środa, 23 maja 2012

Avengers

Chciałem co nieco pomarudzić o "Diablo III", miałem też w planach reckę "Iron Sky" i demo test "Ridge Racer Unbounded". Nic z tego jednak, gdyż oto zaliczyłem filmowych "Avengersów". Jakże zatem mógłbym pisać o czymkolwiek innym?


"Avengers" to jeden z tych filmów, na które przeciętny człowiek płci męskiej urodzony z latach 80. czekał większy kawałek swego żywota (zakładam oczywiście, że taki osobnik wychował się na komiksach wydawanych w Polsce przez Tm-Semic). Iron Man, Hulk, Kapitan Ameryka, Thor w jednym filmie, to spełnienie mokrego snu każdego fana komiksów superbohaterskich. Oczekiwania były duże, a dodatkowo, jak to przy tego typu produkcjach bywa, rozbudził je trailer. Teraz przyszedł czas zweryfikować obietnice i sprawdzić nie tyle, czy spełnione zostały pokładane w tym obrazie nadzieje, ile marzenia sprzed lat.

O sztandarowej ekipie Marvela słyszał każdy, kto jako tako orientuje się w temacie komiksowych herosów. Polski czytelnik poznał "Avengersów" głównie dzięki zeszytom ze Spider-manem, a potężniejszą ich dawkę otrzymał przy okazji dwóch kolejnych tomów "Mega Marvela", w których zamieszczono historię pt. "Ex Post Facto". Kto jednak szukałby tam składu, który aktualnie podziwiać można na ekranie, srodze się zawiedzie. Bo filmowi Avegersi to po prostu dream team bohaterów Marvela - kanoniczny i najbardziej znany skład grupy. Widać, że twórcy filmu wzorowali się w dużej mierze na "The Ultimates", czyli - wydanej także w naszym kraju - wersji przygód Mścicieli z marvelowej linii Ultimate (w jej ramach prezentowane są odmłodzone i uwspółcześnione wersje superbohaterów). Brakuje, co prawda, małżeństwa Pymów, ale coś mi mówi, że pojawią się w sequelu. Bohaterów każdy mógł poznać przy okazji poprzednich filmów, więc nawet przypadkowy widz powinien wiedzieć, kto jest kim i spokojnie skupić się na seansie.

A seans ten to rozrywka w czystej postaci. Efektowna, szybka, zabawna, ale przy tym niegłupia. Ciężko mi zacząć pisać o czymkolwiek szerzej, bo istnieje niebezpieczeństwo wodolejstwa, streszczenia fabuły, ew. zbyt intensywnych zachwytów. Starczy wspomnieć, że filmowcy podali mi smaczny kąsek już na samym  początku w postaci Cobie Smulders (Robin Scherbatsky z "Jak poznałem waszą matkę") wcielającej się w agentkę Hill. No, a potem jeszcze był Jerzy Skolimowski jako rosyjski generał - niby rola drobna, ale w napisach końcowych nazwisko rodaka pojawia się zaraz po głównych aktorach. To jednak tylko smaczki, które uatrakcyjniają film, jednak nie przesądzają o jego wyjątkowości. Co zatem sprawia, że "Avengers" są tak przyjemnym obrazem? Idealne wyczucie tematu i stworzenie filmu dla masowego widza, który da radochę również ortodoksyjnym fanom.

Pełno tutaj elementów, które są ekranowym puszczaniem oka do miłośników komiksów Marvela. Thor walczy z Iron-manem, a później także z Hulkiem. Ileż było okładek i splash page'ów z motywem tych klasycznych starć, chyba nikt nie jest w stanie zliczyć. Inny element, który wywoła uśmiech na twarzach fanów, to latająca baza S.H.I.E.L.D. A jeśli już o fanach mowa, to nie można zapominać o agencie Coulsonie, prawej ręce Nicka Fury'ego (a raczej jego "lewym oku") i zarazem fanie do kwadratu, który w całym zamieszaniu odegra niebagatelną rolę.

Dla masowego widza (czyt. nie orientującego się w najmniejszym stopniu w komiksowych pierwowzorach ekranowych bohaterów) jest dużo efektownych scen, które obficie podlano sosem z humorystycznych fragmentów. Na szczęście ekranowy humor, mimo że jest go tu naprawdę dużo, stoi na niezłym poziomie i raczej u nikogo nie powinien wywołać uczucia zażenowania. Kilka scen jest naprawdę świetnych, a cały show (zarówno jako typowy bohater, jak i źródło słownych żartów) kradnie Tony Stark.

Jak to w opowieści o superbohaterach, nie mogło zabraknąć tutaj pewnej dawki patosu. Ten na szczęście nie jest natrętny, a jego potencjalne źródło, czyli Kapitan Ameryka, jest zawsze w porę gaszone przez Iron Mana. W filmie nie brakuje jednak mocnych scen, przy których autentycznie przechodzą człowiekowi ciary. Największe wrażenie robi... moment, w którym na ekranie pojawia się tytuł. Jeśli chodzi o kino superbohaterskie, to fragment ten może się równać chyba tylko z początkiem "Supermana" z 1978 roku. Po prostu czuje się, że to jest właśnie ta chwila, na którą czekało tak wiele osób - i to zarówno tych, wychowanych na Tm-semicach, jak i tych, które (począwszy od filmowego "Iron Mana") stopniowo chłonęły zajawki pojawiające się po napisach końcowych kolejnych ekranizacji komiksów Marvela.

"Avengers" naprawdę warto zobaczyć. I naprawdę warto uczynić to w kinie. Nie jest to film, który zmieni komuś życie, wskaże drogę czy uwrażliwi. Nie, on po prostu sprawi, że wychodząc z kina ani przez moment nie pomyślicie, że straciliście ponad dwie godziny życia i dwadzieścia kilka złotych - niby to niewiele, a przecież tak dużo ostatnio na ekranach produkcji, po których żałuje się poświęconego czasu i wydanych pieniędzy. Idźcie zatem, bawcie się dobrze, i... poczekajcie do końca pierwszej partii napisów, aby dowiedzieć się, komu Mściciele dadzą łupnia w drugiej części.

środa, 2 maja 2012

Pamiętniki z wakacji i innych okresów w roku spędzonych z Diabolo

Tekst taki nieco ćwiczebny, coby paluchy i łeb rozruszać. Obrazki pochodzą z blizzardowych stronek, a ich autorem jest Duncan Fegredo (ten sam, który od jakiegoś czasu rysuje kolejne części "Hellboya"). Na marginesie - ciekawe, czy tytuł tego posta przyciągnie jakieś zbłąkane dusze zafascynowane modnymi ostatnio memami? No, to lecimy.


Od startu otwartej bety trzeciego "Diablo" minęły już niemal dwa tygodnie. Ludzie zdążyli ochłonąć, może nawet zapomnieć o problemach z serwerami i na powrót mogą skupić się na odliczaniu dni do 15 maja. I ja czekam. Nie na grę jednak, lecz na pierwsze recenzje, opinie, głosy pełne zachwytu, ale i zawodu. Bo "Diablo" to zjawisko, które porównać można z premierą kolejnych "Gwiezdnych Wojen". Wiem przy tym, że gry w dniu premiery nie kupię, bo nie mogę sobie pozwolić na poświęcenie jej dni wolnych, a przede wszystkim wakacyjnego urlopu. Nie zawsze jednak tak było i o tym m.in. traktuje niniejszy tekst.

"Diablo" nigdy nie było dla mnie obiektem kultu porównywalnym z drugim i trzecim "WarCraftem" czy oboma "StarCraftami". Bycie na najniższym stopniu podium blizzardowej trójcy nie przeszkodziło mu jednak zabrać mi z życiorysu masy czasu - co ciekawe, głównie w okresie wakacyjnym. Przygoda z jedynką zaczęła się od dema, które znalazłem na jakiejś płytce z niemieckiego magazynu o grach (kiedyś sprzedawano je w kioskach całymi pakietami, niby jako osobne pismo - na cedekach trafiało się dużo dobrych, starszych rzeczy, a cena była całkiem znośna). No i to demko przeszedłem kilka razy. Jak wtedy mniemałem, była to moja pierwsza przygoda z grami RPG - do czasu aż okazało się, że "Diablo" to ponoć wcale nie rolplej... Nie minęło wiele czasu i w moje ręce trafiła pełna wersja wspomnianej gry. Słyszałem wówczas, że "Diablo" da się przejść w jedną noc. Nie wątpię, ale mi zajęło to tydzień. Wyjątkowo upalny tydzień. Wakacje w pełni, temperatura w okolicach 30 stopni, a ja zabunkrowany w zaciemnionym pokoju (promienie słoneczne nie dość, że przeszkadzały w wpatrywaniu się w monitor, to dodatkowo psuły klimat). Pamiętam, że pierwszy raz przeszedłem "Diablo" łotrzycą. Potem był wojownik, a następnie wersja z "Hellfire" i ukryty barbarzyńca oraz bard. Ostatni raz w jedynkę grałem w 2008 roku (oczywiście w wakacje) - tym razem czarodziejem. Jedynie mnichem nigdy nie ukończyłem gry, a wszystko chyba przez jego plastikowy wygląd.


"Diablo 2" stało się grą kultową na długo przed swoją premierą. Dzisiaj, kiedy na kolejne produkcje (zwłaszcza te tworzone przez Blizzarda) czeka się latami, cała akcja z wielomiesięcznym oczekiwaniem na drugą część "Diablo" może wydawać się śmieszna, ale na przełomie wieków to naprawdę była najbardziej, a przy tym najdłużej, wyczekiwana gra (dorównać mógł jej tylko "Duke Nukem Forver"). W prasie jej zapowiedzi pojawiały się co kilka miesięcy i gdybym przegrzebał teraz swoją kolekcję pism o grach, to jestem pewien, że w wielu z nich znalazłoby się coś o "Diablo 2". W końcu rzeczona produkcja ujrzała światło dzienne i zaczął się szał. Kumpel w drodze do szkoły regularnie streszczał mi (i w sumie wszystkim, którzy byli w autobusie, bo głos ma donośny) swoje postępy w grze. Wówczas jakoś mnie to nie brało. Już teraz nie pamiętam, czy sprzęt miałem za słaby, czy ogólnie nie czułem potrzeby zagrania w jedną z najgłośniejszych wówczas gier (do dzisiaj mam tak z "World of WarCraft"). Owszem, sprawdziłem demko i muszę przyznać, że było całkiem przyjemne, jednak to już nie było to coś, co czułem, kiedy pierwsze raz zagrałem w poprzednią część. Dopiero kiedy pojawił się dodatek, postanowiłem spróbować. Wybór padł na druida. No i znowu wsiąkłem, tradycyjnie kosztem wakacyjnego obcowania z tzw. świeżym powietrzem. Dwójka miała to wszystko, za co gracze pokochali jedynkę, tylko jeszcze więcej i lepiej (jak to wzorcowy sequel). Najprzyjemniejsze było oczywiście kolekcjonerstwo. W jedynce obiektem pożądania były przedmioty unikatowe, w dwójce zastąpiły je komplety. Tym jednak, co mnie najbardziej urzekło i ostatecznie przekonało do "Diablo 2" był drugi akt. Lut Gholein oraz otaczająca to miasto pustynia, pełna starożytnych grobowców, to jedna z najpiękniejszych lokacji z jakimi kiedykolwiek zetknąłem się w grach. Mieszanka arabskich i staroegipskich klimatów sprawdziła się doskonale, a za prawdziwą wisienkę na torcie trzeba uznać wejścia do grobowców, jako żywo przypominające budowle w Petrze.

Należę do tych graczy, którym jednorazowe przejście gry wystarczy i jeśli już do niej wracają, to po latach. Tak było z pierwszym "Diablo", tak było też z drugim, po które ponownie sięgnąłem w 2010 roku, tym razem wybierając czarodziejkę. Oczywiście grałem w wakacje. I to w czasie, kiedy miał pojawić się drugi "StarCraft". O tym jak bardzo wciągnął mnie Pan Grozy i jego bracia, niech świadczy fakt, że "Diablo 2" kończyłem w czasie, kiedy na mej półce znajdował się już "StarCraft 2", a na stole leżał nowy laptop. Jeden, dwa dni musiały jednak jeszcze poczekać - wszak już tak niewiele pozostało mi do ostatecznej konfrontacji z Baalem.


No i teraz beta "Diablo 3". Już pierwsze obrazki były bardzo obiecujące, a sprawdzenie gry na żywca utwierdziło mnie w przekonaniu, że będzie ona godnym następcą swoich wielkich poprzedników. Oczywiście, są pewne braki, a fakt, że system walki oparto na umiejętnościach i nie mogę (lub nie potrafię) użyć broni, którą dzierżę w dłoni, naprawdę mnie wkurza. W sumie, to pograłem tylko jeden dzień (w piątek i w sobotę nie udało mi się połączyć z serwerem), a moja mysz cierpi na niedobór klawiszy, więc może da się jakoś wykonać zwyczajny cios mieczem, czy wypuścić z łuku strzałę, która nie przypominałaby kolorowej wiązki lasera... Klimatu trzeciemu "Diablo" jednak nie brakuje, a to przecież najważniejsze. Poza tym, kiedy już pograłem w betę, to przez kilka dni towarzyszyła mi spora ochota kontynuowania rozgrywki. I właśnie przez to niepokojące uczucie, które łatwo może przerodzić się w nałóg, chwilowo daruję sobie zakup pełnej gry.

Może trudno w to uwierzyć, ale nigdy nie grałem w "Diablo" w multi. Pierwszy raz dopiero przy okazji otwartej bety trzeciej części i muszę przyznać, że kiedy raz spróbuje się trybu dla wielu graczy, to singiel wydaje się lekko nudnawy. No, ale tak jak wspominałem, w poprzednie części grałem dla opowieści, klimatu i przedmiotów.

Na zakończenie warto wspomnieć, że grafika nawiązująca do "Diablo" zdobi pierwszy numer "Resetu", a towarzyszy jej napis "Przebój sezonu", co doskonale może świadczyć o ówczesnej randze tej produkcji.