wtorek, 24 listopada 2009

Ponyo

Pozbierałem się w sobie i skrobnąłem kolejny tekst. Mam zatem jeszcze jeden argument do usprawiedliwiania się przed samym sobą, że jednak coś robię. Inny taki argument, to choćby moja recka "W poszukiwaniu Piotrusia Pana", która właśnie wylądowała na Alei. Przechodząc powoli do tematu: poniższy plakat reklamuje wersję amerykańską, której na szczęście nie widziałem. Można za to znaleźć masę trailerów ją reklamujących, a nawet przeróbkę piosenki w wykonaniu młodszego rodzeństwa sztandarowych gwiazdek Disneya. Dlatego też, aby nikogo nie skazywać na talenty o nazwiskach Jonas i Cyrus, oto link do napisów końcowych z japońskiej wersji (z oryginalną, japońską piosenką): http://www.youtube.com/watch?v=3jBSanSxebY. Co ciekawe, "Ponyo" (pt. "Ponyo na klifie") zawita również do polskich kin. Ledwie półtora roku po premierze, już 4. grudnia bieżącego roku, każdy chętny będzie mógł zobaczyć na dużym ekranie tą wspaniałą baśń. Obraz ma być zdubbingowany, ale "Ruchomy zamek Hauru" aż tak źle w rodzimej wersji nie wypadł, więc i w tym przypadku jestem umiarkowanym optymistą. A teraz już zapraszam do tekstu właściwego.


Studio Ghibli i Hayo Miyazaki to najlepsze co mogło się przytrafić animacji. Każdy kolejny film, który ze wspomnianego studia wychodzi, jest klasą samą dla siebie. Piękne, mądre i wzruszające baśnie dla widzów w każdym wieku – takie produkcje są z kolei znakiem rozpoznawczym pana Miyazakiego. Nie inaczej jest w przypadku obrazu pt. „Ponyo”.

Początek jest bardzo kolorowy, momentami wręcz cukierkowy – już w tym miejscu można się domyślić, że tym razem będzie to animacja skierowana głównie do młodszego widza. Każdy, kto oczekiwał drugiej „Nausicii z Doliny Wiatru” bądź „Księżniczki Mononoke” musi się przygotować na obraz zdecydowanie mniej poważny i mroczny. Porównując ten film do któregoś z wcześniejszych dzieł Miyazakiego, to chyba najbliżej mu do „Mojego sąsiada Totoro”.

Fabuła nie jest zbyt skomplikowana. Pięcioletni chłopiec imieniem Sosuke znajduje rybkę, która wykazuje nad wyraz dużo cech ludzkich (do tego ma... twarz). Nadaje jej imię Ponyo i zabiera do przedszkola. Jednak rybka ma ojca, który ją szuka – maga o imieniu Fujimoto. Ów mag przypomina nieco tytułowego bohatera „Ruchomego zamku Hauru”. O ile jednak w tamtej animacji pojawiał się zamek wyposażony w nogi, tak tutaj czarownik podróżuje okrętem z płetwami. Inna jest też wymowa tych obrazów. Wracając jednak do fabuły - ojciec znajduje Ponyo i zamyka w swojej podwodnej fortecy. Rybka mimo wszystko bardzo chce zostać człowiekiem. W tym celu ucieka i na falach tsunami dociera do Sosuke. To jednak nie finał opowieści. Dwójkę bohaterów czeka jeszcze ostateczny test, a przez ekran przewinie się jeszcze kilka barwnych postaci, takich jak grupa staruszek z domu opieki i potężna morska bogini (matka Ponyo). Chęć wyrwania się z morskich głębin i zostania człowiekiem – brzmi znajomo, prawda? Na upartego można określić „Ponyo” japońską wersją „Małej syrenki”, jednak było by to z pewnością mocne uproszczenie.


W „Ponyo” jest to wszystko, za co widzowie uwielbiają filmy Miyazakiego. Przede wszystkim bohaterowie, wśród których nie ma postaci złych. Tutaj albo ktoś jest dobry albo mniej dobry. Nikt nie okazuje się jednoznacznie czarnym charakterem. Roześmiane dzieci przywodzą na myśl bohaterów wspomnianego „Mojego sąsiada Totoro”. Oprócz tego są staruszki – inny element charakterystyczny filmów Miyazakiego. No i wspominany już mag. Nowością jest uczynienie krainą magii głębin morskich. Film jest wciągający, ciepły i zabawny. Człowiek czerpie radochę ze scen całkiem pospolitych, patrząc jak Sosuke biegnie z wiaderkiem czy jak jego matka jedzie do pracy. To jest właśnie w filmach Miyazakiego takie niezwykłe, że na pozór pospolite, codzienne rzeczy, takie jak śmiech dziecka czy smutek kobiety, pokazane są w taki sposób, iż widz nie pozostaje obojętny na emocje, które dosłownie wylewają się z ekranu. Oczywiście jest również ważne przesłanie. W omawianym obrazie reżyser początkowo zwraca uwagę na zanieczyszczenie oceanu, by później skupić się na wadze, jaką w życiu każdego człowieka pełni przyjaźń i miłość. A wszystko to podane w tradycyjne przepięknej oprawie.


Poziom techniczny produkcji studia Ghibli nigdy nie pozostawiał nic do życzenia. Szczytowym osiągnięciem w tej dziedzinie pozostaje „Spirited Away: W krainie bogów”, ale „Ponyo” też nie ma się czego wstydzić. Piękne, pełne detali krajobrazy, doskonale komponują się z dynamicznymi scenami. Duże wrażenie robi fragment z tsunami, kiedy to wspomniane krajobrazy zalewane są przez fale wyglądające niczym z jakiejś ilustrowanej książeczki z bajkami dla dzieci. Taki zabieg przyniósł naprawdę niezwykły efekt. Bardzo pomysłowa (a przy tym zabawna) jest również scena rozmowy ojca i matki Sosuke - alfabetem morsa przy pomocy lamp. Lisa (matka chłopca) ze wściekłością wystukuje kolejne słowa, przez co wygląda jakby ostrzeliwała okręt karabinem maszynowym. Doskonała jest również muzyka. Melodia, która towarzyszy atakowi tsunami, powinna przypaść do gustu wszystkim miłośnikom Wagnera.


Dobrze, pozachwycałem się trochę, zatem teraz czas na kręcenie nosem... „Ponyo” jako film animowany (ba, jako film w ogóle) prezentuje się doskonale (piękna, mądra i wzruszająca baśń – o tym już wspominałem), jednak na tle innych filmów Hayo Miyazakiego nie jest niczym odkrywczym. Na pewno zaskakuje i zachwyca w mniejszym stopniu niż poprzednie produkcje tego reżysera. To taki powrót do czasów, kiedy reżyser stworzył „Mojego sąsiada Totoro” i „Powietrzną pocztę Kiki”. Były to świetne obrazy, ale wyraźnie skierowane do młodszego widza. Z jednej strony może zatem nieco razić wtórność, a z drugiej zbytnia naiwność wspomnianego dzieła. Dla mnie to żaden zarzut, ale dla kogoś, kto oczekuje powiewu świeżości, obrazu na miarę „Księżniczki Mononoke”, może to być poważną wadą. Również jeśli chodzi o sam poziom animacji to „Ponyo” nie poraża aż taką ilością detali jak dwa ostatnie obrazy Miyazakiego, czyli „Spirited Away” i „Ruchomy zamek Hauru”. Omawiany film po prostu nie jest obrazem tego kalibru, co trzy przywołane wyżej dzieła. To bardziej swoista „chwila wytchnienia”, wynikająca z chęci zrobienia czegoś dla czystej radości tworzenia. Epickie, ponadczasowe animacje, które zbierają nagrody na wszelkich możliwych festiwalach, Miyazaki już w swoim dorobku ma, więc teraz z powrotem może tworzyć dzieła, których podstawowym zadaniem będzie dostarczanie radości – tak twórcy, jak i widzom.


Mnie osobiście wszystkie filmy pana Hayo dają niesamowicie dużo radochy. Podczas oglądania jego obrazów uśmiech nie znika z mojej twarzy. I nie chodzi o to, że są to filmy zabawne. To inny rodzaj radości. Taka radocha dziecka, które wgapione w ekran cieszy się na widok kolorowych, migających obrazów i sympatycznych twarzy bohaterów. Nie wiem czy jest drugi reżyser, na którego dzieła reagowałbym w podobny sposób.

piątek, 20 listopada 2009

Sześciokącik StarCrafta #10

Dawno nie było Sześcikącika, więc dzisiaj postanowiłem odkurzyć ten nieco zapomniany dział. Pewnie niewiele osób on interesuje, ale nie ukrywam, że to bardziej miejsce do gromadzenia różnych starcraftowych pierdółek niż artykuł sensu stricte. Ot, takie coś, co piszę głównie dla siebie samego (ale mam nadzieję, że nie tylko).

Ostatni Sześciokącik w całości poświęcony był demu pierwszego "StarCrafta". Dzisiaj również zapraszam do lektury tekstu tematycznego. Co prawda, bardziej rozległego, ale jednak skupionego na konkretnym wycinku starcraftowego uniwersum. W ciągu minionych tygodni (właściwie to już miesięcy) pojawiała się masa ciekawostek, wśród których wypadałoby wymienić nowy Battle Report czy kilka efektownych przykładów fanowskiej twórczości, ale uznałem, że tematyczność może być dla tego kącika całkiem niezłym rozwiązaniem i chyba będę się jej trzymał (przynajmniej przez jakiś czas). Każdy kto zagląda na tego bloga wie, że są dwa słowa, które samym swoim brzmieniem sprawiają, iż na mej facjacie maluje się wielki banan. Te magiczne zaklęcia to: "komiksy" i "StarCraft". Dzisiaj zatem podwójna dawka przyjemności, czyli tekst o komiksach osadzonych w realiach mojej (naszej?) ulubionej gry.

W Polsce, jak do tej pory, ukazał się tylko jeden komiks, którego fabuła traktuje o zmaganiach Terran, Protossów i Zergów. Mowa oczywiście o "StarCraft: Frontlines #1". Amerykańska manga, którą pierwotnie wypuściło na rynek Tokyopop, nie zachwyca pod żadnym względem. Zresztą, co się będę rozpisywał... Co sądzę o tym komiksie przeczytać można na Alei Komiksu. W naszym kraju sprzedawały się już jednak o wiele gorsze rzeczy, a biorąc pod uwagę, że gry Blizzarda (i wszystko co na nich bazuje) zawsze są chodliwym towarem, naprawdę dziwi fakt, iż pierwszy tom "Frontlines" okazał się wydawniczą klapą. Mimo tego jest szansa na dwójkę. Nikła, bo nikła, ale zawsze. Więcej szczegółów na ten temat znajdziecie na STARCRAFT2.NET.PL. Oczywiście jako fan chętnie przeczytałbym w ojczystym języku również i drugi tom "Frontlines", lecz sumienie nie pozwala mi przekonywać nikogo do kupna kiepskiego komiksu... Na małą "zachętę" wrzucam tylko okładkę drugiego tomiku.


Kolejny komiks, który korzysta ze świata stworzonego przez Blizzarda, jest już przykładem typowo amerykańskiego podejścia do historii obrazkowych. Zeszytowy format, pełen kolor, regularne wydania - taka właśnie jest seria zatytułowana po prostu "StarCraft". W USA wydaje ją DC Comics, czyli prawdziwy potentat. Trzeba zaznaczyć, że wydaje w ramach imprintu Wildstorm, którego ojcem jest sam Jim Lee. Analogiczna sytuacja miała miejsce w przypadku komiksowego "WarCrafta", który miał swoje wydania tak w Tokypop, jak i Wildstormie. Tylko, że za "WarCraftem" stoi rzesza fanów, comiesięcznie wydających kasę na abonament do "World of Warcraft", a za "StarCraftem" z kolei grupa coraz bardziej poirytowanych osób, które nie mogę doczekać się drugiej odsłony swojej ukochanej gry. Czy w związku z tym takie komiksy mają szansę odnieść sukces? Widocznie tak, gdyż w Stanach ukazało się już dziewięć części wspomnianej serii, a także twardookładkowe wydanie zbierające w całość historie zamieszczoną w pierwszych siedmiu zeszytach. Raczej wątpliwe aby ktoś zdecydował się wydać tą serię w Polsce, ale jeśli "StarCraft 2" w końcu się ukaże i sprzeda jak ciepłe bułeczki (w to drugie nie wątpię) to może jakiś wydawca zwęszy okazję i rzuci na rynek wspomnianego hardcovera. Lecz to tylko gdybania, do tego czasu pewnie zdążę sprawdzić ten komiks w oryginale. Nie wiem czy komuś narobi smaku okładka pierwszego zeszytu, ale i tak ją wrzucam. Można na niej zobaczyć grupę nazywającą się War Pigs - bohaterów tego cyklu (a także kilka efektownych armat, czyli to, co każdy fan SC lubi najbardziej).


Papierowe wydania starcraftowych komiksów zostały już przedstawione, zatem teraz czas na to, co można znaleźć w internecie. Przede wszystkim trzeba wspomnieć o inicjatywie samego Blizzarda, który fanom komiksów wyszedł naprzeciw i zorganizował konkurs, w którym do wygrania były (i są nadal) klucze do bety "StarCrafta 2". Konkurs nosi nazwę "Vespane Laughs" i pierwsza jego edycja trwała równy rok (od września 2008 do sierpnia 2009). Niedawno ruszyła edycja druga, która potrwa do końca kwietnia przyszłego roku. Póki co, każdy może się cieszyć efektami pierwszej edycji. Co miesiąc nagradzane były trzy komiksy (właściwie nie był to konkurs wyłącznie na komiksy, więc wśród zwycięzców byli też autorzy wszelkich żartów rysunkowych). Mało tego, osobno oceniano prace z USA, Europy i Azji. W efekcie takiego zabiegu na stronie Blizzarda można znaleźć całkiem pokaźną liczbę, mniej lub bardziej udanych, prac (aby przejrzeć katalogi z innych kontynentów, należy zmienić język strony - przełącznik w prawym górnym rogu). Wśród nich wiele prezentuje naprawdę wysoki poziom. Chlubnym wyjątkiem jest choćby taka graficzna perełka, rzucająca nowe światło na narodziny Królowej Ostrzy.


Szukałem webkomiksów nawiązujących do "StarCrafta", ale wynik tych poszukiwań jest dosyć mizerny. Nie ukrywam, że dziwi mnie taka sytuacja. Może któryś z czytelników będzie w stanie uzupełnić moją wiedzę... Do tej pory trafiłem na kilka tytułów, których poziom jest raczej słaby. Przeszukując zasoby sieci najłatwiej trafić na stronę o wiele mówiącej nazwie SC2COMIC.COM. Niestety, znaleźć tam można tylko dwa epizody. Bida panie, oj bida... Nieco większym dorobkiem może pochwalić się Food For Thought, którego kolejne epizody, rzadko bo rzadko, ale ukazują się na Starfeederze. Pierwotna strona wspomnianego projektu nie działa, więc warto czasami wejść na Starfeedera i sprawdzić czy nie pojawił się jakiś nowy epizod (najświeższy odcinek pochodzi z lipca, więc termin "czasami" nabiera tutaj nowego znaczenia). Znalazłem jeszcze cztery odcinki regularnych, ogólnotematycznych (przeważnie growych) komiksów internetowych, których autorzy postanowili zahaczyć o temat "StarCrafta". Są to: User Friendly, Dueling Analogs, VG Cats oraz CTR+ALT+DEL. Co prawda, ten ostatni luźno nawiązuje do "StarCrafta", ale przecież każdy mówiąc o Korei i grach podświadomie myśli o kosmicznym RTS-ie Blizzarda. I to by było na tyle w temacie moich poszukiwań. Mam nadzieję, że jakoś powiększę tą listę, gdy tylko znajdę czas by przeszukać zasoby tych dłuższych i bardziej znanych serii (np. PvP).

Na koniec mały bonus, coby udowodnić, że Polscy komiksiarze nie gęsi i też się "StarCraftem" jarają. Znany z "Produktu" Simson stworzył bardzo fajny obrazek z Firebatem. Już wiadomo, że beta testy "StarCrafta 2" ruszą dopiero w przyszłym roku (prawdopodobnie na wiosnę), więc do tego czasu czymś się trzeba zająć, np. czytaniem komiksów (niekoniecznie tych z Terranami, Zergami i resztą).

piątek, 13 listopada 2009

Garfield - najbardziej ludzki wśród kotów

Każdego, kto myślał, że na niniejszym blogu nie pojawią się już me stare teksty (debiutujące w Reset Forever) muszę wyprowadzić z błędu. Z braku chęci do pisania postanowiłem znowu pogrzebać w dawno nie otwieranych folderach i parę potworków wystawić na światło dzienne. Dzisiaj jeden z nich. Infantylny, tendencyjny, pełen błędów (zacząłem nawet zdanie od "a więc"!), a nade wszystko wyglądający jak rzecz sponsorowana, ale... będący całkiem na czasie. I to na czasie zarówno w momencie tworzenia, jak i obecnie. Pięć lat temu napisałem go z okazji premiery kinowego "Garfielda". Dzisiaj ten film leci na Polsacie. Istnieje znikoma szansa, że ktoś po seansie wstuka w Google słowa "Garfield" i przez przypadek trafi właśnie na ten tekst. Sprytna metoda zwiększenia oglądalności - prawda? Osobiście wspomnianego filmu do tej pory nie widziałem. I dzisiaj też go nie zobaczę (niestety). A poniższa paplanina pochodzi z numeru 9/04. Jako mały bonus graficzka, która ozdabiała pierwotny tekst (napis w dymku to twórczość własna redaktora, który składał numer; zatem macie do czynienia z prawdziwym unikatem).


Jako uzupełnienie (a najlepiej wstęp) do poniższego artykułu proponuję lekturę przepisu na lasagne (czyt. lazanię). Znaleźć go można na opakowaniach większości dostępnych na rynku, specjalnych makaronów do tej właśnie potrawy. Zawsze przyjemniej czytać i jednocześnie coś zagryzać. Bohater niniejszego artykułu naprawdę wie co dobre. Istnieje więc realna nadzieja, że jeśli nie usatysfakcjonuje was mój tekst, to przynajmniej lasagne wam zasmakuje. A więc: Smacznego!

W kinach można obejrzeć ekranizację najsłynniejszego komiksu prasowego świata - "Garfielda". O jakości tej produkcji nie będę się wypowiadał, nie ulega jednak wątpliwości, że w związku z nią odżyło zainteresowanie pomarańczowym kocurem (właściwie to jego popularność nigdy nie malała, no ale teraz pewnie jeszcze się zwiększy). Może więc nastał dobry moment aby przyjrzeć się Garfieldowi nieco bliżej?

Wpierw małe info dla tych, którzy ostatnie lata spędzili w odległej galaktyce lub schronie przeciwatomowym i nie bardzo orientują się, co to takiego ten "Garfield". Otóż Garfield to kot, ale nie taki zwykły tajemniczy, zwinny i przymilny dachowiec. Ten kot to zaprzeczenie typowego, słodziutkiego zwierzaka. Jest leniwy, tłusty, a przede wszystkim niezwykle inteligentny. Zawsze mówi to co myśli i nie ulega żadnym modom. Jego styl bycia można określić jako połączenie złośliwości, cynizmu, sarkazmu i inteligentnego humoru. Te cechy powodują, że nieustannie daje w kość swojemu właścicielowi Jonowi (psychicznie) i jego drugiemu zwierzakowi - psu Odiemu (fizycznie). Czy Garfield jest więc niesympatyczny, odpychający, zły? Nie! On jest po prostu autentyczny.

Twórca Gerfielda - Jim Davies urodził się 28 lipca 1945 roku w Marion, w stanie Indiana (...taka część USA). Dzieciństwo spędził na farmie swoich rodziców. Na farmie, jak to na farmie, wiadomo: parę budynków, hektary pól i masa zwierząt. Wśród tych zwierząt znajdowało się aż 25 kotów (to wiele wyjaśnia). Jim pewnie poszedłby w ślady ojca i został farmerem gdyby nie to, że chorował na astmę i większość czasu musiał siedzieć w domu. To właśnie wtedy zaczął rysować. Pierwsze, amatorskie rysunki z czasem zyskały dymki i przekształciły się w krótkie komiksy. Jim dorósł, ale nie zapomniał o swoim hobby z dzieciństwa. Po studiach na Ball State University i pracy w lokalnej agencji reklamowej, zajął się rysowaniem komiksów na poważnie. W 1969 roku został asystentem Toma K. Ryana - twórcy humorystycznej serii osadzonej w realiach dzikiego zachodu pt.: "Tumbleweeds". U jego boku Davies wymyślił swój pierwszy profesjonalny komiks - "Gnorm Gnat". Jego bohater był dość osobliwy, gdyż był... pluskwą. Przygody Gnorma ukazywały się w lokalnej gazecie i odniosły nawet pewien sukces, ale kiedy autor próbował sprzedać je do tytułów ogólnokrajowych usłyszał, że owszem jego historie są zabawne, ale ten ich bohater... (kurcze, co ci ludzie mają do robaków?). Po pięciu latach wydawania Davis postanowił więc "zerwać" ze swoim bohaterem i na jego miejsce poszukać jakiejś bardziej "przystępnej" postaci. W ostatnim odcinku "Gnorm Gnat" wielka stopa rozdeptuje sympatyczną pluskwę i na tym się kończy kariera "pierwszego dziecka" Davisa. Jim poszukując nowego bohatera swoich opowieści dostrzegł, że w komiksach wyraźnie dominują psy. Jak łatwo się domyślić młody autor był zwolennikiem kotów (25 tych stworzeń, z którymi miał do czynienia w dzieciństwie, "zrobiło swoje") i właśnie przedstawiciela tego gatunku postanowił postawić w opozycji do psiej dominacji. Tak pewnego dnia 1978 roku, we włoskiej restauracji Mama Leone's, narodził się Garfield - kot pozornie zwyczajny, ale tak naprawdę wyjątkowy, który swoje oryginalne imię zyskał po dziadku Jima: Jamesie Garfieldzie Davisie. Doskonała formuła komiksu prasowego (trzyrysunkowe paski zakończone zabawną puentą) i tworzenie opowieści dosłownie dla wszystkich (brak przemocy, wulgaryzmów i drażliwych tematów) zapewniły Davisowi niewyobrażalny sukces. Już po roku prawa do druku komiksów z Garfieldem kupiła setna gazeta. Obecnie "Garfield" publikowany jest w 23 językach, w 63 krajach, a liczba jego regularnych czytelników przekracza 263 miliony. Liczba tytułów gazet, w których znajdziemy jego przygody przekracza już 2,5 tysiąca. Czy przy takich danych może dziwić, że "Garfield" trafił do "Księgi rekordów Guinnessa" jako najczęściej przedrukowywany komiks na świecie? Garfield to już nie tylko komiks, to prawdziwy przemysł. W 1981 Davis założył Paws Inc. - firmę, która kontroluje wszystko, co związane z leniwym kocurem. Dzięki temu posunięciu twórca Garfielda nie dość, że zarobił kupę forsy (wpływy ze sprzedaży zabawek, rozmaitych gadżetów, produkcji filmów animowanych itp.), to jeszcze zachował całkowitą kontrolę nad swoim bohaterem i jakością jego przygód. Ale "Garfield" to nie tylko sukces marketingowy, to również sukces artystyczny. Davis w 1981 i 1986 zdobył tytuł najlepszego twórcy komiksów, w 1985 nagrodę Elzie Segar za zasługi dla przemysłu komiksowego, a w 1990 nagrodę Reubena za najlepszy komiks roku. Również kreskówki o Garfieldzie zostały zauważone (czy to może dziwić?) i docenione, czterokrotnie zdobywając nagrodę Emmy (13 razy był nominowany). Od 1988 roku powstawał serial "Garfield i przyjaciele" (wyświetlany również w naszym kraju), który szybko zyskał status kultowego. Kwestią czasu było pojawienie się filmu fabularnego o przygodach pomarańczowego tłuściocha. W czasach kiedy, dzięki animacji komputerowej, na ekranach kin goszczą rozmaite rysunkowe postaci, również Garfield wystąpił w produkcji z żywymi aktorami. Recenzje nie są niestety zbyt pochlebne (rutyna przy ekranizacji komiksów), no ale to można było przewidzieć. W końcu w kilkudziesięciominutowym filmie niezwykle trudno oddać ducha kilkuobrazkowego paska z dymkami. Przed Garfieldem jednak świetlana przyszłość i tak upartemu kocurowi na pewno nic nie stanie na drodze w niezwykle błyskotliwej karierze.

Podsumowaniem powyższego tekstu niech będą słowa samego Jima Davisa, wyjaśniające pokrótce fenomen Garfielda: "Najważniejszą rzeczą, jest umiejętnie budować gagi, tak żeby były jednocześnie banalne i błyskotliwe, zrozumiałe dla małych czytelników - ale bawiące także dorosłych - dlatego w komiksach poruszam głównie dwa wątki - jedzenia i spania ... o dziwo wszystkich to bawi." No tak! To wszystko wyjaśnia. W innych wypowiedziach Davis podkreśla również, że Garfield jest taki, jak wiele osób naprawdę chciałoby być: jego życie składa się z jedzenia i spania, ma odwagę mówić to co myśli i buntuje się przeciwko wszelkim autorytetom. Czyż to nie ironiczne, że właśnie przez swoją szczerość i autentyczność Garfield jest tak zabawny? Jedno jednak nie ulega wątpliwości: Garfield to kot naprawdę wielki - dosłownie i w przenośni.

sobota, 7 listopada 2009

Star Wars Komiks Wydanie Specjalne #02 - Biggs Darklighter: Bohater Rebelii

Od dwóch tygodni nie było nowego wpisu. Znowu się opuszczam w pisaniu... Ba, w październiku limit 4 wpisów na miesiąc nie został wypełniony. Już nie uda się tego nadrobić, ale postaram się by chociaż listopad przyniósł cztery nowe teksty. Z innych rzeczy, które być może ktoś zauważył, to dodałem parę linków po prawej stronie, jak również własną podobiznę, coby jeszcze bardziej utożsamiać się z niniejszym blogiem. Jak widać te zmiany wcale mnie nie zmobilizowały do częstszego pisania. A inne nowości? Hm, skończył mi się staż, w związku z czym wróciłem do stanu egzystencji zwanego bezrobociem. Teraz już nie przedłużam i zapraszam do tekstu (co sądzę o pierwszym zeszycie wydań specjalnych "Star Wars Komiks" można przeczytać na Alei).


Wydania specjalne "Star Wars Komiks" to zacna inicjatywa. Za naprawdę małe pieniądze czytelnik dostaje niemal 100-stronicowy, w pełni kolorowy zeszyt. Z samej ciekawości warto wyłożyć 10 zeta. Pozostaje tylko pytanie: czy warto poświęcić swój (w wielu przypadkach ograniczony, a tym samym cenny) czas na lekturę?

Elementem, który rzuca się w oczy już w momencie kartkowania "Star Wars Komiks" #2 są niezwykle realistyczne ilustracje. Każdy, kto na oprawę graficzną zwraca dużą uwagę i nie toleruje artystów, którzy przedkładają prezentowanie indywidualnego stylu nad wierność realiom gwiezdnej sagi, będzie usatysfakcjonowany. Doug Wheatley nie tylko radzi sobie z fotorealistycznym odwzorowaniem bohaterów swojego dzieła, lecz pokazuje równie dobry warsztat przy przedstawianiu rozmaitych wytworów techniki. Zarówno imperialne TIE, jak i rebelianckie X-Wingi na kartach tego komiksu robią nie mniejsze wrażenie niż miało to miejsce w filmach Lucasa. Oczywiście i tak jest się do czego przyczepić. Twarze bohaterów nie grzeszą zbytnią różnorodnością mimiki, a jeśli już rysownik decyduje się na zaprezentowanie np. krzyku czy uśmiechu, to efekty jego pracy wypadają dosyć nienaturalnie. Poza tym, zbytnia szczegółowość niektórych ilustracji sprawia, że te, w których twórcy zabrakło pary na ich "dopieszczanie", zwyczajnie kłują w oczy. Na szczęście takich wpadek jest na tyle mało, że nie psują ogólnego odbioru warstwy graficznej omawianego tytułu. "Biggs Darklighter: Bohater Rebelii" to kawał porządnego rysunkowego rzemiosła. Co prawda pozbawionego indywidualnego stylu autora, ale naprawdę cieszącego oko.

Gorzej ma się sprawa ze scenariuszem. Już tytuł podpowiada, że będziemy mieli do czynienia ze sporą dawką patosu. Sama fabuła to szybki rajd przez życiorys Biggsa - od momentu opuszczenia Tatooine aż do bitwy o Yavin. Wypada w tym miejscu wspomnieć, że tytułowy bohater przewija się ponoć przez filmową trylogię, a raczej przewijałby się, gdyby scen z jego udziałem nie wycięto z finalnej wersji "Nowej Nadziei". Mało tego, Luke Skywalker okazuje się być najlepszym kumplem Biggsa z czasów młodości. Paul Chadwick chciał przedstawić jak najwięcej wydarzeń, dzięki którym tytułowy bohater stałyby się bliższy fanom "Star Wars". Chyba jednak nie był to zbyt dobry pomysł... Komiks jest przeładowany ramkami narracyjnymi, z których tak naprawdę nie wynika zbyt wiele. Po co w ogóle postać Hobbiego? Wraz z nim zniknęłoby kilka zbytecznych wątków. Chociaż, z drugiej strony, bez swego nowego przyjaciela Biggs wydawałby się postacią jeszcze bardziej posągową, a tak ma przynajmniej wobec kogo okazywać uczucia: wpierw niechęć, a potem współczucie. Mimo tych mankamentów fabuła drugiego wydania specjalnego "Star Wars Komiks" ma jeden duży atut: świetnie oddaje klimat oryginalnej filmowej trylogii.

"Biggs Darklighter: Bohater Rebelii" to typowy przykład komiksu będącego cegiełką budującą świat "Gwiezdnych Wojen". Ma dobre, realistyczne ilustracje i sztampową, pełną akcji i patosu fabułę. Ma również głównego bohatera, który w filmie był tylko statystą. Szkoda, że nie mam w tej chwili dostępu do "Nowej Nadziei", bo idąc za radą Jacka Drewnowskiego, chętnie bym go sobie przypomniał. I chyba właśnie fakt, że po lekturze omawianego komiksu na nowo poczułem magię oryginalnej trylogii Lucasa, mogę uznać za jego największy plus.