sobota, 23 stycznia 2010

Whiteout: Odwilż

Co prawda nadal oglądam całkiem sporo anime, jednak, aby wprowadzić nieco ożywczego wiatru, proponuję tekst o komiksie. "Odwilż" dorwałem już jakiś czas temu na empikowej wyprzedaży. "Zamieci" nigdy nie czytałem, ale wchłaniałem już mnóstwo kontynuacji, bez uprzedniego zapoznania się z pierwszą częścią. Fabuła samodzielna, więc spokojnie daje radę. W jaki sposób Carrie Stetko straciła palce, dowiem się już z filmowej adaptacji. Chociaż obraz przyjęto dosyć chłodno (tutaj to określenie pasuje jak ulał) jakoś nie mogę go sobie darować. Jak tylko obejrzę, podzielę się wrażeniami. Teraz tylko o komiksie.


Za oknem trzaska mróz, słońce skryło się za szarą ścianą blokowiska, a ja zabieram się do napisania kilku słów o komiksie, który udowadnia, że gdzieś tam na świecie może być ostrzejsza zima niż w Polsce. Dobrze, że nie mają tam polskich drogowców i energetyków...

"Whiteout: Odwilż" to kontynuacja "Whiteout: Zamieć". Oba tomy mają ze sobą wspólne miejsce akcji i główną bohaterkę. Miejsce akcji to Antarktyda, a bohaterka to Carrie Stetko. Antarktyda jaka jest każdy wie: zimna, płaska, sucha i jeszcze raz zimna. Pani szeryf jest jej całkowitym przeciwieństwem, w związku z czym ciężko do niej odnieść którykolwiek z powyższych przymiotników.

Urlop głównej bohaterki zostaje przerwany przez dosyć nietypowe wydarzenie. Oto Specnaz rabuje z jednej z rosyjskich baz na Antarktydzie broń jądrową. Oczywiście o atomówkach oficjalnie nikt nie wie. Mimo to sprawą trzeba się zająć, a fakt, że cała załoga wspomnianej bazy została wymordowana, daje Amerykanom pretekst, aby pomóc w śledztwie. Panowie w garniturach dochodzą do wniosku, że nikt nie poradzi sobie z tym zadaniem lepiej niż Carrie Stetko. I tyle w kwestii wprowadzenia fabularnego. Dalej akcja zmierza już do finału. Pani szeryf poznaje rosyjskiego agenta, kapitana Aleksandra Iwanowicza Kuczina, z którym wspólnie rusza w pościg. Głównym zagrożeniem nie okaże się jednak Specnaz, lecz nieprzyjazny kontynent.

Używając określenia rodem z gier komputerowych, można napisać, że fabuła omawianego komiksu jest liniowa. Bohaterowie zmierzają prosto do celu, a jedynym, co ich zatrzymuje, jest burza śnieżna. Nie ma tutaj miejsca na wątki poboczne, akcja jest wartka, a ilość postaci na tyle niewielka, iż nie ma mowy o pogubieni się w ich natłoku. To, co stanowi o sile historii, to mistrzowska narracja. "Odwilż" czyta się niczym najlepszą powieść sensacyjną. Co prawda sam pościg wydaje się nieco zbyt krótki, a zakończenie pojawia się jakoś tak nagle, ale przecież na Antarktydzie trzeba działać szybko, a każdy kolejny dzień spędzony na Lodzie jest kolejnym krokiem w stronę śmierci. Bardzo przypadły mi do gustu wprowadzenia do poszczególnych rozdziałów. Narrator, którym jest sama bohaterka, przybliża w nich Antarktydę: historię kolonizacji, zagrożenia jakie czekają na polarników, a także charakterystykę klimatu tego miejsca. Te chwile wytchnienia są doskonałym patentem i sprawiają, że lodowy kontynent postrzega się jak pełnoprawnego bohatera opowieści. Duża w tym zasługa również ilustracji.

Steve Lieber pokazał jak może wyglądać groza, jeśli zamiast czerni przedstawi się ją w bieli. Antarktyda w jego wykonaniu jest miejscem surowym, bezkresnym i diabelnie zimnym.Chłód dosłownie przebija z każdej ilustracji. Sama kreska jest bardzo realistyczna i ma w sobie coś z klasycznego uroku, jaki odnaleźć można w pracach rysowników tworzących zaraz po drugiej wojnie światowej. Zwraca uwagę świetne kadrowanie i mistrzowskie operowanie bielą. Zresztą warto zapoznać się z posłowiem samego Liebera, w którym rysownik zdradza nieco szczegółów dotyczących przygotowywania ilustracji do "Odwilży".

Greg Rucka stworzył doskonałe, odprężające czytadło. Nic tu specjalnie nie zaskakuje, a jednak ten komiks po prostu urzeka. Bez ilustracji ta historia dużo by straciła. Niektóre opowieści sprawdzają się idealnie w formie komiksu. I właśnie tak jest w tym przypadku. Wyrazista bohaterka, niezwykle oryginalne miejsce akcji, sensacyjna intryga, a wszystko przedstawione przy pomocy doskonałych ilustracji. Muszę przyznać, że teraz, kiedy za oknem rozpościera się taki, a nie inny krajobraz, "Whiteout: Odwilż" nabiera dodatkowego uroku. Mroźnie polecam.

niedziela, 17 stycznia 2010

Sześciokącik StarCrafta #12

Pora nieco popisać o "StarCrafie". Parę dni temu wypłynęła pewna informacja, która wywołała prawdziwą burzę wśród polskich fanów. Szczegóły poniżej.


Na oficjalnej stronie Blizzard pojawił się wyciek, który zdążono dosyć szybko załatać (powiedzmy, że w ciągu jednej doby). Jeden z użytkowników Starcraft2.net.pl zdążył go jednak wcześniej wypatrzeć i podzielić się tą wiadomością z resztą fanów. Tym sposobem wiadomość doczekała się na polskiej stronie osobnego infa, a także kopii zapasowej. O co się rozchodzi? O to, że Blizzard oficjalnie zapowiedział polską wersję "StarCrafta 2". Mało tego, zapowiedział też pojawienie się oficjalnej witryny w naszym języku (wiadomość dotyczyła też Włochów). I wszystko pięknie, cudownie i w ogóle pierwsza klasa, gdyby nie malkontenctwo polskich graczy.

Nie potrafię zrozumieć tej awersji do wszelkiego rodzaju polonizacji. Gry po polsku wychodzą już od kilkunastu lat. Pierwszą, oficjalnie spolonizowaną produkcją, był bodajże "Ace Ventura". W roku 1998 każda nowa produkcja, która pojawiała się w naszym języku, była witana z otwartymi ramionami. Sam gram ostatnio w jedną z pierwszych spolonizowanych gier - "Dungeon Keepera" i uważam, że Polak potrafi. Oczywiście z czasem pojawił się trend na wykorzystywanie znanych aktorów, więc nie każdemu mogło pasować, że narrator w "Baldurs Gate" przemawia głosem Pana Kleksa, niemniej i ta moda przeminęła, a polonizacje stały się czymś naturalnym. Zarówno "Diablo II", jak i "WarCraft III" dowiodły, że gry Blizzarda można naprawdę zacnie przetłumaczyć. No dobrze, nazwy potworów w drugim "Diablo" czasami wyglądały co najmniej dziwnie, ale za to trzeci "WarCraft" bronił się jako całość (świetne głosy, zachowany humor, brak literówek - ogólnie kawał porządnej roboty). Za te lokalizacje odpowiadał dystrybutor, czyli CD Projekt. Wyszedł z nich obronną ręką. Teraz polonizacja została zapowiedziana przez samych twórców, co jest naprawdę sporym zaskoczeniem. Blizzard dostrzegł polskich fanów i wykonał ukłon w ich stronę. Niestety, w naszym kraju mało kto rozumie rangę takich gestów...

Z komentarzy można wnioskować, że większość graczy naprawdę liczyła na to, iż drugi "StarCraft" wyjdzie u nas po angielsku. W 2010 roku (a może i jeszcze później)! Teraz, kiedy nawet gry na konsole są lokalizowane, ktoś liczył na to, że duża premiera (prawdopodobnie będąca premierą roku) nie doczeka się polskiego wydania. Jestem w szoku.

No, ale spróbujmy zrozumieć argumenty tych ludzi (oczywiście pomijając rozpaczliwe komentarze w stylu: "Nieee!!!"). Wersja z napisami, tzw. kinowa, jest jednym z ich życzeń. To jeszcze można przetrawić, niemniej za bardzo nie wyobrażam sobie, aby w ogniu walki chciało się komukolwiek bezustannie czytać napisy (wszak to RTS, a jeśli mówimy o kompletnej lokalizacji, to niektórzy mogliby sobie zażyczyć również tłumaczenia wszelkich komunikatów i odzywek jednostek). Niektórzy chcą wersji tylko anglojęzycznej. Tutaj przecież mogą skorzystać z wielu zagranicznych sklepów internetowych. Aha, chcą takiej wersji na półkach polskich sklepów. Jeśli sprzedawcy wyczują w tym interes, to pewnie jakieś egzemplarze posprowadzają. Niemniej, w dzisiejszych czasach, żądanie aby oryginalne wersje były jedynymi w dystrybucji, brzmi równie utopijnie, co postulat aby w księgarniach sprzedawać tytuły w oryginalnym języku (o takiego choćby Orhana Pamuka) czy DVD bez polskich napisów (przecież często można je o wiele taniej sprowadzić z zagranicy). Jedynym rozsądnym życzeniem wydaje się możliwość wyboru wersji językowej. Jeśli takie coś się pojawi, to ok. Z drugiej strony, mnóstwo dialogów może znacznie zwiększyć objętość samej gry, więc możliwe, że "StarCraft 2" będzie tylko po polsku.

W dzisiejszych czasach spolonizowanie tak ważnej gry jest czymś naturalnym i nikt nie powinien być tym faktem zaskoczony. Tym bardziej nie powinien wygłaszać tez, że w polskim "StarCrafie" usłyszymy głos Pazury. Czasy zatrudniania tylko popularnych aktorów już dawno minęły. Twórcy i wydawcy wiedzą co robią i na pewno nie pozwolą sobie na to, aby fatalnie podłożone głosy zepsuły klimat gry. A jeśli ktoś chce wersję oryginalną kupić w polskim sklepie? Myślę, że i tak ją kupi.

"StarCraft 2" bez wątpienia wyjdzie po polsku. Teraz każdy będzie mógł poznać fabułę tej świetnej produkcji. Sam radzę sobie z angielskim średnio i tym bardziej cieszę się, że nie umknie mi już żadne słówko. Początki lokalizacji zagranicznych tytułów były czymś przełomowym. Każda nowa gra po polsku była wydarzeniem i nikt nie negował jej wartości. Nie cofajmy się zatem do mrocznej przeszłość, kiedy wielkie studia i wydawcy nie wiedzieli co to Polska, a wiele tytułów nie miało szans nie tyle na polską wersję, co w ogóle na wydanie w naszym kraju.

Aby nie wyjść na kompletnego zgreda, a samego tekstu nie kończyć zbyt poważnym tonem, proponuję nieco muzyki. Może nie najwyższych lotów, ale potupać nóżką i potrzepać główką (ekhm...) jak najbardziej można. Klip znaleziony na starcraft2.net.pl i ze "StarCraftem", rzecz jasna, mający coś wspólnego. Ja tam mam sentyment do takich brzmień z pogranicza power i melodic death metalu.



No, to do następnego.

wtorek, 12 stycznia 2010

Macross Plus: Movie Edition

I znowu anime. Nic na to nie poradzę, że ostatnimi czasy najmilej spędza mi się wieczory przy japońskiej animacji. Sam blog rozrośnie się z tego powodu o pozycje anime, zatem postanowiłem je dodatkowo otagować (do tej pory miały standardową zakładeczkę "film"). Mam nadzieję, że ułatwi to wszystkim zainteresowanym grzebanie w zasobach tego bloga (coby nie mówić, to ponad 100 postów małą liczbą nie jest). Aby dodatkowo ożywić atmosferę, pod koniec dzisiejszego tekstu wklejony jest stosowny filmik. Smacznego.


W zamierzchłej przeszłości, zwanej latami 90-tymi, mało kto w Polsce wiedział czym tak naprawdę jest anime. Pewnie, że były kreskówki na Polonii 1, w telewizji regionalnej i jeszcze kilku innych miejscach, ale wtedy każdy mówił na to manga (ew. japońskie bajki). Na tym gruncie pojawiała się "Czarodziejka z księżyca" i nagle jasnym się stało, że "manga" może przyciągnąć do telewizorów nie mniejszą widownię niż latynoamerykańskie telenowele. Ale to nadal nie było to... Co bardziej oczytani wiedzieli, że czegoś im brakuje. Wszystko przez Secret Service i Mr Roota, która w "Manga Roomie" systematycznie edukował naród. Co prawda, był jeszcze Mr Jedi z "CD Action", który wystartował z "Kawaii", jednak mi zawsze bliżej było do "SS"... To na łamach czerwonego magazynu pojawiały się anime, o których można było w naszym kraju pomarzyć. Ten głód japońskiej animacji z najwyższej półki spotęgowało pojawienie się "Animegaido". W zasadzie wówczas wystarczyło mi, że mogę sobie poczytać o tych produkcjach i pooglądać ładne obrazki. Podobnie było zresztą z "Secret Service" (mało znacie osób, które kupowały to pismo, mimo że miały nawet kompa?). Produkcją, która szczególnie przykuła moją uwagę był "Macross Plus". Zawsze zastanawiałem się jak te piękne obrazki wyglądają w ruchu. Wczoraj się w końcu przekonałem...

"Macross Plus: Movie Edition" to kinowa wersja czteroczęściowej OAV-ki. Parę scen usunięto, dodano nieco nowego materiału (w sumie to aż 20 minut), ale sam trzon pozostał niezmieniony. Na pewno "Movie Edition" jest bardziej spójne i efektowne - po prostu lepiej wyglądające na dużym ekranie. Jeśli chodzi o samą fabułę i świat przedstawiony, to "Macross Plus" jest kolejną cegiełką tworzącą potężny (i w tej chwili już ok. 30-letni) świat "Macrossa". Historia stanowi jednak zamkniętą całość, więc nie trzeba znać poprzednich części. Oto na przypominającej Ziemię planecie Eden odbywają się testy nowego typu myśliwców: YF-19 i YF-21. Każdy jest własnością konkurencyjnej firmy. Pierwszego testuje Isamu Alva Dyson, drugiego Guld Goa Bowman. Jak się okaże - przyjaciele z dzieciństwa, którzy teraz nie pałają do siebie zbytnią sympatią. Dodać do tego należy Myung Fang Lone i już mamy klasyczny trójkąt miłosny. Dwójka rywali, piękna kobieta, nowoczesne myśliwce - na upartego można tą produkcję określić mianem futurystycznej, animowanej wersji "Top Guna".

Historia się rozkręca, pojawia się zagrożenie w postaci sztucznej inteligencji (śpiewającej sztucznej inteligencji!), konflikt o kobietę przybiera na sile, a wszystko zmierza do nieuchronnego i efektownego finału, z którego na pewno nie wszyscy wyjdą żywi. Te wszystkie wypadki można bez większego problemu przewidzieć, jednak sposób, w jaki je pokazano, nie pozwala się nudzić. Akcja zaś dawkowana jest stopniowo i mimo, że to w zasadzie anime o wielkich robotach, to dopiero pod jego koniec ujrzymy efektowne, okraszone mnóstwem wybuchów, pojedynki. Właśnie, roboty... Trzeba wspomnieć, że kosmiczne myśliwce transformują się w mechy. Któż nie lubi wielkich robotów? Oczywiście jestem w stanie zrozumieć, że dla kogoś, kto miał niemiłe doświadczenia z "Power Ranger", może być to element odstraszający, jednak dla mnie właśnie mechy były powodem sięgnięcia po "Macross Plus".

Wspomniane roboty wyglądają wspaniale. Zresztą jak wszystko w tym anime. Co prawda pojawiają się tutaj sceny generowane komputerowo, ale to klasyczna technika animacji stanowi siłę tego obrazu. Osobiście uważam, że anime z lat 90-tych prezentują się najlepiej, a "Macross Plus" jest tutaj dziełem reprezentatywnym. Szczegółowość, widoczna w każdym detalu rozmaitych urządzeń, idealnie współgra z charakterystycznymi postaciami ludzkimi (uproszczone rysy twarzy, spiczaste nosy etc.). Dodać do tego należy wspaniałą, żywą kolorystykę i otrzyma się jedno z najlepiej wyglądających anime, jakie miałem przyjemność oglądać.



Integralną część filmu stanowi muzyka. Tutaj jest ona najwyższych lotów. Yoko Kanno wykonała kawał świetnej roboty. Zresztą soundtracku z tego anime słuchałem na długo przed tym, zanim je w ogóle obejrzałem. Stanowi on mieszankę stylów, w której dominuje szeroko pojęta elektronika. Jest też dużo popu oraz nieco disco, jednak nawet jeśli nie jest się miłośnikiem tego typu dźwięków, to trzeba przyznać, że doskonale pasują one do obrazu. Największe wrażenie robią kawałki wykonywane przez Akino Arai. Jej głos jest magnetyczny. Zresztą muzyka i śpiew zawsze odgrywały w tej serii dużą rolę, a wokalistki są, obok wielkich robotów, znakiem rozpoznawczym "Macrossa".

"Macross Plus: Movie Edition" to świetne widowisko. Przewidywalne i korzystające z mnóstwa sprawdzonych patentów fabularnych, niemniej na tyle fachowo wymieszanych i doprawionych magią serii, że nie sposób się oderwać od ekranu. Poziom animacji oraz oryginalna ścieżka dźwiękowa to kolejne atuty tego filmu. Pierwszorzędna, niegłupia rozrywka, którą z czystym sercem polecam każdemu. Zwłaszcza zaś dużym chłopcom, którzy z sentymentem wspominają lata 90.

niedziela, 10 stycznia 2010

Vampire Hunter D: Żądza krwi

Kolejny dzień, kolejne anime. Ot, taki weekendowy wybryk.


"Vempire Hunter D" powstał w połowie lat osiemdziesiątych. Opowieść o przyszłości, w której panoszą się wampiry była czymś naprawdę oryginalnym (jak na tamte czasy). Fakt, że głównym bohaterem uczyniono dhampira - pół wampira, pół człowieka, który poluje na nieśmiertelnych krwiopijców, zalatywał już co prawda marvelowskim "Blade'm", ale dało się to jakoś przetrawić. Po wspomnianą animację sięgnąłem w zeszłym roku, blisko 25 lat po jej premierze. I tak jak niektóre produkcje nie starzeją się w ogóle, tak z tą czas obszedł się niezwykle brutalnie. Archaiczna animacja, dziwny (w tym mniej pozytywnym sensie) klimat i niezbyt wciągająca fabuła sprawiły, że srodze się na tym obrazie zawiodłem. A spodziewałem się naprawdę niezłego widowiska, zwłaszcza, że w pamięci miałem obraz pt. "Vampire Hunter D: Żądza krwi" - film z roku 2000, który stanowi zaprzeczenie reguły, że kontynuacje są gorsze od pierwowzorów. Wczoraj go sobie odświeżyłem.

Fabuła jest prościutka, niemniej warto coś o niej napisać. Wampir Meyer Link porywa kobietę imieniem Charlotte. Ojciec dziewczyny oczywiście chce ją odzyskać, więc wynajmuje łowców: braci Marcus (towarzyszy im Leila - typowa osobniczka, która swoją drogę życiową odnalazła w zemście...) oraz tytułowego D. Co istotne, nikt się nie spodziewa, że uprowadzona niewiasta kocha swego porywacza... I w zasadzie tyle. Reszta fabuły to już pościg. Oczywiście bracia będą rywalizować z D, wszak nagrodę zgarnia tylko ten, kto odzyska Charlotte. Po drodze bohaterowie trafią m.in. do niezwykle oryginalnego miasta Barbarii, a w finale spotkają Carmillę - potężną wampirzycę, którą przed wiekami podobno zgładził sam Dracula. Aby nie było wątpliwości: historia nie grzeszy oryginalnością, bohaterowie są albo niesłychanie papierowi, albo zbytecznie przerysowani, a coś ciekawszego dzieje się dopiero w końcówce. Niemniej trzeba przyznać, że ogląda się tą produkcję zaskakująco dobrze.

Jakość wykonania tego anime nie pozostawia nic do życzenia. Zderzenie stylistyk westerenu i gotyku, mimo iż wydaje się karkołomne, to wypada całkiem nieźle. Zamek Carmilli, karoca Meyera, gigantyczne płaszczki przemierzające pustynie - takie elementy dowodzą, że twórcom wyobraźni nie brakowało. Mało? To co powiecie na gotycką rakietę? Na początku filmu pojawia się nawet stacja kosmiczna, która ma wiele elementów gotyckich. Miłośnicy późnośredniowiecznych katedr powinni być zadowoleni... "Vampire Hunter D: Żądza krwi" razi kiczem na odległość, ale jest to ten rodzaj kiczu, który cieszy każdego miłośnika gier komputerowych i anime akcji. Wielki koleś z wielkim młotem, czołg z krzyżami, wspomniana rakieta czy sam tytułowy bohater, który jest mrocznym kolesiem w gigantycznym kapeluszu - prawda, że brzmi jakoś znajomo?

Poziom animacji pierwszego i drugiego "Vampire Hunter D" dzielą lata świetlne. W dwójce o wiele lepsza jest także muzyka, która doskonale wpasowuje się w klimat opowieści. Mimo, że sam film jest przewidywalny, bohaterowie sztampowi, a dialogi (a zwłaszcza monologi) kłują w uszy, to całość stanowi naprawdę fajną, odprężającą rozrywkę. Jeśli od anime oczekujecie przede wszystkim akcji, a wielkie roboty i cycate laski już wam się przejadły, to "Vampire Hunter D: Żądza krwi" powinna przypaść wam do gustu.

sobota, 9 stycznia 2010

O dziewczynie skaczącej przez czas

Większość osób przyzwyczaiło się już do zmiany 9 na 10, każdy (nawet najdłuższy) kac jest już li tylko mglistym wspomnieniem, a wysyp wszelkich podsumowań zbliża się ku końcowi, zatem można i odświeżyć niniejszego bloga. Nie chcę składać żadnych deklaracji, zapowiadać zmian, czy obiecywać większą częstotliwość nowych postów. Może coś ruszy do przodu, może do tyłu, a może całkiem mi się odechce... Czas pokaże. Na pewno same artykuły zmienią się w luźniejsze notki, przesycone jeszcze większą ilością zbytecznych, osobistych uwag i brakiem wyszukanego słownictwa. Zapraszam do lektury.


Od czasów "Ponyo" nie oglądałem żadnego naprawdę dobrego anime. Jako, że gustuję w sentymentalnych obyczajówkach, przyprawionych elementami magicznymi, gdy tylko trafiłem na "Toki wo Kakeru Shoujo" (tytuł oryginalny) wiedziałem, że nie mogę sobie darować tej produkcji. Moje oczekiwania spotęgowały porównania tego filmu do produkcji ze studia Ghibli.

Tytułowa "dziewczyna skacząca przez czas" to Makoto Konno - typowa japońska uczennica, jaką spotkać można w co drugim anime. Jak nietrudno się domyślić, w pewnym momencie zyskuje ona moc skakania w czasie. I to skakania dosłownie, gdyż aby użyć swojej mocy musi wziąć rozbieg i zrobić to, co zazwyczaj towarzyszy słowu "hop" (i nie mam tutaj na myśli jednej z marek coli). Pierwszy skok jest najbardziej efektowny, gdyż ratuje główną bohaterkę przed śmiercią pod kołami kolejki. Kolejne już stają się dla niej rutyną. Makoto wykorzystuje swój dar głównie do zwykłych błahostek, czasami aby rozwiązać (lub bardziej pogmatwać) rozterki sercowe swoich przyjaciół. Wszytko jest sielanką do czasu, aż bohaterka odkryje, iż te skoki mają swój limit, a jeden z jej najlepszych przyjaciół staje się dla niej kimś więcej...

Tak, to ostatnie brzmi dosyć sztampowo i właściwie takie jest w istocie. "O dziewczynie skaczącej przez czas" to nietypowa, bo nietypowa, ale jednak opowieść o szkolnych problemach i odkrywaniu miłości - tej pierwszej, najbardziej niezwykłej i zarazem najtrudniejszej. Całość jednak pokazano bardzo atrakcyjnie, zwroty akcji potrafią zaskoczyć, a sama końcówka nie zostawia niedosytu. Co istotne, wspomniany przyjaciel nie robi tutaj tylko za obiekt sercowych uniesień. Niemniej, to i tak ten rodzaj anime, które przypadnie do gustu głównie przedstawicielkom płci pięknej (zwłaszcza tym młodszym).

To, co zwraca uwagę, to doskonała oprawa. Animacja jest niezwykle płynna, a tła potrafią wprawić w zachwyt. Panorama miasta, chmury, cienie rzucane przez drzewa - te elementy wyglądają naprawdę świetnie. Pejzażom w niczym nie ustępują szczegółowe wnętrza. Rysownicy wykonali kawał naprawdę drobiazgowej, mistrzowskiej roboty. Na tym polu omawiana produkcja nie ma się czego wstydzić.

A inne pola? To już sprawa indywidualna. Dla niektórych "O dziewczynie skaczącej przez czas" będzie obrazem zbyt naiwnym i sentymentalnym. Jeśli miałbym już porównywać to anime do którejś z produkcji studia Ghibli, to najbliżej mu chyba do "Szumu morza". Aby już nie przedłużać: mnie się podobało - bez większych zachwytów, ale jednak.