wtorek, 18 sierpnia 2015

A niech cię, Tesla!

Więcej czytam, więcej piszę - widać, że okres pourlopowy wyraźnie mi służy. Dzisiaj znowu o komiksie nie pierwszej świeżości, z którym warto się zapoznać.


Pierwszy wydany przez kulturę gniewu album Jacka Świdzińskiego, to swoista rozgrzewka przed "Zdarzeniem. 1908". Jeśli nie czujecie się na siłach sięgać po ten drugi komiks, bo nie wiecie, czy jesteście w stanie przyjąć aż tyle stron rozrysowanych w specyficznym minimalistycznym stylu autora, zawsze możecie sięgnąć po albumik w różowej okładce.

Gdybym pisał o "Tesli" zaraz po premierze z pewnością bardziej bym się zachwycał, ale mając za sobą lekturę "Zdarzenia" nie jestem w stanie uciec od porównywania tych albumów. To normalne, że pierwsze zetknięcie z estetyką i sposobem narracji Świdzińskiego zawsze będzie najbardziej ożywcze. I dla mnie tym pierwszym komiksem pozostanie "Zdarzenie", ale czytelnik sięgający po dzieła tego autora we właściwej kolejności wpierw zetknie się z tytułem wydanym w 2013 roku. I na pewno się zachwyci.

"A niech cię, Tesla!" to cztery naprzemiennie prezentowane opowieści (dla ułatwienia oznaczone, w górnym rogu każdej strony, odpowiednią ilością kropek), które łączą się w spektakularnym finale. Każda z historii ma swoich bohaterów, swoje tempo i w zasadzie diametralnie różni się od pozostałych. Zaczynamy od wizyty w laboratorium, w którym przy pomocy akceleratora wzmacniana jest fala emitowana przez theremin - na pozór specyficzny instrument muzyczny, a w istocie potężną broń. Dokładną historię tego niezwykłego przedmiotu i badań nad nim poznajemy z opowieści jednego z pracujących przy eksperymencie naukowców. Druga historia to swojska scenka obyczajowa, w której mąż wraca do domu, rozmawia z żoną, leży na kanapie itd. Następna jest historia o dekonspiracji sowieckich agentów i niebezpieczeństwach z tym związanych. I w reszcie wizyta w gabinecie ważnej persony, która instruuje swych podwładnych nt. aktualnej sytuacji geopolitycznej i wynikających z niej zagrożeń. Gatunkowo mamy zatem naprzemiennie: science-fiction, obyczajówkę, szpiegowskiego akcyjniaka i thriller polityczny. Przez większość stron każda z historii toczy się swoim tempem i w całkowitym oderwaniu od reszty, aż ni stąd ni zowąd wszystko zaczyna się łączyć. Koniec jest szybki i trochę nieoczekiwany, jednak ostatnia scena na tyle dobrze oddaje istotę wydarzenia, którego dopiero co byliśmy świadkami, iż nie można powiedzieć, że scenariusz się urywa. Świdziński konsekwentnie prowadzi każdy wątek i do samego końca panuje nad całością swego dzieła.

Ilustracje. Jeśli widzieliście "Zdarzenie. 1908" to wiecie, czego się spodziewać. Ba, wielu bohaterów wygląda identycznie, jak ci występujący w tamtym komiksie. W kadrach pojawiają się tylko postacie i rekwizyty (plus budynki w scenie pościgu) - zatem jest jeszcze skromniej niż w "Zdarzeniu", gdzie miejscami mieliśmy do czynienia z namiastką teł. Tym bardziej należy docenić fragment, w którym autor wykazał się niezwykłą pieczołowitością i narysował szereg elementów, które bez problemu rozpozna każdy fan komiksów zza wielkiej wody (m.in. hełm Boby Fetta, młot Thora, macki Doctora Octopusa, głowa Sentinela). Wracając do stylu samych ilustracji, to Jacek Świdziński jest prawdziwym specem w rozrysowywaniu, właściwie przy pomocy kilku kresek, scen, które wydają się graficznie "wymagające". Swoją twórczością po prostu dowodzi, że nie trzeba posługiwać się hiperrealistyczną kreską, aby narysować wszystko, co się chce (w tej trudnej sztuce jest mistrzem tej miary, co Bartosz Minkiewicz).

Napisałem na wstępie, że nie uda mi się uciec od porównywania "A niech cię, Tesla!" ze "Zdarzeniem. 1908". I cóż... Pierwszy z tych komiksów jest świetnie napisany, zabawny, niegłupi, ale drugi to prawdziwie epicka opowieść, opus magnum Jacka Świdzińskiego. Jeśli macie czas i środki tylko na jeden z tych albumów, to sięgnijcie po "Zdarzenie". Zakochacie się i wcześniej czy później "Tesla" w waszych rękach i tak wyląduje, ale przynajmniej przez jakiś czas pozostaniecie syci. Jeśli macie naprawdę niewiele czasu i nieco mniej środków, to pewnie pomyślicie, że lepiej upolować skromniejszy z albumów. Niby tak, ale to trochę, jak z przystawką, a może raczej deserem, który wcinacie przed obiadem. Jest super, na chwilę zapycha, ale główne danie już się czai i ani myślicie go odpuścić. W tym przypadku szybciej sięgniecie po drugi komiks. Tak czy inaczej, wcześniej czy później przeczytacie wszystkie pozycje z cyklu wydanego przez kulturę gniewu, więc chyba najlepiej od razu zaopatrzyć się w oba tytuły sygnowane przez Jacka Świdzińskiego, które ukazały się nakładem popularnego wydawnictwa. A potem czekać na dokładkę, czyli "Wielką ucieczkę z ogródków działkowych" - nowy komiks tego autora, który powinien ukazać się pod koniec września bieżącego roku.

środa, 12 sierpnia 2015

Samotność rajdowca

Małe odkurzanie. Dzisiaj o dosyć starym (polska premiera miała miejsce pięć lat temu) komiksie, który w zeszłym tygodniu wypożyczyłem w Letniej Czytelni (zacna inicjatywa, polecam opolanom i przyjezdnym).


Dawno, dawno temu przeczytałem "Pragnienie" Nicolasa Mahlera. Maksymalnie minimalistyczny komiks niemy, w którym rozrysowany został każdy najdrobniejszy fragment fabuły. Historia do skomplikowanych nie należała, ale sposób w jaki autor poprowadził narrację był bardzo oryginalny. Momentami można było wręcz odnieść wrażenie, że kartkuje się zeszyt, na którego rogach ktoś stworzył namiastkę filmu animownego. Do tego te rysunki - graficzny minimalizm pełną gębą. Czytało się to świetnie. "Samotność rajdowca" też czyta się świetnie, ale jednocześnie jest dużo przystępniejsza dla fanów bardziej tradycyjnych komiksów - może nie pod względem ilustracji, ale na pewno sposobu prowadzenia fabuły. Nie jest tak odświeżająca jak wcześniejszy tytuł, ale i tak po lekturze towarzyszy człowiekowi to fajne uczucie, że właśnie przeczytał naprawdę dobry komiks.

"Samotność rajdowca" to historia podstarzałego kierowcy wyścigowego. Kiedyś jego kariera rozwijała się całkiem nieźle, dzisiaj lata świetności są już tylko mglistym wspomnieniem. Dawny mistrz nie może liczyć na szacunek młodszych kolegów, zostali mu tylko dawni towarzysze z toru, aktualnie dzielący z nim miejsce przy barze. Obok niepowodzeń zawodowych, nie wiedzie mu się również w życiu osobistym. Niewielkie mieszkanie, ciężko chora żona, nadużywanie alkoholu. Ale w sumie dobrze, że jest ten bar i kumple, bo co by mu wówczas zostało?

Komiks Mahlera to opowieść o mężczyźnie, który przez fakt, że kiedyś miał wszystko, jeszcze ciężej znosi kontakt z kolejnymi kłodami, które los rzuca mu pod nogi. Niemniej to nadal przyzwoity facet. Ociera się o napad na bank, niemal angażuje w romans, ale pamięć o tym, kim niegdyś był, ostatecznie daje mu siłę do pozostania człowiekiem bez skazy. Dawny bohater triumfuje. Tylko czy ten triumf cokolwiek zmieni w jego życiu? Ostatni kadr historii udziela na to pytanie aż nazbyt konkretnej odpowiedzi. Pewnych rzeczy po prostu nie da się zmienić. Mahler jasno daje do zrozumienia, że może i "chcieć to móc", ale w ostatecznym rozrachunku i tak nic z tego nie wynika.

Dobrym krokiem było uczynienie głównego bohatera utytułowanym kierowcą wyścigowym. Okres czasu, w którym rozgrywa się fabuła, nie jest jasno sprecyzowany, ale wygląd samochodów i pojawiające się w historii nazwiska prawdziwych kierowców (Jochena Rindta i Richiego Ginthera) sugerują przełom lat 60. i 70. (po prawdzie jednak, to same bolidy są żywcem wyjęte z pierwszej połowy lat 60.). Specyfiki wyścigów nie ma tu zbyt wiele. Tylko ostatnie sekwencje pełne są dynamicznych ujęć z toru. Poza tym wyjątkiem, ścigania nie można uznać za element, wokół którego zbudowana została fabuła i pełni ono tutaj przede wszystkim rolę powracającego marzenia głównego bohatera.

"Samotność rajdowca" to gorzki, ale zabawny komiks. Często pojawiają się kadry (w liczbie od 1 do ok. 3), które spokojnie sprawdziłyby się w roli ilustracji satyrycznej lub humorystycznych pasków. I chociaż mało który czytelnik tego komiksu jest kierowcą wyścigowym, to na pewno bliskie mu będą spostrzeżenia bohatera nt. kumpelskich popijaw i związków z kobietami - tyleż oczywiste, co trafne. Jak wspomniałem kilka akapitów temu, drugi wydany w Polsce komiks Mahlera nie robi takiego wrażenia jak debiut, niemniej jest naprawdę dobrą, niegłupią opowieścią z prostym (tak charakterologicznie, jak i graficznie), ale fajnym bohaterem.