sobota, 24 grudnia 2011

Trochę o "Drive"

Kiedy skończę pisać poniższy artykuł, będzie już pewnie grubo po północy, a kalendarz zacznie wyświetlać datę 24 grudnia - w związku z czym wypada zacząć od życzeń. Z okazji świąt życzę Wam wszystkiego dobrego (i myślę, że tyle wystarczy, gdyż każdy wie, co jest dla niego dobre). Życzenia noworoczne zostawiam z kolei na później, co możecie potraktować jako zapowiedź tego, że w mijającym roku pojawi się tutaj jeszcze jeden tekst.
 

Początkowo miałem zamiar napisać coś na kształt recenzji, ale, kiedy byłem już przy trzecim akapicie, w odtwarzaczu rozbrzmiał "Nightcall" i zmieniłem zdanie.

"Drive" to jeden z tych filmów, po który sięgnąłem w momencie, gdy nieco przycichł już cały szum wokół niego rozpętany. Właściwie to chciałem go zobaczyć już od dawna, ale jakoś się nie złożyło. W końcu - po kolejnej opinii na jego temat, w której podkreślona zostało nie tylko wyjątkowość obrazu, ale i towarzyszącej mu muzyki - nie wytrzymałem i zabrałem się do oglądania. No i film rzeczywiście super, a muzyka jeszcze lepsza...

Starczy jeśli wspomnę, że wspomniane na wstępnie "Nightcall", w przeciągu dwóch dni od seansu, odsłuchałem niezliczoną ilość razy. Przy okazji sięgnąłem po twórczość Kavinsky'ego, trafiając na mini album "1986". Stylistyczny powrót do lat osiemdziesiątych, okraszony dynamiczną animacją, w której główną rolę odgrywa Ferrari Testarossa, to pomysł może i kiczowaty, ale dla mnie po prostu piękny. Wyobraźcie sobie kolesia, który ma z tyłu nieco więcej włosów niż z przodu, pod nosem niewielkiego wąsa, na tymże nosie wielkie czarne okulary, a przyodziany jest w sportową kurtę, typową dla amerykańskich futbolistów i nastoletnich bohaterów pokroju Buda Tuckera (z gry "Podwójne kłopoty Buda Tuckera").



W muzyce Kavinsky'ego nawiązania do lat osiemdziesiątych odnaleźć można nie tylko w bohaterze teledysku do "Testarossa Autodrive", ale także w samej muzyce, która brzmi jakby była podrasowaną wersją melodii z jakiejś gry z tamtego okresu. No i sam motyw tytułowego auta - ikony swoich czasów, jednego z najbardziej charakterystycznych sportowych supersamochodów w historii motoryzacji. Słuchając utworów z "1986" w głowie pojawia się pewien szczególny obraz lat 80. To obraz wspólny dla pokolenia, które kultury popularnej owej dekady zasmakowało już na początku lat 90. Symbolem lat 80. dla tych ludzi już na zawsze pozostaną gry pokroju "Outrun" i seriale w rodzaju "Policjantów z Miami". Francuski twórca muzyki elektronicznej ten sentyment w mistrzowski sposób zawarł w swoich kompozycjach (przynajmniej tych, których dane było mi posłuchać). I nutka nostalgii za tymi czasami widoczna jest też w "Drive".

Wspomniany film to powrót do epoki, w której bohaterami kina byli twardzi, milczący przystojniacy. Dzisiaj w filmie akcji najczęściej napotkać można wyszczekanego osiłka. Tutaj zamiast takiego typa pojawia się zamknięty w sobie samotnik o twarzy niewiniątka. Ale "Drive" nie daje się łatwo klasyfikować. Nawiązań można się tutaj doszukiwać całe mnóstwo - główny bohater jeździ samochodem niemal żywcem wyjętym z "Bullitta" czy "Znikającego punktu", ubraną ma kurtkę, której nie powstydziłby się "Mistrz kierownicy", a jego brutalność sprawia, że mógłby być którąś z postaci przewijających się przez "Pulp Fiction". Wszystkie te elementy są jednak zadziwiająco spójne i razem tworzą obraz, któremu niewiele można zarzucić (a na pewno nie wtórność).

"Drive" zajmuje wysokie miejsca w pojawiających się już filmowych podsumowaniach roku i pewnie jeszcze będzie o nim głośno. Ze swojego doświadczenia wiem jednak, że dużo osób o obrazie Nicolasa Windinga Refna nie słyszało. Naprawdę warto zobaczyć ten film - choćby dla momentu, w którym obok siedzącego za kółkiem głównego bohatera pojawia się wielki, różowy napis tytułowy, a w tle rozbrzmiewają pierwsze dźwięki utworu Kavinsky'ego & Lovefoxxx.

niedziela, 13 listopada 2011

Sześciokącik StarCraft #18

Siłą rozpędu - dzisiaj więcej oglądania niż czytania.


Przy okazji dłuższego weekendu postanowiłem zerknąć na od dawna nieodwiedzaną witrynę starcraft2.net.pl. Wśród masy informacji ze świata gwiezdnego e-sportu znalazłem jeden niezwykle interesujący filmik. Pogrzebałem dalej i trafiłem na kolejne rzeczy warte obejrzenia. Potem już tylko szybka wizyta na YouTube i w ten sposób powstał dzisiejszy wpis, będący w istocie kompilacją kilku starcraftowych animacji. Mam nadzieję, że nie trafił się wśród nich jakiś odgrzewany kotlet, którego już kiedyś linkowałem... Smacznego.

Na dobry początek proponuję jednak oficjalny trailer "Heart of the Swarm", który niecały miesiąc temu pojawił się w sieci i z miejsca zdobył moje serce.


Świetny, prawda? To teraz proponuję trailer do podstawki, który pojawił się w okolicy jej premiery, czyli pod koniec lipca 2010 roku.


Czemu go przypominam? Ano temu, żebyście właściwie odebrali poniższe cudeńko.


Zatem kiedy wszyscy są już w dobrych nastrojach, proponuję dzisiejszy gwóźdź programu, w postaci amatorskiej animacji nawiązującej do pierwszego StarCrafta. Więcej informacji o tym dziele znajdziecie na StarCraft Legacy. Dodam tylko, że autorem tej animacji, do której nijak nie pasuje potoczne znaczenie przymiotnika "amatorska", jest młody mieszkaniec Rumunii. W jej tworzeniu pomógł mu m.in. nasz rodak - Piotr Musiał, którego działem jest muzyka towarzysząca obrazowi.


Miałem w zanadrzu jeszcze kilka filmików, ale doszedłem do wniosku, że przy powyższym wszystkie one wyglądają żałośnie i to nawet pomijając fakt, że zamiarem ich twórców było rozbawienie widzów, a nie wywoływanie w nich zachwytu poziomem wykonania. Bo będąc szczerym, to przy przygodach kucyków te odrzucone animacje też jakoś nie bawią, zatem aby nie kończyć słabym akcentem zostawię je na kiedy indziej. Podobnie kiedy indziej porozczulam się nieco nad zmianami w jednostkach, które przyniesie ze sobą "Heart of the Swarm"...

sobota, 12 listopada 2011

Sentymenty, nu metal i "Osiedle Swoboda"

Moje newsy na Alei Komiksu przestają być krótkimi, subiektywnymi informacjami, do ludzi, których ledwo znam, piszę maile długości kilku akapitów, a na fejsbuku wdaję się w dyskusje na temat warszawskiego Marszu Niepodległości... Wątpię, aby którekolwiek z powyższych wyszło mi na zdrowie. Wniosek zatem tylko jeden: pora wrócić do pisania bloga, zanim głód twórczego stukania w klawiaturę nie doprowadzi do tego, że zacznę komentować wiadomości na portalu gazeta.pl.

Parę dni temu, siedząc w robocie, odpaliłem sobie na YouTube playlistę z kawałkami Machine Head. Leciał numer za numerem, żmudne przeglądanie kolejnych teczek szło całkiem sprawnie, a ja znowu przypomniałem sobie, że ekipa kierowana przez Roberta Flynna robi kawał fajnej muzy. Trafiony falą nostalgii pogrzebałem w Wikipedii i okazało się, że chłopaki wypuścili niedawno nowy album. Nie oni jedni...

Powiedzmy, że mija dekada, kiedy pojawiła się u mnie zajawka na muzykę, którą ignoranci i ci, którzy lubią proste kategoryzowanie muzyki, określiliby mianem nu metalu. Pod ten jakże pojemny termin podpiąć można zarówno to, co się z nim najbardziej kojarzy, czyli np. Korna i Limp Bizkit, ale także kapele, które od tego nurtu zaczynały bądź zaliczyły z nim krótki flirt, czyli np. Deftones, System of a Down, czy właśnie Machine Head. Ja do worka swoich ówczesnych fascynacji muzycznych dorzuciłbym jeszcze typowy rapcore, w postaci Rage Against the Machine. Z jednej strony jest zatem dosyć ambitny Deftones, z drugiej trashowy Machine Head, a z trzeciej irytujący Limb Bizkit. A to tylko wycinek nu metalowego tortu, bo przecież grzebiąc w jego kolejnych warstwach można znaleźć nawet Faith No More. I pewnie wiele osób się obruszy, że "jak to tak szmatławe kapele mieszać z wielkimi współczesnego rocka?". Może w tych głosach będzie sporo racji, ale sam termin nu metal jest na tyle mylący i niejednoznaczny, że dopasowanie do niego konkretnych zespołów jest po prostu niemożliwe. Niech będzie, że zespół nu metalowy w moim ujęciu, to taki, który w żaden sposób nie może legitymizować się dopiskiem death, black, power, doom (i innymi kanonicznymi określeniami towarzyszącymi słowu "metal", wyjąwszy może trash, gdyż kapele z tego nurtu dosyć chętnie przestrajały sobie gitary), a jego członkowie lubują się w spodniach bojówkach, skate'owych butach i dredach (oczywiście przymusu nie ma). I właśnie takiej muzy słuchałem namiętnie pod koniec szkoły średniej (właściwie to chyba przez jej większy kawałek). Potem trochę mi przeszło, skręciłem w kierunku punka, a teraz to już słucham niemal wszystkiego... 

Gdzieś w schyłkowym okresie tego nu metalowego okresu życia odkryłem "Produkt" i "Osiedle Swoboda". Tak się złożyło, że akurat wracałem do komiksowego hobby (po kilkuletniej absencji) i na nowo odkrywałem piękno historii obrazkowych. "Osiedle Swoboda" było takim szokiem, że od razu pożyczyłem od kumpla jego kolekcję "Produktów" i z zapartym tchem wchłaniałem przygody Smutnego i reszty. "Produkt" upadł, na rynku pojawiła się kolorowa seria, a ja stałem się prawdziwym fanem Śledzia, bez narzekania łykającym wszystko, co wyszło spod jego ręki (nawet na pierwsze "Kompendium Wiedzy", kurzące się na półce, zerknąłem z nowym błyskiem w oku). Dodatkowym smaczkiem było, to że "Osiedle Swoboda" naszpikowane było nabazgranymi tu i ówdzie nazwami kapel, takich jak Korn, SOAD czy Soulfly. Zacząłem nawet rozglądać się za koszulką Deftonesów, w którą przyodziany był w jednym odcinku tytułowy bohater serii "Olaf_22", a naszywkę Machine Head (podobną do tej, jaką miał Niedźwiedź na swojej czapce) z dumą nosiłem na swojej torbie (i to już na studiach...).

Abstrahując na chwilę od nu metalu i minionej dekady, to chciałbym zaznaczyć, że muzykę lat 80-tych i 90-tych do tej pory uważam za najlepsze, co mogły kiedykolwiek usłyszeć moje uszy. Dotyczy to zwłaszcza polskich kapel - z jednej strony klasyczny punk i post punk, z drugiej (już w ostatniej dekadzie XX wieku) wynalazki pokroju Illusion, Flapjacka, KNŻ, Houka i innych. Teraz nadeszła moda na reaktywacje: Kazik na Żywo lada chwila wypuści nową płytę, Flapjack ciągle takową obiecuje, a Illusion znowu daje koncerty. Podobnie rzecz się ma z wielkimi, znanymi na całym świecie kapelami: Rage Against the Machine znowu wspólnie koncertują, tak samo System of a Down. Poza tym zeszłoroczne płyty Korna i Deftones są naprawdę dobre i mogą być argumentem przeciw twierdzeniom, że te kapele odcinają tylko kupony od dawnej popularności. Mało tego, muszę szczerze przyznać, że - wbrew moim wszelkim obawom i przewidywaniom - nieźle wypadła tegoroczna płyta najbardziej nu metalowej kapeli na świecie (w klasycznym rozumieniu tego terminu), czyli Limp Bizkit. Szkaradne opakowanie kryje naprawdę niezgorszą zawartość, która nowych fanów zespołowi na pewno nie przysporzy, ale jednocześnie nie odstraszy starych. Takich zespołów, które przeżywają swoja drugą młodość, jest dużo więcej - wystarczy choćby wymienić wspomniane na wstępie Machine Head (tak naprawdę będące zespołem trash metalowym, o czym dobitnie przekonuje na ostatnich albumach).

Podobnie jest z "Osiedlem Swoboda". Drugi dodruk sprzedaje się ponoć jak świeże bułeczki, na grudzień Śledziu planuje start sieciowych epizodów nawiązujących do tej serii, a gdzieś na horyzoncie majaczy kontynuacja "OS", czyli "Centrum". Jak to zwykle bywa, sentymenty biorą górę nad moimi gustami i myślę sobie, że naprawdę dobrze się dzieje. Jak za dawnych, dobrych lat czytam "Osiedle Swoboda", zasłuchuję się Machine Head i liczę, że RATM ponownie wystąpi w Polsce, jako support mając KNŻ. Bojówek nigdy nie przestałem nosić, ale może pora na nowo zapuścić włosy?

wtorek, 2 sierpnia 2011

Po trupach do celu, czyli gry o zombie a sprawa polska

W lipcu nieco się opuściłem, a wszysto przez to, że trochę spraw różnorakich mi spadło na łepetynę. Dzisiaj też nie proponuję nic świeżego, bo tekst, który skrobnąłem pod koniec marca. Poszedł na konkurs organizowany przez pewien znany miesięcznik o grach, ale nic nie zawojował, zatem wklejam go tutaj. Mam nadzieję, że wszyscy potraktują go z odpowiednim dystansem i żadnej burzy przypadkiem nie rozpętam. Poza tym poprzedni wpis ozdobiłem trzema skanami. Wyszły nieco koślawe, ale myślę, że dobrze prezentują ówczesną szatę graficzną "Resetu" (zaznaczam, że jego strony nie były jedynie białe).

Kawałek autopromocji. Zapraszam do lektury wywiadu, który pod koniec czerwca przeprowadziłem z Rafałem Szłapą. Bardzo miło nam się gadało, a mój rozmówca machnął nawet z tej okazji dwie graficzki. Rzecz do przeczytania i obejrzenia na Alei Komiksu. Przy okazji uprzedzam, że w sierpniu pewnie też zaniedbam bloga, gdyż swą aktywność twórczą planuję w większym stopniu skupić na wspomnianej Alei Komiksu i szeroko pojętej pracy naukowej. Mam tylko nadzieję, że cokolwiek z tych zamierzeń wyjedzie...

Obrazek wykorzystany w tekście pochodzi ze strony internetowej "Przedwiośnia żywych trupów, a jego autorką jest Dagmara Matuszak (artystka pojawiła się na pierwszej fotografii towarzyszącej relacji z Bloku Komiksowego przy Krakow Game Fusion 2011). Przyznaję, że nieco przydługawe to wprowadzenie, zatem dla relaksu, przed lekturą właściwego artykułu, proponuję filmik.



Trailer Dead Island przez Gameinvaders

Trailer „Dead Island” zrobił furorę. Już teraz wiadomo, że sama gra nie przejdzie bez echa – podobnie jak „Bulletstorm”, drugi „Wiedźmin” i najnowszy „Call of Juarez”. Polski miłośnik elektronicznej rozrywki może się tylko cieszyć. I ja się cieszę, ale jednocześnie kręcę nosem na brak swojskich akcentów w tych produkcjach.

Jasne, nasi robią gry na światowym poziomie, to niech robią je dla światowego odbiorcy – nawet takiego, który myśli, że w naszym kraju żyją niedźwiedzie polarne. Tylko, jakoś mi tęskno za propagowaniem mej ojczyzny w grach. Może ktoś nie wie, że ww. produkcje powstały w Polsce, a przecież wystarczyłoby dać kilka elementów, które nie pozostawiłyby żadnych wątpliwości. Kiedyś bez swojskich akcentów nie mogła się obyć żadna rodzima gra komputerowa. Wystarczy wspomnieć choćby „Polan”, „Mortyra” i „Rezerwowe psy”. Ze współczesnych, topowych produkcji jedynie „Wiedźmin” pokazuje z jakiej ziemi się wywodzi - wszak powstał na kanwie najbardziej polskiego z cykli fantasy, którego autor z kolei czerpał garściami z mitologii słowiańskiej. Mimo to mam wątpliwości, czy na pewno każdy gracz łączy Wiedźmina z Polską.

Ze wszystkich tegorocznych hitów największe nadzieje wiążę ze wspomnianym na wstępie „Dead Island”. Zombie to temat tak chwytliwy, że można śmiało stwierdzić, iż tak jak pojawienie się żywych trupów zwiastuje w fabule konkretną masakrę, tak sam fakt ich wykorzystania przez twórcę jest jednym z fundamentów sukcesu (oczywiście jakość samej produkcji pozostaje nadal elementem kluczowym). A gdyby tak połączyć polskość z zombie? Umarlaki pojawiały się już w różnych konfiguracjach i dekoracjach, więc czemu nie wysłać ich gdzieś między Odrę i Bug?Rodzime lasy i miasteczka naprawdę mogłyby być pięknym tłem dla historii o grupce niedobitków. Często w dziełach traktujących o zombie prawdziwym zagrożeniem są ludzie, a nie żywe trupy. Pomiędzy ocalałymi narasta napięcie, rodzą się konflikty, w reszcie dochodzi do eskalacji przemocy. Gdzie, jeśli nie w Polsce, ludzie są w stosunku do siebie bardziej nieufni i wrogo nastawieni? Wystarczy wyjechać autem na miasto, niedzielne popołudnie spożytkować na zakupach w hipermarkecie czy po prostu włączyć telewizor, aby uświadomić sobie, że rodacy wcale nie potrzebują plagi zombie, by żyć w stanie ciągłego zagrożenia, a każdą napotkaną osobę traktować jak adwersarza.


Można też sięgnąć do klasyki narodowej literatury. Na gruncie powieści fantastycznej zrobił tak Kamil Śmiałkowski, czego rezultatem „Przedwiośnie żywych trupów” - błyskotliwa przeróbka „Przedwiośnia” Stefana Żeromskiego. Już sam romantyzm przesiąknięty jest masą rozmaitych upiorów. Czemuż by nie skorzystać choćby z „Dziadów”, wszelkie straszydła przerabiając odpowiednio na zombie? Pozostaje przy tym pytanie: jak grę, która „bezcześci” narodową kulturę, odbierze ogół społeczeństwa? Jeśli tylko taka produkcja nie byłaby finansowana z państwowej kasy, to nie groziłby jej przemiał (jak było to w przypadku antologii komiksów o Chopinie), a nieco szumu medialnego tylko by jej pomogło.

Marzy mi się swojska „Dead Island” – może być współczesna, może historyczna, ale niech przebija z niej ten rodzimy pierwiastek, który nie pozostawi wątpliwości w jakim kraju gra powstała. Z drugiej strony, w egzotycznych kurortach coraz częściej usłyszeć można znajomy język, zatem może na wyspie z żywymi trupami będzie więcej Polaków niż można by początkowo sądzić...

środa, 20 lipca 2011

Dekada bez "Resetu"

Osobisty tekst wspominkowy, do którego zabierałem się już od dłuższego czasu. Całość dosyć sentymentalna i pisana na żywca, zatem jej strawności zagwarantować nie mogę. A okładkę wrzucę, jak tylko ją zeskanuję - może jutro, może za tydzień.


Numer wakacyjny A.D. 2001 był ostatnim numerem Magazynu Cyber Niekulturalngo (wówczas to już właściwie Magazynu Niekulturalnego z Cybertalerzykiem, gdyż "Reset" u schyłku swego istnienia ukazywał się tylko w odmianie CD). Numerem dla mnie osobiście bardzo ważnym i jednym z tych, do których najczęściej wracam. Właśnie leży przede mną i zastanawiam się, jak go najlepiej opisać, aby ukazać specyfikę ostatnich "Resetów", które wcale nie ustępowały tym z najlepszego okresu rzeczonego pisma (czyli w moim odczuciu lat 1998-1999).

Ostatni "Reset" miał nieco większy format niż wcześniejsze numery, przy tym zacną objętość 116 stron (licząc z okładką) i masę różnych dóbr, w tym pełną wersją bardzo przyjemnej gry pt. "Wild Metal County" na jednej z dołączonych płyt. Na okładce witała czytelników sympatyczna pani o azjatyckich rysach twarzy (wnioskując po koszulce z logiem popularnego producenta odzieży sportowej, fotka nawiązywała do tematu numeru, czyli letnich gier sportowych). Bardzo istotny jest fakt, że był to pierwszy podwójny, lipcowo-sierpniowy, numer "Resetu". Wcześniej redakcja nie miała w zwyczaju robienia sobie, tak typowej np. dla "Secret Service", wakacyjnej przerwy. Z takiego stanu rzeczy tłumaczył się we wstępniaku Dr DeStroyer, kończąc swój wywód w następujący sposób: "I nie zapomnijcie wypatrywać w kioskach następnego "Re$etu". Już w połowie sierpnia. Będzie warto!". Wypatrywałem, wypatrywałem i nie wypatrzyłem...


Z tekstów na szczególną uwagę zasługuje wspomniany temat numery, a także "Sex, kłamstwa i gry komputerowe" (co nieco na temat promocji gier przy pomocy seksu, na przykładzie targów E3), obszerne recenzje "Desperados" i "Summonera" i oczywiście całe Odloty (m.in. teksty o transporcie pneumatycznym, Stephenie Kingu, biorytmach i masa innych dóbr). Tym, co rzuca się w oczy już od pierwszych stron, jest masa reklam, ale po latach jakoś one nie rażą i są świetnym świadectwem swoich czasów. Ot, choćby dodatek do "Diablo 2", świetna seria "Xplosiv", w ramach której wydawano automatowe klasyki Segi (m.in. "Virtua Fighter 2", "Sega Rally Championship", "The House of the Dead" i inne), ale też samochodziki firmy Burago, jakieś dziwne lody w kulkach czy zdrapki Tak Taka. Reklamy nierzadko zajmują dwie strony i skutecznie zwiększają objętość numeru.

O czym warto jeszcze wspomnieć? Na pewno o poradniku do "Fallout Tactics" (kiedyś muszę wrócić do tej gry) i aż sześciu stronach tego, z czego "Reset" słynie po dziś dzień, czyli komiksu Adlera i Piątkowskiego. Ogólnie 51. numer Niekulturalnego to kawał dobrej lektury na wakacje, na który i owszem można było z różnych względów kręcić nosem (choćby przesytu reklam, braku plakatu, czy tego, że jest to numer podwójny), ale na pewno nikt nie spodziewał się, że będzie on łabędzim śpiewem.

Najlepsze, że wówczas postanowiłem napisać pierwszy list do redakcji. Oczywiście pełen był wazeliny, poza tym, z tego co pamiętam, zasugerowałem, że fajnym pełniakiem byłby "Warhammer 40k: Chaos Gate" (takim będącym w zasięgu redakcji - przynajmniej tak wówczas sądziłem). Nie jestem pewien czy, chcąc jeszcze bardziej ufajnić swój list, obok standardowego podpisu nie zakończyłem go odciskiem własnego kciuka (będącym nawiązaniem do charakterystycznego loga "Resetu"). Dostęp do internetu wiązał się wówczas z wizytą w kafejce, maila na posiadałem, zatem oczywiste jest, że list napisałem ręcznie. Po cichu liczyłem, że zostanie wydrukowany, więc z dodatkową niecierpliwością czekałem na kolejny numer. Web 2.0 miał się pojawić za kilka lat, zatem jedyną formą "zaistnienia" były wówczas listy do redakcji. Każdy, kogo wydrukowali, ciszył się jak dziecko i z dumą mógł pokazywać pismo z własnym listem rodzinie, znajomym, a po latach pewnie i dzieciom.


Nie doczekałem się wrześniowego "Resetu", wydrukowania listu, w reszcie pisma o grach, które godnie by zastąpiło Cyber Niekulturalnego. "Reset" stał się z czasem legendą, powstał "Reset Forever", po latach i on zniknął, zaś ja założyłem tego bloga, w którym pod kultowym logiem walę smuta za smutem... A dziesięć lat minęło ot tak - niczym pstryknięcie środkowym palcem o ubabrany tuszem kciuk.

czwartek, 30 czerwca 2011

Dwa komiksy, o których prawie nikt nie słyszał

Może zdążę przed północą, dzięki czemu czerwiec zamknie się dwoma postami. Do dzieła zatem.

Tak to jakoś już ostatnio mam, że na ciekawsze komiksy trafiam w sieci niż na papierze. Pewnie to przez to, że przywykłe do monitorowej poświaty oczy zaczęły łatwiej przysposabiać wszelkie treści w formie cyfrowej niż papierowej...

Wyjątkowo postanowiłem opisać dwa komiksy w jednym tekście. Celowo nie nazywam go recenzją, gdyż nie można recenzować rzeczy, której w całości się nie przeczytało. A tak się złożyło, że komiksy, które przedstawię miały, co prawda, swą papierową premierę, lecz w internecie można znaleźć ich spore fragmenty. I właśnie o tych fragmentach będzie.

Oba dzieła spokojnie można określić mianem komiksowej alternatywy (i to takiej przez duże A). Prezentują jednak dwa skrajne bieguny tejże alternatywy. Pierwszy jest wulgarny, niesmaczny i niesamowicie zabawny, drugi za to poważny, realistyczny i... brzydki. Dzieli je również dekada, gdyż pierwszy ukazał się parę dni temu, a drugi ma już na karku dobre 10 lat. Oba nie mają szans trafić do szerszego grona odbiorców.


Wczoraj trafiłem na informację o dziele pt. "La Masakra" niejakiego Maxa Atlanty. Ów dzieło wydane zostało z okazji Bałtyckiego Festiwalu Komiksu przez ekipę stojącą za zinem "Biceps". "La Masakra" narodziła się jednak jako webkomiks na blogowym silniku i właśnie w tej postaci dostępnych jest większość opowieść z wspomnianego albumu. Muszę przyznać, że dawno nie czytałem równie chorej rzeczy. Takiej jazdy bez trzymanki nie urządzali Termos i Fil, a wydaje mi się, że i nawet Ojciec Rene. Każda plansza to jedna historia zakończona puentą. I to taką puentą jakiej naprawdę nikt się nie spodziewa. Zatem jest niespodziewanie. Jak jeszcze? Ładnie. Co prawda kreska w "La Masakrze" jest wyraźnie stawiana naprędce, jednak na pewno nie można jej nazwać niechlujną, a autora, czyli Maxa Atlany, nieutalentowanym. Zresztą wystarczy uważniej przyjrzeć się ilustracjom, aby rozpoznać w nich styl pewnego młodego, cenionego i ostatnio nieco mniej aktywnego komiksiarza (a może się mylę?). Przede wszystkim jest jednak zabawnie (lecz w ten specyficzny sposób, który kulturalne osoby napawa obrzydzeniem, a nie śmiechem). Czytając te jednoplanszówki bawiłem się równie dobrze, jak w latach 90-tych przy słuchaniu kawałków Nagłego Ataku Spawacza, czy w połowie zeszłej dekady przy okazji Arki Satana. Tak czy owak, wstyd się śmiać z takich rzeczy, więc nikomu nie polecam...


Drugi komiks, który pragnę przedstawić światu (czyli tak naprawdę kilku osobom, które czytają ten tekst), to "Życie codzienne w Polsce w latach 1999-2001" Wilhelma Sasnala. O dziele tym przeczytałem w książce "Kultura niezależna w Polsce 1989-2009", a konkretnie w zamieszczonym w tejże artykule autorstwa Jakuba Woynarowskiego. Dotarło wówczas do mnie, że dziesięć lat temu pojawił się w Polsce świetny komiks obyczajowy, o którym do tej pory nie miałem bladego pojęcia. Dzisiaj postanowiłem w pewnym stopniu nadrobić tę zaległość i dotarłem do jednego z epizodów, które składają się na komiks Sasnala. I jestem naprawdę oczarowany. Uwielbiam wszelkie autobiograficzne opowieści, a zwłaszcza takie, z którymi mogę się w jakimś stopniu identyfikować. A zaprezentowane tutaj, tytułowe życie codzienne w Polsce w latach 1999-2001 jest niesamowicie znajome, mimo że przecież dzieli mnie od niego cała dekada (tylko ceny wyższe...). Na pewno wiele osób odrzuci od tego komiksu specyficzna kreska, która z ust przeciętnego czytelnika nie doczeka się innego określenia niż "brzydka" (lub synonimu, niekiedy mniej eleganckiego, tegoż). Ale tak już rysuje Sasnal. Zresztą to artysta, którego obrazy sprzedają się za setki tysięcy dolarów, więc taki laik jak ja nawet nie powinien próbować w jakikolwiek sposób komentować jego stylu. Mnie osobiście te charakterystyczne ilustracje bardzo się podobają, tak samo zresztą jak zaprojektowane przez omawianego twórcę okładki płyt Siekiery i Kryzysu.

Zestawianie tak różnych komiksów jak "La Masakra" i "Życie codzienne w Polsce w latach 1999-2001" może wydawać się sporym nadużyciem. Cóż też sobie myślałem, robiąc tak niemądrą rzecz? Ano, że naprawdę fajnie, iż są rodzime komiksy, które potrafią mnie mocno zaskoczyć, a przy tym dostarczyć porządnej (jakże przy tym różnej) radochy podczas lektury. Pewnie nie będzie to łatwe zadanie, ale postaram się upolować papierowe wcielenia omawianych dzieł. Na razie muszą mi wystarczyć cyfrowe próbki.

Oto linki do nich:

La Masakra
Życie codzienne w Polsce w latach 1999-2001

sobota, 4 czerwca 2011

Sześciokącik StarCraft #17

Niemal 10 miesięcy minęło od ostatniego wpisu dot. "StarCrafta". Bardzo chciałem, aby moje wrażenia z gry pojawiały się na bieżąco, lecz jakoś tak wyszło, że zbyt wiele uwagi poświęcałem samej rozgrywce, w związku z czym nie miałem już siły na pisanie o niej. Od kilku dobrych miesięcy już nie gram w "StarCrafta II". Ile miałem, tylko pograłem (aczkolwiek w wakacje planuję powrócić do "SC II" i nieco punktów nabić) - cała kampania na poziomie normalnym i trudnym, ok. 10 misji na brutalnym, troszkę na BN (nie na tyle jednak, by dostać się do jakiejś ligi). Po prostu, dla mnie kluczowy jest tryb single. Teraz mogę znowu skupić się na tym, co doskonale Blizzard umożliwia, czyli na czekaniu.


"Heart of the Swarm", czyli pierwszy dodatek do "SC II", doczekał się swojej strony, a to znaczy tyle, że można już spokojnie odliczać czas do jego premiery. Tą pierwotnie planowano na grudzień bieżącego roku, jednak coś mi mówi, że tak szybko ona nie nastąpi. Obstawiam pierwszy kwartał 2012, będąc świadomym, że równie dobrze premiera może nastąpić dopiero za rok.


Grunt, że są pojawiły się już obrazki, zarys fabuły, a przede wszystkim dwa filmiki: teaser i prezentacja gameplaya. Teaser jak to teaser - cieszy, ale pozostawia niedosyt. Jak już pojawi się trailer z prawdziwego zdarzenia, to na pewno zrzuci czapkę z łba. Na razie jest naprawdę nieźle. Co do prezentacji rozgrywki, to można mieć mieszane uczucia. Kerrigan będzie oczywiście kluczową postacią i w samych misjach pewnie spotkamy ją jeszcze częściej niż Raynora w "Wings of Liberty". Szkoda tylko, że nie jest to ta sama ruda "duszyczka", co w pierwszym "SC". Blizzard zaprezentował coś w pół drogi pomiędzy Królową Ostrzy, a żeńskim Ghostem pokroju Novy. Skoro główna bohaterka "Heart of the Swarm" postanowiła nie opuszczać zergów, to dlaczego przywdziała terrańskie wdzianko? To oczywiście tylko czepianie się, którego nie mogłem sobie odpuścić...


Tak naprawdę gameplay prezentuje coś dużo bardziej istotnego, czyli rangę, jaką podczas misji odegra Kerrigan. Widać wyraźnie, że bohaterka całego zamieszania dostanie własny panel ulepszeń, co nasuwa przypuszczenia, że jej rola w misjach będzie więcej niż pomocnicza. O ile Raynor był po prostu mocną jednostką, o tyle Kerrigan będzie prawdopodobnie kluczem do zwycięstwa. Obawiam się, czy fakt ten nie zaburzy RTS-owego modelu rozgrywki (oczywiście dot. to trybu single player). Blizzard zawsze lubił w swoich strategiach dodawać elementy RPG i zawsze wychodziło to bardzo sprawnie (np. w "WarCraft III"), jednak rola armii pozostawała przy tym kluczowa. Czy tutaj będzie podobnie? Wszak największą potęgą Kerrigan tak naprawdę nie są jej umiejętności, lecz Rój.


Moje wątpliwość budzi również dodanie zimowego światu. Z samych dekoracji i map niezmiernie się cieszę, ale jakoś średnio mi one pasują do zergów. Przypominam, że mowa tutaj o robalach, a robale nie lubią zimna. W fabule znajdzie to wytłumaczenie faktem, że Kerrigan pracuje nad ewolucją Roju w kierunku odporności na niskie temperatury. Jakoś mnie to nie przekonuje, jednak wierzę, że sytuację uratuje zaginiony szczep, który dawno temu został posłany na lodową planetę Kaldir i który, jak można wnioskować po jednym z concept artów, zmienił się w robaczki pokryte białym futerkiem. Niemniej mogli z tymi zimowymi klimatami poczekać i wrzucić je do trzeciego dodatku.


Pomarudziłem, ale wierzę, że pierwszy dodatek do "SC II" w niczym nie będzie ustępował podstawce. Specjalnością zergów jest ewolucja, zetem wszelkie ulepszenia będą rzeczą całkowicie naturalną. Wybór pomiędzy trzema zerglingami z jednego jaja lub pozostaniem przy dwóch, ale za to takich, które potrafią błyskawicznie doskoczyć do wroga - to jeden z przykładów. Bardzo jestem też ciekaw nowych bohaterów, takich jak zbuntowane królowe czy Izsha - doradca, a jednocześnie pamięć Kerrigan z czasów, gdy była Królową Ostrzy. No i jak w tym całym zamieszaniu odnajdzie się Jim Raynor? Chyba nie po to przywrócił swej ukochanej ludzką postać, aby mu się wyślizgnęła... Zresztą ma chłop nauczkę, wszak znał proroctwo Zeratula i wiedział, że tylko Sarah może uratować wszechświat. Ale to już temat na oddzielny wpis.

niedziela, 8 maja 2011

Relacja z Brukseli #4

Ostatni atak zimy okazał się jednodniowym, zatem - jak to zwykle przy pięknej pogodzie bywa - siedzę przed kompem, wdycham świeże powietrze i mrużę oczy, gdyż promienie słoneczne odbijają się od czego tylko mogą. Dzisiaj proponuję powrót do wydarzenia sprzed dwóch lat. Mam nadzieję, że nikomu tak stary kotlet nie zaszkodzi (zdjęcia, które poniżej zamieszczam, jeszcze nigdzie nie były wrzucane).

Równo dwa lata temu rozpoczęła się wyprawa do Brukseli. Szerszą relację z podróży znaleźć można tutaj. Rok temu powrzucałem nieco zdjęć dokumentujących to wydarzenie, jednak ciągle sporo ich zalega na dysku. Druga rocznica wycieczki to całkiem dobry pretekst, aby kolejną ich cząstkę pokazać światu. Zapraszam zatem na spacer uliczkami belgijskiej stolicy.

Pomnik Gastona akurat był w renowacji

Największy kadr komiksowy na świecie (oczywiście z "Tintina")

Nie tylko w Polsce spotkać można trunki o diabolicznych nazwach i etykietach

Jeśli już w Brukseli kupować obrazy to oczywiście Roya Lichtensteina

Figurki, figurki, figurki (jest kardynał, są i cycki)

Loisel razy pięć (w sam raz do przedpokoju)

Naprawdę w Brukseli jest czym ściany zapełniać

Okładka piątego tomu "Skargi Utraconych Ziem" w wersji dla bogatych

Brukselskie graffiti

Trasa Komiksowa #1

Trasa Komiksowa #2

Trasa Komiksowa #3

Symbol miasta (też wymyślili...)

Trasa Komiksowa #4

To się nazywa witryna sklepowa

Trasa Komiksowa #5

Tak, ta rynna naprawdę jest narysowana

Trasa Komiksowa #6 - jeden z piękniejszych przystanków (jego otoczenie już tak piękne nie było)

Trasa Komiksowa #7 - w końcu jakaś znajoma postać

Trasa Komiksowa #8 - Nemo i kilka zwierzaków

Trasa Komiksowa #9 - tu już prawdziwy komiks

Trasa Komiksowa #10

Trasa Komiksowa #11

Całkiem oryginalna restauracja

Pomnik króla Alberta I

Trochę zieleni (aby oczy odpoczęły)

Architektura secesyjna w pełnej krasie

Budynek Komisji Europejskiej o zmierzchu

Jedna ze stacji brukselskiego metra

Nawet plakat festiwalu filmowego jest tu komiksowy

Wieża w parku

Muzeum Komiksu zaznacza swą obecność na każdym kroku

Trasa Komiksowa #12 - poza centrum, przy parku miniatur

W parku nawet psy mogą natknąć się na rysunkowe akcenty

A na koniec wszechobecny Tintin (tym razem na lotnisku)

wtorek, 3 maja 2011

Thor

Jest 3 maja 2011 roku, Opole przykrywa pokaźna warstwa śniegu, a tzw. weekend majowy dobiega powoli końca. Nie pozostaje zatem nic innego, jak skrobnąć kilka słów nt. filmu, który dane mi było zobaczyć dwa dni temu. Właściwie to w tytule powinno być "Thor 3D", gdyż złamałem postanowienie nie chodzenia na produkcje trójwymiarowe i udałem się do IMAXA. Muszę przyznać, że nie żałuję i ten rodzaj sal kinowych naprawdę nadaje się do 3D (w przeciwieństwie do klasycznych multipleksów, gdzie dają człowiekowi okulary i myślą, że to wystarczy). A zamiast plakatu całkiem ładny concept art.


Oczekiwania względem filmowego "Thora" miałem raczej umiarkowane - dochodząc do wniosku, jeśli utrzyma się na poziomie większości marvelowskich adaptacji, to będzie naprawdę dobrze. Już na wstępie muszę zaznaczyć, że było lepiej niż dobrze, a ekranowy występ Boga Piorunów spokojnie można postawić obok obu części "Iron Mana".

Jeszcze przed premierą pojawiły się głosy protestu przeciw obsadzeniu w roli asgardzkich bogów Murzyna i Azjaty. O ile jednak czarnoskóry Heimdall razi i widać, że jego występ w filmie jest rezultatem hiperpoprawności politycznej, o tyle Hogun jest postacią stworzoną przez Stana Lee i od początku charakteryzującą się azjatyckimi rysami twarzy, więc jego wygląd jest jak najbardziej na miejscu. W ogóle marvelowski Asgard ma niezbyt wiele wspólnego z mitologicznym, a w filmie wygląda on wręcz jak futurystyczna kraina potężnych kosmitów. Wypada zatem przyjąć konwencję, odrzucić kanon północnych legend i cieszyć się seansem - jeśli ktoś jest ortodoksyjnym miłośnikiem Wikingów i ich wierzeń, to raczej łatwo mu to nie przyjdzie, wszyscy pozostali powinni jednak bawić się przednio.

Pierwsza część filmu rozgrywa się w Asgardzie i Jotunheimie. Fragmenty te mogą pochwalić się największą dawką epickich bitew, pięknych lokacji i przede wszystkim patosu. Ogląda się je doskonale. Widać, że artyści koncepcyjni i specjaliści od efektów specjalnych stanęli na wysokości zadania. Nie jest gorzej, kiedy akcja przenosi się na Ziemię. Bitew co prawda mniej, ale patos nieco się rozmiękcza i pojawiają się sceny humorystyczne (naprawdę potrafiące rozbawić). Może nieco dziwić, że uczucie między Thorem a panią naukowiec tak szybko się rodzi (czyżby pod wpływem widoku jego klaty?), ale taka już specyfika dwugodzinnych filmów o superbohaterach, w których musi się zmieścić geneza herosa i jego oponenta, szczęśliwy finał, a do tego obowiązkowy wątek miłosny. Za dużo o fabule nie ma sensu pisać, aby nie zepsuć przyjemności płynącej z seansu. Na pewno świetnie wypada tutaj główny zły, czyli Loki. Z drugiej strony bez towarzyszy Thora ten obraz spokojnie mógłby się obejść. Warto wspomnieć o Natalii Portman, która jako doktor fizyki jest słodka, naiwna i nieporadna. Wbrew pozorom wcale nie jest to zarzut - dość już mam twardo stąpających po ziemi pań naukowców, które są ucieleśnieniem profesjonalizmu i racjonalnego myślenia.

Historia nie powala oryginalnością, ale śledzi się ją bez bólu. Z pewnością duża w tym zasługa J. M. Straczynskiego, który jest współautorem scenariusza "Thora". Przy okazji polecam komiksową wersję przygód Boga Piorunów, która wyszła spod jego pióra (z przepięknymi rysunkami Oliviera Coipela). Nie będę ukrywał, że Straczynski to mój ulubiony scenarzysta historii superbohaterskich, więc mocno liczyłem na to, że przy produkcji filmowej też nie zawiedzie. Ponadto, jako fana, bardzo ucieszył mnie jego gościnny występ w samym filmie (to ten facet, który odkrywa Mjolnir). Niedługo po nim swoje tradycyjne cameo ma też Stan Lee (jako kierowca pickupa).

Kenneth Branagh zrobił kawał porządnego, rozrywkowego filmu, którego na pewno nie musi się wstydzić. Uprzedzam jednak, że widzowie spodziewający się po "Thorze" szekspirowskiej fabuły w marvelowskich dekoracjach, będą raczej zawiedzeni. Natomiast wszyscy, którzy szukają rozrywkowego obrazu w sam raz na weekendowy wypad do kina, nie powinni żałować pieniędzy wydanych na ten film.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Blok Komiksowy przy Krakow Game Fusion 2011

Spędziłem całkiem przyjemną sobotę w Krakowie. Na tyle fajną, że chyba wypada się podzielić wrażeniami... Na fotografiach kolejno: Andrzej Rabenda rozmawia z Dagmarą Matuszak, dosyć tłoczne spotkanie z Michałem Gałkiem i Arkiem Klimkiem, Rafał Kołsut i Łukasz Okólski (naprawdę miał taką minę podczas całego spotkania), mniej tłoczne spotkanie z Łukaszem Ryłko oraz Artur Wabik odpowiada na pytania Rafała Szłapy.


Chyba nikomu nie trzeba udowadniać, że imprezy komiksowe w Krakowie należą do rzadkości. Fani komiksów z drugiej stolicy Polski z zazdrością mogą spoglądać na kolegów z Bydgoszczy, Gdańska czy Lublina, nie mówiąc już o tych z Łodzi i Warszawy. Dlatego, kiedy tylko dowiedziałem się o Bloku Komiksowym organizowanym przy Krakow Game Fusion, w mej głowie pojawiła się tylko jedna myśl: nareszcie! I pojechałem.


Kraków znam bardzo średnio, a postawienie Galerii Krakowskiej i wszystkim obiektów towarzyszących (takich jak podziemny przystanek tramwajowy) na tyle zakłóciło moją orientację w okolicach dworca głównego, że musiałem chwilkę podreptać, zanim trafiłem na właściwy kierunek wędrówki. Główna lokalizacja Krakow Game Fusion, czyli Uniwersytet Ekonomiczny, prezentowała się naprawdę okazale, zgoła inaczej niż szkoła specjalna, w której zorganizowano Blok Komiksowy. Na samą imprezę prowadziło raptem kilka porozklejanych tu i ówdzie kartek formatu A4 z nadrukowanymi strzałkami i nazwą eventu. Nic to, zapłaciłem 15 zeta za rozpiskę całej imprezy i laminowany identyfikator i pełen nadziei udałem się na Blok Komiksowy.


Z uwagi na fakt, że wszyscy na miejscu się znali, jako jedyny obcy otrzymałem osobiste przeprosiny za lekkie opóźnienie. Byłą trzecią osobą na sali i jak się okazało, ta liczba już do końca dnia miała ulegać jedynie nieznacznym wahaniom (no dobra, przesadzam, bo później było jednak lepiej). Na początek Repek z Poltera poprowadził rozmowę z Rafałem Szłapą - autorem "Blera", a także głównym organizatorem całej imprezy. Było naprawdę sympatycznie i już w tym momencie wiedziałem, że wyjazd do Krakowa był dobrą decyzją. Potem rozmowa z Andrzejem Rabendą z wydawnictwa Post. Uwielbiam komiksy tego wydawcy, zatem każde słowo chłonąłem z autentycznym zainteresowaniem, a i sam zadałem kilka pytań, na które uzyskałem satysfakcjonujące odpowiedzi. Następnie rozmowa z Dagmarą Matuszczak, a zaraz po niej spotkanie z autorami najnowszego komiksowego "Wiedźmina", czyli Michałem Gałkiem i Arkadiuszem Klimkiem (absolutny hit frekwencyjny). Po nich na środek wyszedł chłopak, który do tej pory siedział gdzieś w kącie, a który okazał się być Łukaszem Okólskim. Dawno nie widziałem kogoś tak zadowolonego z faktu, że wydano mu komiks. Bardzo pozytywne spotkanie, które pokazało, iż krajowi komiksiarze nie tylko narzekają i nadal potrafią czerpać czystą radość z tego, co robią. Następnie luźna rozmowa o grach komputerowych i komiksach. Na tyle luźna, że przerodziła się w kilka różnych rozmów, którym towarzyszył pokaz stosownych slajdów, a także kilka filmików ("MadWorld" wywołał u części zebranych prawdziwą euforię).


Jedyny punkt programu, który niestety nie doszedł do skutku, to spotkanie z Joanną Karpowicz. O tym fakcie organizatorzy powiadomili jednak już wcześniej, zatem obyło się bez zaskoczenia. Po 16 byłem już lekko wyczerpany ciągłym siedzeniem na sali, więc zapomniałem, że ma się pojawić też Łukasz Ryłko. Autor "Śmiercionośnych" z radością przywitał zebranych (czyli swoją żonę i dziecko, dziewczynę prowadzącego rozmowę i mnie...) i fachowo podszedł do rozmowy. Z czasem pojawiło się nieco więcej osób, a rozmowa zeszła na rozmaite, czasem nieoczekiwane, tory. Jestem wielkim miłośnikiem talentu Łukasza i miło było się m.in. dowiedzieć, że prace nad jego kolejnym albumem trwają (acz posuwają się do przodu bardzo powoli), a w najbliższej przyszłości na jego blogu można spodziewać się nowych grafik. Ostatnim gościem dnia był Artur Wabik z wydawnictwa Atropos. Spotkanie z nim było jednym z największych zaskoczeń całego Bloku Komisowego. Nigdy bym nie sądził, że o dobieraniu papieru i wszelkich informacjach związanych z przygotowaniem pozycji (nie tylko komiksowej) do druku można mówić z taką pasją.


Na końcu miał być jeszcze konkurs, ale już go sobie odpuściłem, gdyż głód, zmęczenie i umówione wcześniej piwo nie pozwoliły mi dłużej zostać. Ogólnie jestem jak najbardziej zadowolony. Osoby, których dane mi było wysłuchać, a czasami i zamienić słowo, wywarły na mnie jak najbardziej pozytywne wrażenie. Szczególne wyrazy uznania należą się Rafałowi Szłapie, który wziął na siebie główny ciężar przygotowania Bloku Komiksowego i który nie zraziwszy się naprawdę skromną frekwencją pociągnął imprezę do szczęśliwego finału. Dziękuję również Arturowi Wabikowi za kubek pszenicznego piwa, który, obok batonika, gdzieś do godziny 19 stanowił dla mnie jedyny zastrzyk energii. Mam nadzieję, że krakowskie środowisko komiksowe jeszcze nie raz udowodni, że jest naprawdę mocne, a takie imprezy nie tylko będą częstsze, ale też zaczną przyciągać więcej osób.