcze jeden powód, dla którego wielu graczy tak lubi zimowe plansze. Na żadnym innym podłożu krew nie wygląda równie malowniczo, co na śniegu...

niedziela, 21 listopada 2010

Robot Unicorn Attack

Tradycyjnie: długo mnie nie było, trochę się w tym czasie wydarzyło itd., nie zamierzam jednak przeciągać akapitu wprowadzającego, zatem zapraszam już do tekstu o grze, którą odkryłem zdecydowanie zbyt późno.


Najpierw trafiłem na wzmiankę o "Robot Unicorn Attack" w jednym z wydań specjalnych "KŚ Gry", potem tenże tytuł co jakiś czas rzucał mi się w oczy podczas przeglądania różnych miejsc w sieci, aż w reszcie się przełamałem i postanowiłem sprawdzić tę flashową platformówkę. Teraz "Robot Unicorn Attack" jest grą, przy której odpoczywam pomiędzy kolejnymi odpaleniami drugiego "StarCrafta".

Wyobraźcie sobie krainę rodem z "Troskliwych misiów", w której pełno jest białych obłoczków, tęcz i gwiazdek, a wszystko skąpane jest w rozkosznym różu. Wyobraźcie sobie teraz jednorożca, który jest prawowitym władcą tego sielankowego królestwa. Wszystko byłoby pięknie, ale jego zły brat bliźniak postanowił zagarnąć władzę i teraz bohaterowi nie pozostaje nic innego, jak biec, skakać i pokonywać przeszkody. Mam nadzieję, że ta krótka charakterystyka nieco przybliża infantylizm omawianej produkcji (przytoczonej historii nie zmyśliłem, lecz zaczerpnąłem ją z wikipedii).


Fabuła fabułą, ale tutaj chodzi o rozgrywkę. Gra jest platformówką, w której całe sterowanie sprowadza się do operowania dwoma klawiszami: Z (odpowiada za skok) i X (jednorożec zmienia się w tęczową smugę, która może rozbijać różowe gwiazdki). Gracz ma trzy podejścia i tylko od jego umiejętności manualnych zależy, ile punktów uda mu się zdobyć. Równie proste, co wciągające.

Z cukierkową oprawą idealnie współgra oprawa muzyczna, którą stanowi utwór "Always" brytyjskiej grupy synthpopowej Erasure. Istnieje spore ryzyko, że po kilku partyjkach kawałek przeniknie do podświadomości, niczego nieświadomego, gracza i będzie o sobie co jakiś czas przypominał (np. podczas porannej toalety czy podróży komunikacją miejską).


Muszę przyznać, że "Robot Unicorn Attack" jest dla mnie prawdziwym odkryciem. W moim prywatnym rankingu flash'ówek zdeklasowana została dopiero przez... "Robot Unicorn Attack Heavy Metal". W momencie, kiedy przeczytałem pierwsze wzmianki na temat tej produkcji, jasnym się stało, że muszę ją sprawdzić. I wszystko byłoby piękne, gdyby nie fakt, że edycja heavy metalowa ukazała się pierwotnie na iPhony. Wczoraj jednak zdarzył się cud i znalazłem tę grę w sieci.

Rozgrywka w "Robot Unicorn Attack Heavy Metal" niczym nie odbiega od tego, co znaleźć można w wersji podstawowej, zmieniły się za to dekoracje. Kiczowaty klimat, będący wypadową wystroju pokoju siedmiolatki i list przebojów z lat 80-tych, zastąpiony został złowrogim designem, w jakim idealnie odnajduje się każdy piętnastolatek, rozpoczynający właśnie swą przygodę z cięższymi brzmieniami. Są tu zatem szkielety, pentagramy, płomienie i zdobiąca ten tort (oczywiście nasączona spirytusem) wisienka, w postaci utworu "Battlefield" Blind Guardian. Niemieckich power metalowców darzę olbrzymim sentymentem i przyznaję, że to właśnie fakt wykorzystania ich kawałka zdecydował o tym, iż mocno się napaliłem na "Robot Unicorn Attack Heavy Metal".


Chciałbym wierzyć, że trochę pogram i mi się znudzi, ale omawiana gra jest wzorcowym przykładem produkcji, przy których nader często gracz postanawia sobie, że "jeszcze tylko jeden raz i koniec".

Obie części przygód cybernetycznego jednorożca wyróżniają się prostym pomysłem, wciągającą i wymagającą rozgrywką i - nade wszystko - kiczowatym klimatem (w dwóch skrajnych odmianach). Już sam tytuł odpycha, jednak jeśli zdecydujecie się odpalić tę flashówkę, to wyrwę w życiorysie macie zapewnioną (jak długą - to już kwestia silnej woli, ew. odcięcia od sieci, wykręcenia korków itp.). Dodam tylko, że na koniec listopada Adult Swim Games zapowiedział wydanie świątecznej edycji "Robot Unicorn Attack". Czas pokaże, czy w tle będzie można usłyszeć nieśmiertelny przebój Wham!

A teraz już linki:

Robot Unicorn Attack
Robot Unicorn Attack Heavy Metal

Dla wszystkich, którzy kompa używają tylko do przeglądania najpopularniejszego serwisu społecznościowego, przygotowana też została facbook'owa wersja "RUA". Miłej zabawy!

poniedziałek, 18 października 2010

Biceps #1

Ten miesiąc nie może się zamknąć jednym wpisem, mowy nie ma. Z wieści gminnych: dzisiaj zakończyła się ma przygoda z jedną robotą, jutro zaczynam z kolejną, powoli odgrzebuję się z MFK-owej kupki, a przez większość tzw. czasu wolnego nabijam kolejne osiągnięcia w SC2. No, a teraz już zapraszam do tekstu.


Mimo, iż Łukasz Mazur zaprzecza, jakoby nazwa "Biceps" nawiązywała do budowy fizycznej któregokolwiek z redaktorów, to nic nie poradzą na to, że myśląc o nowym komiksowym periodyku od razu w mym umyśle pojawia się postawny, krótko ścięty miłośnik historii obrazkowych o fizjonomii mocno przypominającej Jacka Jastrzębskiego. Zresztą Ystad to jedna z najbardziej charakterystycznych osób w polskim środowisku komiksowym i pewnie równie dobrze, co w roli redaktora, sprawdziłby się również jako bohater któregoś z bicepsowych komiksów.

Redakcja (czyli, wspomniani już: Łukasz Mazur i Jacek Jastrzębki, a także Mateusz Trąbiński) chciała swoim dziełem złożyć hołd starym kserowanym zinom. Cel zacny i już teraz muszę przyznać, że w pełni zrealizowany. Jest mocny tytuł, zinowy klimat, lepsze i gorsze historie... Tylko jakość wydania zgoła niezinowa: porządna okładka, dobry papier, wreszcie jakość druku, której nie można nic zarzucić. Szkoda tylko, że komiks Daniela Grześkiewicza nie został zaprezentowany w kolorze (cena by jednak skoczyła i zinowatość "Bicepsa" by szlag trafił).

A jak prezentuje się zawartość muskularnego magazynu? Biorąc pod uwagę, że to wydawnictwo niszowe, a do tego debiut wydawniczy trójki redaktorów, to naprawdę zacnie. Dobór komiksów jest bardzo dobry, a prawdziwą perełkę wśród nich stanowi dzieło Tony'ego Sandovala. Już dla samego "Wilkołaka" warto w knajpie wypić dwa piwa mniej i zaoszczędzone w ten sposób pieniądze zainwestować w "Bicepsa". Scenariusz tej historii może i nie jest niczym wybitnym, ale warstwa graficzna tego komiksu prezentuje się doskonale i, w przeciwieństwie do wspomnianej historii autorstwa Grzeszkiewicza, została wprost stworzona do publikacji w takim miejscu i formie. Bardzo podoba mi się również pomysł z cyklem "Na chłopski rozum/Babskie gadanie". Dobra jest jednoplanszówka Pawełka i Stefańca, aczkolwiek dotyczy tematu, którego już od dawna mam dość, i który, na szczęście, już zniknął z mediów. Kolejne mocne strony "Bicepsa" to paski, a najlepiej z nich wypada "Całus" Grządzieli (o wiele lepiej niż dwuplanszowy "W.M.P" tegoż autora). Rozbawiła mnie nawet "Wielka wojna goblinów" Jacka Kuziemskiego (aczkolwiek dopiero przy czwartym pasku...).

Publicystyka też jest mocną stroną omawianego magazynu. Szymon Holcman przypomina komiks "Salut bohaterom", a Przemek Pawełek marvelowski imprint Epic. Oba teksty zasługują na uwagę. Podobnie jak felieton Tomasza Pstrągowskiego pt. "Nikt Was nie kocha!". Obserwując pewne ruchy w komiksowej blogosferze już wywołał on małą wojną, ale w szczegóły się nie zagłębiam. Warto przeczytać samemu i zgodzić się lub nie z tezami autora. Prawdziwym hitem numeru jest na pewno pierwsza odsłona "Gotuj z Bicepsem!". Jeśli tylko kiedyś zdarzy się, że będę miał dwa zbędne piwa, to nie omieszkam sprawdzić przepisu Andrzeja Janickiego. Publicystyczną całość dopełnia kącik białego kruka i recenzje.

Pochwaliłem, teraz pora zganić. Na początek Ystada, gdyż ze stopki wynika, że to on odpowiada za korektę. Czyżby w takim razie zapomniał skorygować swoich recenzji? Wystarczy zerknąć na dwa pierwsze akapity poświęcone komiksowi "Siedem + dwa", aby przekonać się, że coś tu nie styka z odmianą pewnych wyrazów. Kolejne zarzuty mam do krzyżówki (swoją drogą, będącej kolejnym świetnym pomysłem). Obstawiam, że w jeden poziomo chodziło o Spiegelmana (bo o kogóż by innego?), lecz niestety nijak nie mogłem tego nazwiska zmieścić w dziewięciu kratkach. Pojawia się też miejsce na wpisanie poziomo odpowiedzi na pytanie nr 27. Tylko, że nigdzie takiego pytania nie ma... Mało tego, trzeba zgadywać gdzie wpisać imię polskiego smoka i francuskiego pieska. Komiksowi ortodoksi z niechęcią też pewnie pobazgrają swój egzemplarz "Bicepsa". I tak jednak uważam krzyżówkę za bardzo przyjemną rzecz i chciałbym aby na stałe zagościła w kolejnych numerach.

Ponarzekać też można na poziom niektórych komiksów. Efektownie wyglądają "Mendy", jednak ich siłą miała być puenta, a ta jest w pełni przewidywalna już od samego początku (tytułu?). Z kolei "U Bar-mana" to zbiór oklepanych żartów o popularnych superbohaterach. Wspominany już, graficznie dopieszczony "W.M.P", nie jest niczym więcej, jak tylko próbką rysunkowego talentu Tomasza Grządzieli. No i starczy tego narzekania, bo wyjdzie na to, że powodów do smęcenie "Biceps" daje równie dużo, co okazji do pochwał.

Arcz, TeO i Ystad odwalili kawał dobrej roboty. W skromnym, czarno-białym magazynie zgromadzili sporo porządnych komiksów i tekstów. Wierzę, że następnym razem korekta już będzie lepsza, ilość dobrych historii wzrośnie, a poziom publicystki pozostanie równie dobry (czekam na kolejne przepisy - może tym razem z jakąś fotką gotowego dania?).

Zapomniałbym wspomnieć, że okładka pierwszego "Bicepsa" naprawdę cieszy oko. Tylko te plastry na sutkach... Moda modą, ale ileż można zasłaniać krzyżykami przepiękne zwieńczenie kobiecych piersi?

niedziela, 3 października 2010

21. Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier

Bez zbędnego przeciągania zapraszam do relacji z tegorocznego MFKiG. Ostrzegam jednak, że jest to "prywata" w czystej postaci.


Poprzedni festiwal wywarł na mnie na tyle duże wrażenie, że bardzo chciałem przyjechać również na jego tegoroczną edycję. To pragnienie jakoś się rozmyło w czasie i jeszcze tydzień temu nie byłem pewien czy się w Łodzi pojawię. Zebrałem się jednak w sobie, pomęczyłem kilku znajomych propozycjami wyjazdu i ruszyłem na największe w Polsce święto komiksu. Z owych znajomych zaproszenie przyjął tylko Wojtek, za co jestem mu niezmiernie wdzięczny, gdyż nie ma nic gorszego niż samotne wędrowanie po wielkim i obcym mieście.

PKS z Opola do Łodzi trochę jedzie, więc na miejscu zjawiliśmy się nieco po 11. Pierwszy punkt programu to oczywiście ŁDK. Kupno wejściówek na dwa dni, otrzymanie gustownych opasek (w tym roku żółtych) i pozbieranie kilku ulotek i broszurek (w tym tej najważniejszej, czyli programu). Chwilę później zjawiła się Louise, z którą zamieniłem kilka słów i wybrałem się na spotkanie z Mawilem i Sascha Hommerem. Właśnie wizyta tych dwóch autorów była dla mnie największą atrakcją tegorocznego MFKiG. Sama rozmowa przebiegała standardowo: goście mówili o swoich inspiracjach, innych niemieckich twórcach komiksowych oraz swoich dziełach wydanych właśnie przez KG. Wojtek w tym czasie udał się do sali 221, gdzie uczestniczył w kilku kolejnych spotkaniach. Po spotkaniu z Mawilem i Hommerem zrobiłem szybki rekonesans giełdy i dołączyłem do niego, akurat w trakcie dyskusji o Jokerze. Jakoś specjalnie się na nią nie napalałem, ale skoro już wszedłem, to postanowiłem zostać. Chłopaki całkiem ciekawie gadali i każdy, kto chciał wzbogacić swą wiedzę o największym przeciwniku Batmana, miał ku temu okazję. Na koniec przeprowadzony został konkurs. Każdemu z obecnych na sali rozdano karty, wśród których znajdowały się dwa jokery. Kiedy prowadzący powiedział: "No, to już wszyscy wiedzą czy wygrali", przypomniałem sobie, że na mojej nodze leży karta. Bez entuzjazmu odwróciłem ją i ku swemu zdumieniu stwierdziłem, że to czerwony joker. I w ten sposób, całkiem nieoczekiwanie, wygrałem oryginalne wydanie "Jokera" Briana Azzarello i Lee Bermejo. Później dowiedziałem się, że drugiego Jokera (nagrodzonego plakatem) wylosował mój redakcyjny kolega, Kuba. Jeśli dodać do tego fakt, że jednym z prowadzących dyskusję był Damex (o czym zresztą dowiedziałem się też później, bo chłopaka z wyglądu w ogóle nie kojarzyłem, a na samo spotkanie przybyłem z dziesięciominutowym spóźnieniem), który czasami też się na Alei Komiksu udziela, to całe wydarzenie może znaleźć się pod lupą wszelkich łowców teorii spiskowych w polskim komiksie (inna sprawa, że pewnie z połowa osób na sali miała kiedyś coś wspólnego z AK). Równie zaskakujący jest fakt, że gdybym po kilkudziesięciu minutach podpierania ściany nie przysiadł się do Wojtka, to on wylosowałby tę kartę. Później zresztą powiedział mi, że poszedł na ten panel m.in. ze względu na konkurs. Cóż, "life is brutal". Normalnie we wszelkich konkursach czy loteriach nie mam za wiele szczęścia, ale jeśli chodzi o komiksy, to los wyraźnie mi sprzyja (w ciągu ostatnich pięciu lat ze cztery razy wygrywałem w różnych konkursach okołokomiksowych).


Wróciłem do Textilimpexu, aby ze stanowiska Multiversum odebrać "Jokera", następnie zaopatrzyłem się w "Safari na plaży" i "W cztery oczy", i ustawiłem się w kolejce po autografy Mawila i Hommera. Prawie dwie godziny w kolejce to naprawdę kawał czasu, a ja, jako osobnik urodzony w schyłkowym okresie Polski Ludowej, nie przywykłem do wężyków pełnych ludzi (nie liczę kolejek w urzędach, na egzaminy, czy w supermarketach). Przynajmniej była to doskonała okazja, aby posłuchać osobników, którzy zdobywaniem autografów zajmują się niemal wyczynowo. Obaj goście z Niemiec wrysowali mi bardzo ładne graficzki. Mało tego, mogę pochwalić się, że byłem ostatnim szczęśliwcem, któremu Mawil zgodził się narysować roznegliżowaną niewiastę... Potem jeszcze jedna kolejka, do Tadeusza Baranowskiego, dzięki czemu Orient Men pojawił się w komiksie "To doprawdy kiepska sprawa kiedy bestia się pojawia". Jakoś wcześniej nie miałem okazji spotkać tego autora na żywo i muszę przyznać, że przy tym pierwszym spotkaniu wywarł na mnie naprawdę bardzo pozytywne wrażenie.


Ostatni posiłek jadłem przed wyjazdem (ok. 6 rano), a zbliżała się już 17, zatem kolejne kroki skierowałem wraz z Wojtkiem na Piotrkowską. Trochę mięsiwa i dwa piwa od razu zregenerowały me nadwątlone siły. Zbliżała się już 19, w związku z czym warto było zatroszczyć się o nocleg. Sala gimnastyczna na ostatnim piętrze ŁDK nadawała się do tego celu idealnie. Nauczony zeszłorocznym doświadczeniem, tym razem zaopatrzyłem się w śpiwór (a raczej, zaopatrzył mnie Wojtek, któremu w tym miejscu jeszcze raz dziękuję). Ba, w tym roku nie tylko zabrałem śpiwór, ale i wybrałem się na galę. Mój towarzysz podróży postanowił sobie tę atrakcję odpuścić.


Dwa szczelnie zapakowane autobusy wzbudzały zainteresowanie łódzkich przechodniów. Odjazd nastąpił z pewnym opóźnieniem, ale obu pojazdom szczęśliwie udało się dotrzeć na miejsce. Jako, że byłem sam jak palec, gdzieś w tłumie wypatrzyłem wspominanego już Kubę (sugerowałem się facebookowym zdjęciem, więc trochę zgadywałem, że to on) i postanowiłem perfidnie przyczepić się do jego ekipy. O samym przebiegu gali nie ma co pisać, bo listę odznaczonych, wyróżnionych, nagrodzonych itd. można sobie znaleźć w sieci. Na pewno bardzo charakterystycznym elementem był beatboxer. Co do najważniejszych nagród, czyli dla wydawnictwa i komiksu roku, to o ile wybór Ongrysa może być sporym zaskoczeniem (w żadnym razie jednak nie negatywnym), o tyle uznanie "Łaumy" najlepszym polskim tytułem ostatnich dwunastu miesięcy jest jak najbardziej zasłużone (aczkolwiek jestem fanem "Osiedla Swoboda"...). O tej porze i wśród takiego tłumu mój organizm domagał się już jakiegoś piwa, niestety ogromna kolejka do baru skutecznie blokowała możliwość zaspokojenia tegoż pragnienia. Naprawdę miałem już dość kolejkowych doświadczeń jak na jeden dzień... Chwilę pogapiłem się na wybory miss festiwalu, jednak spasowałem już przy drugiej rundzie i wspólnie z Kubą i jego radosną ekipą poszedłem na miasto.

Czas spędzony w piwiarni za stracony uznać być nie może. Dyskusje m.in. o tym, która "Szklana Pułapka" jest najlepsza lub poczynaniach Straczynskiego w DC sprawiły, że wpadłem w błogi, geekowy nastrój. Naprawdę nie jestem w stanie zrozumieć ludzi, którzy przy piwie rozmawiają o polityce, lub, w jeszcze gorszym przypadku, o piłce nożnej... Niestety, próba przeszmuglowania Kuby i jego znajomych do ŁDK skończyła się niepowodzeniem. Wcześniej Wojtek oznajmił, że chciałby w niedzielę wcześniej wracać. Przejrzałem szybko program i w gruncie rzeczy nie znalazłem nic, czego nie mógłbym sobie odpuścić, zatem cała tegoroczna przygoda na MFKiG zakończyła się na jednym, jakże intensywnym jednak, dniu. Po przebudzeniu ruszyliśmy na dworzec i wpakowaliśmy się do PKS-u. Pierwszy raz zdarzyło mi się, że kierowca w autobusie postanowił sprawdzić mój rok urodzenia, w związku z czym studencka zniżka za przejazd przeszła mi koło nosa.


Tegoroczne MFKiG uważam za imprezę udaną. Pewnie, że byłem tylko na jednym spotkaniu i jednej dyskusji, nie obejrzałem żadnej wystawy, a ponadto nie kupiłem wielu tytułów, które planowałem nabyć właśnie w Łodzi (torba jednak została szczelnie wypełniona, a jej waga skutecznie obciążała lewe ramię). Udało mi się za to pojawić na gali finałowej, a nade wszystko dłużej pogadać z Louise i Kubą. Szkoda, że nie udało się zebrać większej ilość alejowych redaktorów, niemniej naprawdę się cieszę z tych dwóch spotkań. Już teraz wiem, że jeśli w przeciągu roku nie wyleczę się z komiksowego nałogu, to pojawię się również na 22. MFKiG.

sobota, 4 września 2010

Niezniszczalni

Wraz z końcówką wakacji, zupełnie jak na zawołanie, zepsuła się pogoda. Mało tego, mrok za oknem jakoś szybciej zapada, a z uwagi na fakt, że UE pozbawia nas żarówek i teraz trzeba je oszczędzać kiedy tylko się da, nie pozostaje nic innego jak odpalić kompa i w blasku monitora spędzać coraz dłuższe wieczory (przy świetlówkach nie potrafię normalnie funkcjonować - kojarzą mi się z salami lekcyjnymi, gimnastycznymi, szpitalami, korytarzami i laboratoriami, czyli generalnie niczym przyjemnym). "StarCrafta 2" jest rzecz jasna priorytetem, ale i na jakąś stronę zdarza mi się wejść, coś przeczytać, ba, nawet i coś napisać. W ostatnim czasie, po długiej absencji, skrobnąłem dwie recki na Aleję Komiksu (mam nadzieję, że niebawem będą do przeczytania), a i niniejszego bloga postanowiłem odkurzyć. Dzisiaj o filmie, który kilka godzin temu dane mi było obejrzeć. A jako bonus, filmowy tribute dla aktora, który w tymże filmie się pojawia, a który zawsze ujmuje mnie za serce swymi wyjątkowymi rolami...


Sylwester Stallone to już prawdziwy weteran. Wydawać by się mogło, że jego przygoda z kinem akcji zakończyła się w połowie lat 90-tych i już pozostanie przy rolach bohaterów podobnych do szeryfa Freddy'ego Heflina z "Cop Land". Nic z tego. Nowy "Rambo", nowy "Rocky", w reszcie film, który w wielkim uproszczeniu jest hołdem dla kina akcji z lat 80-tych, skutecznie dowodzą, że Sly nie myśli o emeryturze.

Zapowiedzi "Niezniszczalnych" powodowały szybsze bicie serca u każdego, dla kogo w przedszkolu największymi bohaterami były cztery persony: Rambo, Schwarzenegger, Stalone i Terminator. Tak, 20 lat temu każdy łebek uważał Schwarzeneggera za postać równie fikcyjną, co Terminator, czy może raczej, Terminatora za bohatera równie rzeczywistego, co Schawrzenegger. Grunt, że ta czwórka była w zasadzie synonimem jednej konkretnej osoby - wielkiego, muskularnego, amerykańskiego zabijaki, który karabinem maszynowym walczy ze złem całego świata. Mało który z tych przedszkolaków widział filmy ze wspomnianymi aktorami i bohaterami. Wystarczyła magia imion i jako taka wiedza o tym, kim są noszący je herosi.

Osobiście kino akcji lat 80-tych odkryłem już w podstawówce, na początku lat 90-tych. Kluczową rolę odegrały tutaj kasety VHS i telewizja Polsat, która niezwykle chętnie pokazywała najsłynniejsze filmy z Arnoldem, Sylwestrem, a także innymi ikonami tamtych czasów, m.in. Jean-Claude Van Dammem i Stevenem Segalem (niestety w "Niezniszczalnych" ich zabrakło). Człowiek dojrzał, złota era kina akcji przeminęła, a jednymi obrazami z tamtego okresu, które do dzisiaj oglądam z równą satysfakcją, co lata temu, są "Szklane Pułapki". I nagle wspomniany trailer. Stalone, Schawrzenegger, Willis, Lundgren - jak tu nie mieć wygórowanych oczekiwań?

Niestety, Arnold i Bruce pojawiają się tylko na chwilę, a prawdziwą gwiazdą jest tutaj Stalone. Mimo wszystko scena, w której pojawia się wspomniana dwójka, należy do najlepszych w całym filmie. To spotkanie w kościele jest puszczeniem oka do wszystkich miłośników starego, dobrego kina akcji. Dwaj emerytowani aktorzy-kulturyści i Willis pewnie mieli przy niej niemało radochy. Ze starej gwardii więcej jest tylko Lundgrena, który dla mnie jest największą gwiazdą tego obrazu. Gra tak jak zawsze, z tym, że tutaj jest nie tylko osiłkiem, ale i psycholem, który, gdyby tylko był odrobinę bardziej kuloodporny, porozwalałby wszystkich na ekranie... Zresztą już sam początek filmu, w którym, oddając strzał ostrzegawczy, odstrzeliwuje pewnemu pacjentowi górną połowę ciała, mówi wiele o tym, jak bardzo złożona jest postać, którą przyszło mu zagrać... Reszta obsady to już "świeżaki", czyli Jet Li, Jason Statham i kilku kolesi, których w ogóle nie kojarzę (jacyś zapaśnicy). No i jest też niezawodny Mickey Rourke. Fajnie, że pojawił się Jet Li, który od ponad dekady pojawia się w produkcjach, w jakich niegdyś dominował m.in. Lundgren. Statham, kojarzony głównie z "Adrenaliną", pozwala z kolei wierzyć, że cały festiwal ognia i krwi, który pojawia się na ekranie, nie jest traktowany całkiem serio.

A może jednak wszystko w tym filmie jest serio? Gdzieżby tam... Fabuła jest tylko pretekstem, aby pokazać każdemu niedowiarkowi, że piącha, kopniak i kilka magazynków mogą obalić każdą dyktaturę i załatwić każdego byłego agenta CIA, który z chciwości zszedł na drogę występku. Oczywiście są jakieś nostalgiczne gadki, o tym jak to dawniej było, jaki ciężki los ma każdy najemnik i jak niewierne potrafią być kobiety. Na szczęście jednak nie ma ich za dużo, a gdy nawet się pojawiają, to każda z nich zagłuszona zostaje przez głośny wybuch czy serię z karabinu.

"Niezniszczalni" w pełni mnie nie usatysfakcjonowali. Jako powrót do starych, dobrych czasów, w których bohater kina akcji może wszystko, zdecydowanie lepiej wypada "Szklana Pułapka 4.0". Za dużo tu Stalone'a, za mało reszty starej gwardii. No i Van Damme'a nie mogę odżałować. Niemniej bawiłem się przy tym filmie naprawdę przednio. Napięcia było niewiele, ale za to nie zabrakło tego czegoś, co sprawia, że kibicuje się bohaterowi i z uśmiechem mówi "tak" lub "ha", kiedy rzucony nóż efektownie wchodzi w gardło złego gwardzisty (tak naprawdę, to pewnie Bogu ducha winny ojciec wielodzietnej rodziny, ciężko zarabiający na chleb na służbie u dyktatora).

Ten film po prostu musicie obejrzeć, jeśli kiedyś kręciły was takie obrazy (a jeśli jesteście samcami urodzonymi w latach 70-tych lub 80-tych, to na pewno kręciły). Przestrzegam jednak: do "Niezniszczalnych" niech lepiej nie podchodzi nikt, kto nie czuje nostalgii za filmami akcji sprzed ponad 20 lat, na sali kinowej nie potrafi wyłączyć myślenia, a wszystko przepuszcza przez sito logiki. Bo tak naprawdę, pomijając wyjątkową obsadę, "Niezniszczali" to głupia i krwawa sieczka. Zapewniam jednak, że z gatunku tych, które, przy odpowiednim podejściu, zapewniają masę frajdy.

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Sześciokącik StarCrafta #16

Ten post powinien się tutaj pojawić już niemal trzy tygodnie temu. Co się odwlecze to nie uciecze. Za dwie godzinki wyjeżdżam na wakacje, zatem szybko do rzeczy. Aha, będzie dużo prywaty...


"StarCraft 2" w końcu ujrzał światło dzienne - to wiedzą już wszyscy. Nocka z 26 na 27 lipca stała dla miłośników Gwiezdnego Rzemiosła, tym czym dla trzynastolatków były premiery kolejnych "Harrych Potterów". I ja czekałem na tę chwilę z niecierpliwością, niemniej splot kilku czynników, nie do końca zależnych ode mnie, przesunął mą radość nieco w czasie.


Pierwszym krokiem ku upragnionej grze było kupno nowego kompa. Przeszukałem sieć, wybrałem sklep, model i złożyłem zamówienie. Był 21 lipca. Pieniążki przelałem tego samego dzionka. Nazajutrz dostałem maila z informacją, iż zamówienie zostanie zrealizowane w ciągu 2-3 dni roboczych od wpłynięcia kwoty na konto. No, czyli na 27, względnie 28, powinno być. Nic z tego... Kiedy nastał dzień premiery, a laptop nadal nie gościł na mym stoliku, postanowiłem napisać do sklepu. O, a tu się okazało, że dostawa się opóźniła i komputery dotrą do nich dopiero w pierwszym tygodniu sierpnia. Miło, że mnie raczyli poinformować sami z siebie... Mogłem zrezygnować, ale skoro już sobie upatrzyłem sprzęt, to nie będę szukał na nowo. Postanowiłem poczekać. W takim wypadku z kupnem gry się nie śpieszyłem. Ostatecznie zaopatrzyłem się w nią 30 lipca, komp dotarł 4 sierpnia, kampanię skończyłem wczoraj. Tyle kalendarium.


Półtora tygodnia na przejście "Wings of Liberty" to spory kawał czasu, zwłaszcza jeśli weźmie się poprawkę na to, że jednym z osiągnięć w grze jest przejście jej w mniej niż 7 godzin. W międzyczasie chodziłem jednak do pracy, miałem trzydniowy wyjazd i ogólnie zajmowałem się wieloma rzeczami, które skutecznie odciągały mnie od gry. Rzecz jasna, w czasie, w którym przy kompie nie siedziałem, cały czas myślałem o nowym "StarCrafcie", a Pikielniki i Wypalacze przewinęły się nawet przez moje chore sny. Maniactwo zobowiązuje... O samej rozgrywce pewnie jeszcze nie raz napiszę, teraz zaś kilka luźnych uwag, tak na świeżo.


Kampania jest skonstruowana doskonale. Z każdą kolejną misją gracz poznaje kolejne jednostki, a same zadania zdecydowanie odbiegają od prostego schematu: zbuduj bazę i zniszcz przeciwnika. Wielkie brawa należą się za mini kampanię Protossów. Jej ostatnia misja była nawet bardziej wymagająca niż finał głównej kampanii. Zresztą cały podział na mini kampanie to strzał w dziesiątkę. Fabuła wciąga na całego i skutecznie wzmacnia syndrom "jeszcze jednej misji". Pomysł z osiągnięciami sprawdza się doskonale, podobnie jak badanie w laboratorium, wynajmowanie najemników i opracowywanie ulepszeń w zbrojowni. Chodzenie po Hyperionie, rozmawianie z postaciami i klikanie wszystkiego co się da, skutecznie wydłuża rozgrywkę. Ba, można nawet pobawić się szafą grającą czy pograć w "Zagubionego Wikinga" (trochę szkoda, że nie jest to odświeżone "The Lost Vikings" - wiekowa, acz doskonała produkcja Blizzarda). Misji ogółem jest 26 (łącznie z jedną ukrytą). Ponad połowę z nich przechodzi się, bez większego wysiłku, w mniej niż pół godziny, a pierwsze schody zaczynają się dopiero w misji, w której gracz kieruje Gabrielem Toshem. To wszystko jednak na poziomie normalnym. Mając za sobą całą kampanię czuję lekki niedosyt - chcę dalszą część opowieści, ale też więcej misji. Mam nadzieję, że ten drugi rodzaj apetytu zaspokoją czekające jeszcze osiągnięcia. Niestety, głód na dalszą część fabuły zaspokoję prawdopodobnie dopiero z 1,5 roku (wieść niesie, że tyle przyjdzie czekać na "Heart of the Swarm").


Filmiki, jak to u Blizzarda, stanowią klasę samą w sobie. Te tworzone na silniku gry pozostawiają co nieco do życzenia (zwłaszcza jeśli ma się w pamięci doskonałe animacje w trzecim "WarCrafcie" i wrażenie, jakie swego czasu, wywierały przerywniki we wszystkich kolejnych produkcjach Blizzarda). Z czasem się do nich przyzwyczaiłem i stały się dla mnie naturalną częścią gry, bardziej rozbudowanym wariantem pogadanek przed misjami. Pełnoprawne, "blizzardowskie" animacje są tylko cztery (łącznie z intrem i outrem), ale każda z nich zrzuca z fotela. Największe dreszcze miałem w trzeciej, gdzie pojawia się retrospekcja z dziewiątej misji oryginalnego "StarCrafta" (The New Gettysburg).


I na dzisiaj to już będzie wszystko. Czas mnie goni, trza się zbierać na wakacje. Jedno jest pewne: kiedy wrócę, znowu zasiądę do "StarCrafta 2" i spędzę przy tej grze niejedną godzinę. Będę się również starał na bieżąco dzielić wrażeniami (tego jednak nie mogę obiecać, wszak "SC 2" wciąga na całego).

wtorek, 13 lipca 2010

Master Truck w Opolu

Pora na chwilę przerwać lipcowe lenistwo. Mistrzostwa w piłce nożnej się skończyły, kampania wyborcza też, zatem w telewizji znowu nie ma nic do oglądania i zaszczytna funkcja urządzenia marnującego czas, na powrót należy tylko do komputera. Dzisiaj proponuję świeżutką fotorelację (zdjęć jest naprawdę sporo).

W dniach 9-11 lipca bieżącego roku w Opolu odbyła się szósta już edycja Międzynarodowego Zlotu Ciężarowych Pojazdów Tuningowanych "Master Truck". Zachęcony reklamami w lokalnej TV (pojawiała się w nich ciężarówka z Hellboy'em), a także mając nadzieję, że na owym zlocie pojawi się MAN ozdobiony motywami z "300", wiedziałem, iż imprezki tej nie mogę przepuścić. Trzy dni to całkiem sporo, więc udało mi się wygospodarować godzinkę (akurat pomiędzy pracą, a sobotnim meczem) i popodziwiać kilka naprawdę wyjątkowych pojazdów. Słabo się znam na tuningu sprzętowym, a chrom, spojlery i migające diody średnio mnie kręcą, więc skupiłem się na oryginalnych malowidłach, zdobiących kabiny i naczepy.

Sama atmosfera imprezy była typowa dla weekendowych festynów, zatem nie obyło się bez rodzin z dziećmi, łysych byczków i dziewcząt, które nawet po piachu muszą chodzić w szpilkach. Ponadto pogoda dopisała, więc liczba wymienionych wyżej osób była, delikatnie mówiąc, znaczna. Ciężko było zrobić zdjęcie, żeby ktoś nie przeszedł przed obiektywem, a słońce odbijało się gdzie tylko mogło (zwłaszcza, że niemal każda ciężarówka była gładka, lśniąca i porządnie orurowana). Mój telefon cudów działać nie potrafi, niemniej mam nadzieję, że poniższą galerię da się jakoś oglądać. Większość zdjęć, z uwagi na zbyt kiepską jakoś, i tak wylądowała w koszu (m.in. te przedstawiające Scanię z naczepą ozdobioną podobizną Zeusa). Jeśli chodzi o większość zaprezentowanych pojazdów, to dominował kicz w czystej postaci. Oczywiście królowały motywy rodem z Dzikiego Zachodu, ale zaskakująco dużą reprezentację miał też film "Auta". Muszę jednak szczerze przyznać, że do wielu pojazdów rękę przyłożyli prawdziwi mistrzowie areografu. Zresztą zobaczcie sami.

Motywy z gier cieszą się powodzeniem również wśród tirowców. Tutaj "Dragon Age".

Na szczęście Luis Royo nie odchodzi w zapomnienie. Jego grafiki są w końcu nieśmiertelne.

Wnętrze pojazdu z poprzedniego zdjęcia.

Złomek i Zygzak McQueen po raz pierwszy. Najmniej efektowny.

I "Matrix" się znalazł. Widać tirowcy oglądają nie tylko "Auta"...

Brudny, zły, brzydki... i na olej napędowy.

Stare samochody zawsze zachwycają. Także w wersji XL.

Złomek i Zygzak McQueen po raz drugi. Tym razem już całkiem, całkiem. Zresztą puchary za szybą mówią same za siebie.

Książę Persji od strony pasażera.

I od strony kierowcy.

Drzwi ciężarówki ozdobionej motywami z "300".

I znowu drzwi ze Spartanami. Tym razem z zewnątrz, od strony kierowcy.

Kserkses, zamiast podziwiać swe imperium, musi oglądać naczepę.

Optimus Prime niestety nie chciał się transformować.

Nawet Hellboy dorobił się swojej ciężarówki.

Klasyk nad klasykami, czyli motyw indiański. Tutaj bonusowo w wersji topless.

Indianie w wersji tradycyjnej.

Zwycięzca tegorocznego zlotu - "Severna Hvezda" z Czech.

Batman - kolejny superbohater na zlocie.

I jeszcze jeden - Ghost Rider.

A tak od tyłu prezentuje się, pokazywana już, ciężarówka ze Złomkiem i Zygzakiem.

Bat-ciężarówka z drugiego boku.

I od tyłu.

Sielski krajobrazik. Tak dla odmiany.

I jeszcze jeden landszafcik.

Spluwy, róże, ciężarówki...

Hit imprezy - Scania kabriolet.

Scania kabrio raz jeszcze.

I znowu "Auta". Pomysł niby oczywisty, a jednak robi ogromne wrażenie.

Terenówki też pojawiły się na zlocie.

Hellboy w nico korzystniejszym świetle.

I jeszcze raz Ghost Rider.

A na koniec: Spider-man.