środa, 30 grudnia 2009

Subiektywne podsumowanie A.D. 2009

Do końca roku zostało coraz mniej czasu, zatem pora na małe podsumowanie. Oczywiście jak najbardziej prywatne... Bez zdjęć, bez linków - czysty tekst. No to lecimy.

Od czego by tu zacząć? Oczywiście od spraw osobistych. Tutaj było całkiem nieźle. Rzuciłem pierwszą poważną pracę, skończyłem studia, zarejestrowałem się jako bezrobotny, odbyłem pierwszy staż, a w międzyczasie dostałem się na studia trzeciego stopnia. To jeśli chodzi o szeroko pojętą "karierę". W kwestiach bardziej prywatnych, to pierwszy raz leciałem samolotem (i to od razu kilka razy). Wygrałem wycieczkę do Brukseli, byłem na komunii chrześnicy (na lodowatej wyspie Man), a zaraz po tym wylądowałem w szpitalu (bo lekarzowi wydawało się, że mam świńską grypę). Byłem też na trzech weselach (2 x kumple, 1 x kuzynka). Wyprowadziłem się w końcu z akademika i zamieszkałem (wraz ze swą lubą i znajomą parą) na blokowisku. Ale przez większość roku i tak się opieprzałem, marnując cenne godziny przed komputerem. Tyle prywaty w czystej postaci. Czas na popkulturę.

Książki. W tej kwestii będzie krótko, bo i za dużo nie przeczytałem w mijającym roku. Właściwie czytałem tylko książki historyczne, a jeśli już w me ręce trafiła jakaś powieść to i tak pod kątem magisterki. Tutaj najciekawsze były bez wątpienia "Ogniste Wrota" Stevena Pressfielda. Świetnie napisana powieść, w której aż roi się od informacji, których próżno szukać nawet w pracach naukowych. I nie znaczy to wcale, że informacje te są fałszywe. Widziałem nawet dokument o Sparcie, w którym Pressfield robił za eksperta (tzw. "gadającą głowę"). Po obronie już mi się odechciało czytać, więc w zasadzie nie ma o czym wspominać.

Gry. Tutaj też było ubogo. Oprócz flashowych i komórkowych pierdółek w zasadzie nie grałem. No dobra, na początku roku pomęczyłem "WarCrafta 2", potem go odstawiłem, aby wrócić do niego w listopadzie. I w końcu, po wielu latach, ukończyłem tą wspaniałą grę (wraz z dodatkiem). Naprawdę jestem z siebie dumny. Poza tym wakacje upłynęły mi pod znakiem "Puzzle Questa", który zapewnił mi godziwą rozrywkę podczas biernego "poszukiwania pracy".

Muzyka. No to tutaj już prawie nic nie pamiętam. W głowę mi się wrył przede wszystkim John Lajoie z albumem "You Want Some of This?", który był dla mnie muzycznym odkryciem wakacji. Naprawdę zabawne teksty, którym towarzyszy muzyka mogąca bez trudu podbić większość list przebojów. I chyba tyle w kwestii muzycznych odkryć. No było jeszcze Dropkick Murphys, kapela której wcześniej nie znałem, a której słuszną reklamę zrobił warszawski koncert. Przez pewien czas ich album pt. "The Meanest of Times" katowałem równie często, co "Come What(ever) May" Stone Sour (w mijającym roku odświeżyłem sobie ten album). Jeśli już jestem przy starych muzycznych fascynacjach, to nie mogę nie wspomnieć o "Liebe ist für alle da" Rammsteina. Niemiecką kapelę odkryłem jeszcze w podstawówce i zawsze będę miał do niej sentyment. Słysząc słynne "Pussy", trochę się obawiałem o cały album, lecz muszę przyznać, że wyszła chłopakom naprawdę przyjemna rzecz, która była idealnym soundtrackiem podczas długich wędrówek na miejsce odbywania stażu. Pod koniec roku zacząłem badać obszar mrocznych, elektronicznych dźwięków. Jestem początkujący, więc wybrałem klasykę w postaci Front Line Assembly (album "Civilization"). Wracając do rockowych klimatów, to pod choinkę brat sprezentował mi najnowszą Armię ("Freak") i muszę przyznać, że płytka jest naprawdę przyjemna (jeśli nie rewelacyjna). Zbyt mało przesłuchań jednak za mną, bym wygłaszał ostateczne opinie. Tyle w kwestii muzyki. Wszystkie wymienione kapele i płyty gościły w odtwarzaczu w drugiej połowie mijającego roku (naprawdę już nie pamiętam czego słuchałem przed wakacjami).

Seriale. Postanowiłem oddzielić tą kategorię od filmu, gdyż inaczej powstałby zbyt długi akapit. Tutaj było naprawdę dużo i konkretnie. Ostatnio "Sons of Anarchy", ale wcześniej trzeci sezon "Californication", trochę "Dr Housa" (ale na wyrywki), najnowsze odcinki "Gotowych na wszystko" (zacząłem oglądać przez Magdę i się wciągnąłem na całego), pierwszy sezon "Nurse Jackie", a także najnowszy sezon "Heroes" (po naszemu "Herosi"). Obejrzałem również trzy sezony "Dextera" (trzeci był na tyle marny, że zniechęcił mnie do czwartego). Na początku roku, w zasadzie w jeden dzień, obejrzeliśmy też najlepszy serial na jaki do tej pory trafiłem, czyli "Kompanię Braci". Nie myślałem, że w moim rankingu coś może pobić "Rzym" i muszę przyznać, że wspomnianemu serialowi to się udało. Jeśli chodzi o serie anime, to nie przypominam sobie, abym w mijającym roku zobaczył od początku do końca coś innego niż "Wolf's rain". Aha, były jeszcze animacje made in USA. Tutaj standard: "Family Guy", "American Dad", "Simpsonowie" - wszystko na wyrywki i nie po kolei. Jedynie 13. sezon "South Park" śledziłem regularnie.

Filmy. Tutaj było tego tyle, że sam nie wiem co pominąć, a co nie, zatem proponuję klasyczną wyliczankę najważniejszych premier 2009 (oczywiście tych, które dane mi było obejrzeć). Wiele rzeczy z pewnością pominę, niemniej najlepsze tytuły mijającego roku to: "Droga do szczęścia", "Lektor", "Slumdog. Milioner z ulicy", "Star Trek", "Zapaśnik", "Dystrykt 9", "Walc z Baszirem", "Wątpliwość", "Gran Torino", "Kac Vegas", "Strażnicy". Wstępnie mogę też tutaj wymienić "Avatar". Z polskich filmów na pewno warto wspomnieć "Rewers". Głośnie "Galerianki" złe nie były, ale na wymienienie, wśród najlepszych tytułów roku, na pewno nie zasługują. Z chęcią zobaczyłbym "Dom zły" (wtedy mógłbym coś więcej napisać o rodzimym kinie). Obejrzałem również dużo starszych rzeczy, spośród których spore wrażenie wywarły na mnie "Siostry Magdalenki". Mijający rok upłynął mi jednak głównie pod znakiem produkcji anime ze studia Ghibli. Nadrobiłem zaległości i mogę z dumą stwierdzić, że widziałem każdą pełnometrażówkę, na początku której pojawia się logo z Totoro. Oto tytuły Ghibli, które widziałem w mijającym roku po raz pierwszy: "Nausicaä z Doliny Wiatru", "Laputa - zamek w chmurach", "Podniebna poczta Kiki", "Szum morza", "Szopy w natarciu", "Szept serca", "Rodzina Yamadów", "Narzeczona dla kota", "Ponyo" i "Powrót do marzeń". Każdy z nich był rewelacyjny, ale najbardziej spodobał mi się ten ostatni tytuł. Jeśli miałbym wskazać najlepszą produkcję, jaką obejrzałem w mijającym roku (nieważne, czy byłoby to anime, film fabularny, czy nawet serial) to prawdopodobnie byłby to właśnie "Powrót do marzeń".

Komiksy. No, to teraz się zacznie. Podsumowania komiksowe już mi trochę bokiem wychodzą... Jedno stworzyłem dla Komiksomanii (ostatecznie Aleja wysłała podsumowanie, będące kompilacją redakcyjnych opinii), do tego dochodzi jeszcze jeden ranking - tym razem dotyczący pewnej zamkniętej kategorii (kiedy pojawi się na Alei, to będziecie wiedzieli o co chodziło), a poza tym mam pod ręką jeszcze kilka tytułów, które chciałem sprawdzić, zanim ostatecznie uporam się z mijającym rokiem. Jakby jednak nie było, to muszę przyznać, że w 2009 przeczytałem naprawdę mało komiksów. Zdecydowanie mniej niż w latach poprzednich. Co istotne, prawie wcale nie sięgałem po zeszyty (bo i nie było ich na rynku, a starocie i skany postanowiłem sobie darować). Wyjątek to "Star Wars Komiks", który nawet kupowałem regularnie, by ostatecznie pozostać tylko przy jego wydaniach specjalnych. Ale wracając do tematu, to bez wątpienia najlepszym komiksem, jaki przeczytałem w mijającym roku, były "Trzy cienie". Oprócz nich, nic jakoś szczególnie mnie nie urzekło, ale to właśnie ze względu na fakt, że przeczytałem zbyt mało pozycji (w tym tych naprawdę wybitnych). Na pewno jednym z lepszych tytułów mijającego roku był "Fun Home. Tragikomiks rodzinny". Dla mnie osobiście miłym zaskoczeniem okazało się "Arrowsmith #1: Za mundurem panny sznurem". Komiks zeszłoroczny, po który sięgnąłem na przełomie kwietnia i maja. W kategorii komiks rozrywkowy rzecz warta uwagi. Kolejne miłe odkrycie to "W poszukiwaniu Piotrusia Pana". W 2009 tylko mang przeczytałem więcej, niż zazwyczaj. Tutaj, jeśli chodzi o czystą rozrywkę, świetnie wypadło "Black Lagoon", a w kategorii "miłe odkrycie" należy wspomnieć klimatyczną "Muzykę Marie". A polskie poletko? Całkiem dużo przeczytałem rodzimych komiksów, ale jakoś żaden z nich nie powalił mnie na kolana. Na pewno nie zawiódł KRL z "Łaumą", poza tym sporym wydarzeniem był dla mnie (i jest nadal) kolorowy "Wilq". Jeśli chodzi o starsze tytuły, to sięgnąłem wreszcie po bardzo dobry "Powidok wibrującej czerni". I w zasadzie tyle. Na półce czekają m.in. "Opowieści Szeherezady", "Calvin i Hobbes #11: Dziki kot psychopatyczny morderca", "Emmanuelle. Bianca", żółty tom "Przygód TinTina" i jeszcze kilka innych pozycji. Sam nie wiem kiedy się z nimi uporam, gdyż czuję lekkie znużenie komiksem jako takim (ta, sam się sobie dziwię). Aha, muszę wspomnieć, że w 2009 odwiedziłem po raz pierwszy dwie komiksowe imprezy: WSK i MFKiG. Na pierwszej z nich było biednie, lecz na drugiej naprawdę zacnie. I tyle w kwestii komiksu.

Teatr, operę i balet sobie daruję... Powyższe podsumowanie z pewnością jest dziurawe, a przy tym dosyć nudne. Nic na to nie poradzę - niezwykle ciężko w jeden wieczór przypomnieć sobie cały rok, a następnie go streścić. Muszę przyznać, że pomimo wielu stresów, nerwów, a także niesłychanego marnowania czasu, 2009 był całkiem niezły. Wbrew pozorom sporo się działo - tak w moim życiu osobistym, jak i na polu kultury popularnej. Powyższe akapity nie oddają w pełni tego wszystkiego, niemniej dobrze obrazują proporcje czasu, jaki w mym żywocie zajmowała dana kategoria. Akapit dot. komiksów jest najdłuższy, chociaż zdecydowanie więcej obejrzałem filmów niż przeczytałem komiksów. Jednak to właśnie komiksy zaprzątały moją głowę w największym stopniu (może nie za bardzo było to widać na tym blogu, niemniej tak właśnie było). Wspomniałem wcześniej, że czuję znużenie komiksem. Mimo to, gdzieś tam we mnie, skrzy się nadzieja, że będą mógł się nim dalej zajmować i z czasem nazywać to pracą (w pełnym tego słowa znaczeniu). W nadchodzącym roku życzę tego zarówno sobie, jak i Wam, drodzy czytelnicy. Aby nasze pasje stały się prawdziwymi sposobami na życie!

wtorek, 29 grudnia 2009

Avatar

Obiecałem, że w grudniu magiczna granica czterech tekstów zostanie przekroczona, zatem trzeba się sprężać. Wczoraj wybrałem się na "Avatara", więc o czym innym miałbym dzisiaj napisać, jeśli nie o najgłośniejszej premierze ostatnich dni (a może i roku)?


"Avatar" to pierwszy film Jamesa Camerona od czasu "Titanica". Trzeba przyznać, że reżyser wyzwanie miał niemałe. Jego ostatni film był dziełem co najmniej tak wielkim, jak góra, w którą uderzył tytułowy statek. Czy w związku z tym "Avatar" okaże się tak wielki, jak drzewo, które w filmie zostaje "ścięte" przy pomocy rakiet powietrze-ziemia? W poniższym tekście postaram się nie powielać informacji, które znacie z gazet i telewizji (budżet, czas realizacji etc.). Napiszę jedynie co mi się podobało, a co nie. Postaram się również udzielić odpowiedzi na kluczowe pytanie: jak ten film ma się do Smerfów?

Na początek krótko o fabule, czyli, mimo wszystko, garść tego co już wiecie. Oto na dzikiej planecie Pandorze odkryto niezwykle cenny surowiec. Jak wiadomo, gdzie wjadą Ziemianie ze swoimi buldożerami, tam można się pożegnać z dziewiczą przyrodą i pierwotną cywilizacją. Bo na Pandorze żyją nie tylko olbrzymie drzewa, świecące grzyby i sześcionogie zwierzęta, ale też Na'vi - błękitni, trzymetrowi ludzie, będący kosmiczną wersją Indian. Ludzie chcą surowca, a Na'vi spokoju, czyli konflikt jest nieuchronny. Kluczową w nim rolę odegra Jake Sully (Sam Worthington), były marines, który steruje jednym z tytułowych Avatarów - sztucznie wyhodowanych Na'vi. Tyle jeśli chodzi o fabułę, której szczegółów nie ma sensu streszczać, zwłaszcza, że historia w omawianym obrazie jest przewidywalna i stanowi kalkę tego, co można było zobaczyć w innych produkcjach s-f/fantasy. Kalkę jednak niesłychanie urodziwą...

"Avatara" określa się jako połączenie "Pocahontas" z "Tańczącym z wilkami". Muszę przyznać, że oba filmy widziałem na tyle dawno, aby kojarzyć z nich tylko ogólny zarys fabuły. I tutaj faktycznie dużo się zgadza: źli najeźdźcy niszczący pierwotną kulturę autochtonów, piękno dziewiczej przyrody, no i Ona, przedstawicielka tubylców, którą połączy uczucie z jednym z przybyszów. Cameron wprost potępił wojnę (zwłaszcza wojnę prowadzoną w celu zdobycia surowców naturalnych), niszczenie przyrody, a także natarczywe próby zaszczepienia zachodniej, europejskiej (w filmie: ziemskiej) cywilizacji na obce grunty. Podane to jest wprost, ale myślę, że w filmie skierowanym do masowego widza, przyzwyczajonego do fabuł pokroju "Transformersów", pewnych rzeczy nie dało się inaczej wyłożyć. Sama przewidywalność fabuły nie jest tutaj jakimś szczególnym minusem. Owszem, reżyser pozbierał różne klocki i po prostu je połączył ze sobą, jednak styl, w jakim tego dokonał, zasługuje na najwyższe uznanie.

"Avatar" to obraz, który się ogląda. Fabuła jest tutaj tylko pretekstem do pokazania możliwości dzisiejszego kina. Na szczęście historia, którą śledzimy, mimo że wtórna, to nie jest tak debilna jak choćby w drugiej części wspomnianych wyżej "Transformersów". Ponad 2,5 godziny przelatują całkiem szybko, a odruch ziewania praktycznie przy tym nie występuje. Największym plusem omawianego filmu jest obraz. Muszę przyznać, że na początku męczyło mnie to całe 3D. Po pierwsze dlatego, że jakoś za dużo go na ekranie nie było, a po drugie miałem wrażenie, że okulary nie tyle pogłębiają obraz, co go przyciemniają (no i oczy bolały). Jednak kiedy już się przyzwyczaiłem, to mogłem z zachwytem chłonąć kolejne kadry. A naprawdę jest co chłonąć. "Avatar" to nie tylko majstersztyk jeśli chodzi o jakość grafiki komputerowej, ale też pod kątem wizji plastycznej. Pandora została wspaniale wymyślona i pokazana. Pejzaże, flora i fauna - wszystkie te elementy naprawdę zapierają dech. Do tego należy dodać wspaniałą grę świateł i barw, a także samych Na'vi, i będziemy mieli obraz, który po prostu urzeka. Cameron nie byłby sobą, gdyby do tego nie dodał futurystycznych gadżetów, więc każdy, kto oczekuje transportowców, bombowców, karabinów i kombinezonów bojowych rodem z najlepszych gier komputerowych, nie powinien być zawiedziony. Jest jeszcze muzyka, doskonale spełniająca swoją rolę, którą jest uzupełnianie obrazu i budowanie napięcia.

A co zgrzyta w "Avatarze"? O ile przewidywalną fabułę można przeboleć, tak pewnych schematycznych patentów już nie. Przede wszystkim mamy tutaj kolejnego niezniszczalnego bossa, który mimo, że obrywa z rakiety, rozbija się w dżungli i ma zbyt częsty niedobór tlenu, to do końca trzyma się twardo i zostaje ubity dosłownie w ostatniej chwili. Inny rażący element, to brak nagości. Nie zrozumcie mnie źle, nie wymagam aby Na'vi skakali po drzewach z odkrytym przyrodzeniem, niemniej jakoś dziwnie wyglądały koraliki, które zawsze idealnie przykrywały piersi żeńskich przedstawicielek błękitnej rasy. I to jednak pryszcz w porównaniu do "bluszczowego bikini" którym przykryto Dr Grace Augustine (Sigourney Weaver). Ciekawi także dlaczego Na'vi nie łączyli się z obcymi hybrydami słoni i nosorożców, skoro te tak dobrze radziły sobie w przeprawach przez las (i tratowaniu marines). No i pozostaje jeszcze kwestia łopatologicznego wykładania pewnych rzeczy, ale to akurat już wytłumaczyłem wcześniej. Pewnie znalazłaby się jeszcze niejedna rysa na pięknej powłoce "Avatara", niemniej ten film ogląda się na tyle dobrze, że nie ma co na nie zwracać uwagi.

"Avatar" to pierwszorzędny film rozrywkowy. Cudownie wyglądający, doskonale zmontowany, a przy całej swojej efektowności, poruszający ważne kwestie. Piękna baśń z morałem. I mimo, że podobnych baśni widzieliście już pewnie niemało, to i z tą warto się zapoznać.

A jak do omawianego obrazu mają się Smerfy? Nijak. Pracusia, Osiłka i Marudy tutaj nie ma (co najwyżej Papa Smerf), bohaterowie nie mieszkają w grzybach, a Gargamel, mimo iż niezwykle twardy, to jednak jest do ubicia.

piątek, 25 grudnia 2009

Ghost Rider 2099

Na początku tradycyjne życzenia (trochę spóźnione, ale jednak). Wszystkim, którzy tu czasami zaglądają, życzę tradycyjnie wesołych (cokolwiek by to nie znaczyło) świąt, dobrego jedzonka (to zapewnione) i idealnego trawienia (to już nie zawsze). A bardziej poważnie, to mam nadzieję, że te święta upłyną wszystkim w spokojnej, rodzinnej atmosferze, że znajdzie się czas zarówno dla bliskich, jak i chwila odosobnienia przy dobrym komiksie, grze, płycie, książce. W telewizji nic ciekawego nie ma (poza najlepszym ze świątecznych filmów - "Szklaną pułapką"), zatem oczy można spokojnie poniszczyć przed kompem. A teraz już tekst. Tym razem kolejne z "resetycznych" wykopalisk przyniosło recenzję trzynastego numeru "Mega Marvela". Początkowo nie chciałem tego tekstu tutaj wrzucać, gdyż pojawił się on także na Alei Komiksu (w nieco zmienionej, dostosowanej do okresu wakacji, wersji). W recenzji nie wspomniałem o Buckinghamie, co zostało mi od razu wytknięte. Nie polemizowałem z tym, gdyż wiedziałem, że może to wywołać burzę w szklance wody. Niemniej przyznaję się - tak, uważałem, że tylko Bachalo stworzył rysunki do omawianego komiksu. Tak, widziałem, że nazwisko Buckingham też jest w stopce, niemniej sądziłem, że tylko w kontekście inkera. Przecież Tm-Semic często wymieniało inkerów obok rysowników... Dzisiaj postanowiłem rozgrzebać temat i okazało się, że racja leżała gdzieś pośrodku. Z pomocą przyszła marvelowa wikipedia, czyli Marvel Comics Database. I tak: zeszyty 1-3 rysował Chris Bachalo, 4 Peter Gross, a dopiero 5 Mark Buckingham. Tusz do nich wszystkich nakładał... Buckingham. Tyle w tej sprawie. Aha, poniższy tekst debiutował w RF nr 3/2006.


Ferie to okres, kiedy człowiek cierpi na nadmiar wolnego czasu. Ma niby tyle planów, tyle rzeczy do zrobienia, ale tak naprawdę nie może się chwycić za żadną konkretną robotę. Nowe albumy, nowe gry, nowe filmy- tyle zaległości do nadrobienia. Skończyło się na tym, że i tak jeszcze raz przetrawiłem stare pozycje. Tak już mam, że lubię łykać to, co sprawdzone (dwuznaczność niezamierzona...). Stare giery, stare filmy, stara muza, no i oczywiście stare komiksy. W związku z tym dzisiaj pragnę zaprezentować album już niemal dziesięcioletni, ale w moim odczuciu jak najbardziej przyjemny.

"Ghost Raider 2099" ukazał się w naszym pięknym kraju w ramach znanej i lubianej (przez niektórych) serii wydawniczej TM-Semic o nazwie Mega Marvel. Cały incydent miał miejsce pod koniec 1996 roku i przeszedł bez większego echa. No, bo czy taka błaha i sztampowa opowiastka mogła równać się z wcześniejszymi kultowymi "Daredevil: The Man Without Fear", czy "Weapon X"? Jasne, że nie mogła. Czemu, więc poświęcam jej miejsce? A bo tak- jedyny przywilej redaktora RF... No, ale do rzeczy. Mamy rok 2099 (kto by pomyślał?), światem rządzą wszechwładne korporacje, a po ulicach snują się gangi hackerów- jednym słowem: cyberpunk pełną gębą. Do jednej ze wspomnianych band, Ostrych Męczenników, należy nasz bohater, Kenshirio "Zeroman" Cochrane. Jest to młodzieniec wielce utalentowany w tym co robi. Niestety talent ten wcale mu nie pomaga, a tylko przeszkadza, bowiem przez swoje umiejętności naraża się pewnej wielkiej, wszechwładnej i oczywiście złej korporacji, o jakże złowieszczej nazwie D/MONIX. Kenshirio kradnie ważną dla tej firmy informację, przez co sprowadza na swój kark (i karki swoich kumpli) wrogi, wynajęty przez D/MONIX gang. Wszyscy Ostrzy Męczennicy giną (no, cóż: nazwa zobowiązuje). "Zeroman" po śmierci trafia do GhostWorks (czegoś w rodzaju wirtualnych zaświatów). Egzystująca tutaj sztuczna inteligencja wyposaża go w nowe, niezniszczalne ciało, obdarza nadludzką mocą i wysyła z powrotem do świata żywych, aby walczył z, utożsamiającymi upadek moralny ludzkości, korporacjami. Media okrzykują go nowym Ghost Raiderem (stary żył pod koniec XX wieku) i wrogiem publicznym numer jeden. "Ghost Raider 2009" to komiks jak najbardziej anarchistyczny. Nasz bohater nienawidzi władzy i za wszelką cenę dąży do jej unicestwienia. Nie waha się przy tym walczyć z jej pionkami, czyli policją.

Za scenariusz tej historii odpowiada nie znany mi bliżej Len Kaminski. Nie mogę powiedzieć, żeby jego pomysły były jakoś specjalnie nowatorskie i oryginalne. Większa część komiksu to prosta nawalanka, w której nasz bohater rozwala kolejne hordy przeciwników (wrogich cyberpunków, policjantów i pewne czerwone monstrum). Nie powiem, żeby nie było efektownie, bo jest. Niestety interesująco trochę mniej. Właściwie gdyby nie początek i koniec, to ten komiks byłby do niczego. Tak to, chociaż jest do przeczytania. Momenty, w których Kenshiro wygłasza swoje anarchistyczne poglądy są po prostu świetne (przynajmniej dla mnie). Podoba mi się, że w komiksie takiego molocha jak Marvel pojawia się krytyka kapitalizmu i ogólnie władzy. Wreszcie mamy bohatera, który nie jest harcerzykiem, ale wojownikiem z krwi... tfu... z metalu, kwarcu i kabli. Szczególnie rozwaliła mnie strona 12, na której "Zeroman" demoluje sklepową witrynę z telewizorami. "Ta cywilizacja śmierdzi"- mówi na koniec. Mam świadomość, że takie spojrzenie jest co najmniej naiwne, ale mojej młodzieńczej, aspołecznej duszy jak najbardziej odpowiada. Myślę, że wam też się spodoba. Jeśli nawet nie lubicie takich moralizatorskich wkrętów, to gwarantuję, że zadowoli was radosna rozwałka rozgrywająca się na kartach tego komiksu. No i ten klimat klasycznego cyberpunku. Hackerzy, implanty, korporacje- jak już wspomniałem tutaj jest to wszystko. Moda na ten nurt w fantastyce nieco przybladła, warto więc odświeżyć sobie pamięć np. lekturą "Ghost Raidera 2099".

Teraz się przyznam, jaki był główny powód tego, że postanowiłem wam zaprezentować ten komiks. Chodzi tutaj o rysownika: Chrisa Bachalo. Dla mnie ten pan tworzy po prostu niesamowite rzeczy. Początkowo nie mogłem przekonać się do jego kreski. Inaczej: niczym mnie nie pociągała. No, ale kiedy ujrzałem jego stosunkowo późne prace w "Steampunku", czy nowej wersji "Age of Apocalypse"- po prostu oniemiałem. Trochę mangi, trochę karykatury, dużo jaskrawych kolorów i mamy niezwykły efekt. Dla mnie styl tego gościa to kwintesencja nowoczesnego komiksu rozrywkowego. Ale wróćmy do Ghost Raidera. Otóż w tym komiksie tego stylu jeszcze nie widać! Rysunki są poprawne, ale w żaden sposób nie zachwycają. Do tego dochodzą fatalne kolory. Właściwie to tylko tusz nałożony przez Marka Buckinghama ratuje sytuację. Ale nawet w tych rysunkach czuć już zapowiedź nowego, w pełni ukształtowanego stylu Chrisa i właśnie dlatego warto sięgnąć po omawiany komiks, aby prześledzić ewolucję, jaką przeszedł ten artysta. Talent miał zawsze, potrzebował tylko znaleźć swoją drogę, swój styl. Po kilku latach udało mu się to w stu procentach.

"Ghost Raider 2099" to komiks średni. Nie jest zły, nie jest też wybitny. Można rzec, że jest dobry. Jak na superbohaterskie standardy to nawet w pewien sposób oryginalny. Cyberpunkowych komiksów w naszym kraju nie pojawiło się zbyt wiele, więc może warto po niego sięgnąć? Ja osobiście uważam, że jak najbardziej warto. Choćby dla kilku niezłych wypowiedzi głównego bohatera, czy pierwszych przebłysków geniuszu Chrisa Bachalo. Ale ostateczną decyzję musicie podjąć sami.

środa, 16 grudnia 2009

Sześciokącik StarCrafta #11

Dzisiaj miałem całkiem aktywny dzień (jak na bezrobotnego). Chyba z tej środowej chęci działania mogę jeszcze co nieco wykrzesać, więc zapraszam do ostatniej w tym roku odsłony Sześciokącika. Grudniowo-styczniowe podsumowania czas zacząć!


Na początek nieco formalności. Obrazek, który widzicie powyżej, to dzieło Simsona (to samo, o którym ostatnio wspominałem). Dostałem błogosławieństwo autora i od dzisiaj będzie on robił za nagłówek kolejnych Sześciokącików. Fajnie, prawda?

Mijający rok nie był szczególnie szczęśliwy dla fanów StarCrafta. Owszem, działo się niemało, ale wszyscy po cichu liczyli, że to właśnie 2009 będzie rokiem premiery drugiej odsłony naszej ukochanej gry. W pierwszej połowie roku wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały, że tak się właśnie stanie. Ogłoszono orientacyjną datę rozpoczęcia beta-testów, zaprezentowane zostało ostateczne logo, a sam empik podał datę premiery (a także cenę)... No, ale Blizzard nie byłby Blizzardem, gdyby nie przesunął po raz n-ty daty wydania swojej produkcji.

Wszyscy żyli premierą i wokół niej oscylowała większości newsów. Ludzie dawali niejednokrotnie wyraz swojej irytacji, ale i tak czekali... i czekać będą nadal. Oczekiwanie zdominowało sieć, niemniej na światło dzienne wyszło parę rzeczy, które wygłodniałych fanów mogły zainteresować. Zapraszam zatem na subiektywne podsumowanie starcraftowego roku A.D. 2009.

Mijający rok był rokiem trzech nowych Battle Reportów. Na każdą z kolejnych odsłon trzeba było trochę poczekać, ale trzeba przyznać, że jest na co popatrzeć. Tylko co z tego, skoro wszyscy czekają na Betę, a nie nowe filmiki?

Wiadomością, która zbulwersowała fanów na początku roku (a więc wówczas, kiedy wszyscy żyli jeszcze nadzieją, że w przeciągu dwunastu miesięcy rozegrają świeżutką kampanię Terran) była informacja, że w dwójce głosu Sarah Kerrigan nie użyczy Glynnis Talken Campbell. Już wcześnie pojawiła się informacja, że podobny los spotka Jima Raynora. O ile jednak, w przypadku tego drugiego, wszystko zostało po staremu, tak w Królową Ostrzy faktycznie wcieliła się nowa aktorka. Narzekania fanów nieco ucichły, gdy okazało się, że teraz Sarah przemówi głosem Tricii Helfer. Jak widać, narząd wzroku jest ważniejszy niż narząd słuchu. Kiedy w końcu pani Helfer przemówiła "zergowskim" głosem, to okazało się, że ci, którzy na równi cenią wszystkie zmysły, też nie mają powodów do narzekań. Zresztą na panelu, mającym miejsce podczas Blizzconu 2009, nie tylko ona zaprezentowała swoje możliwości "wokalne".

Na tymże Blizzconie miał miejsce jeszcze jeden ciekawy panel. Pokazano na nim co potrafi edytor map w StarCrafcie 2. A potrafi cuda, prawdziwe cuda... Skoro o edytorze mowa, to wypada wspomnieć, że kampania dla pojedyńczego gracza jest w zasadzie gotowa. Mogli się o tym przekonać wszyscy odwiedzający rozmaite letnie targi growe, na których można było przejść kilka pierwszych misji "Wings of Liberty".

I to w zasadzie tyle, jeśli chodzi o informacje naprawdę warte wzmianki. Warto jeszcze tylko wspomnieć, że w mijającym roku Blizzard odświeżył swoją witrynę, w tym serwis poświęcony StaCraftowi 2. Za graficznymi zmianami poszło też uzupełnienie treści, m.in. o opowiadanie, którego tłumaczenie pojawiło się na "pierwszym polskim serwisie o StarCraft 2".

Jak zwykle nie zawiedli fani. W mijającym roku sieć zalała prawdziwa fala fanowskiej twórczości. Dominowały rzecz jasna fanarty, ale nie tylko talentem graficznym wykazywali się miłośnicy Gwiezdnego Rzemiosła. Origami, modele z papieru, malowania karoserii samochodów, czy chodnikowe graffiti. Mało? No to muszę wspomnieć, że były jeszcze poduszki, pluszaki, a nawet ciasta. Naprawdę w 2009. fanom nie brakło zarówno inwencji, jak i talentu. Nie mam siły ani czasu żeby tutaj podlinkować te wszystkie cudeńka, ale poszperajcie w ich poszukiwaniu, gdyż naprawdę warto (część z nich znajdziecie w poprzednich Sześciokącikach). Polecam też przejrzeć fanaraty z oficjalnej strony Blizzarda, gdyż ostatnio pojawia się tam coraz więcej starcraftowych rysunków.

A jaki był mijający rok z perspektywy polskiego fana? Nie taki zły. Krajowe serwisy cały czas trzymały rękę na pulsie, będąc źródłem świeżych informacji (czasami się zdarzało, że pierwszym w skali globu!). Mam tu na myśli przede wszystkim STARCRAFT2.NET.PL, którego ekipa w wakacje wybrała się nawet do siedziby Blizzarda, z której przywiozła sporo ciekawych materiałów. Warto również wspomnieć, że na półkach polskich księgarń pojawił się komiks "StarCraft: Frontlines" (więcej o nim w poprzednim Sześciokąciku).

I tyle. Jakoś dało się przetrwać ten "rok oczekiwania". Mam jednak nadzieję, że kolejnego nie będę musiał czekać.

niedziela, 13 grudnia 2009

Sons of Anarchy

Tydzień temu były Mikołajki, dzisiaj inny ważny dzień (choć, rzecz jasna, nie towarzyszy mu przymiotnik "radosny"), a już za tydzień wszyscy będą z wolna szykować się do Gwiazdki (nie licząc marketów, które z kolei powoli będą zapełniać magazyny walentynkowi serduchami). Grudzień to specyficzny miesiąc i w ramach jego świętowania postanowiłem, że przekroczę tym razem magiczną barierę czterech tekstów, choćbym miał wrzucać rzeczy z folderów, których miałem nadzieję już nigdy nie otwierać. Na szczęście na świeżą pisaninę mam jeszcze nieco pary, zatem istnieje nadzieja, że nie będzie to konieczne. Dzisiaj tekst o serialu, którego pierwszy sezon mam od niedawna za sobą.


"Sons of Anarchy" - już sam tytuł serialu, który zamierzam omówić, jest niezwykle chwytliwy. Zawiedzie się jednak ten, kto oczekuje widowiska o młodzieńcach w bojówkach, arafatkach i z kostką brukową w ręku, którzy opuściwszy swe ciepłe, podmiejskie domki, ruszyli w świat by walczyć z globalizmem, programem zbrojeń USA i McDonaldem. Nie będzie tu również wesołych punków z lat 80-tych, dla których "A" w kółeczku było równie istotnym elementem rozpoznawczym, co irokez na głowie. W reszcie, serial ten nie opowiada losów XIX-wiecznych ojców anarchizmu (wtedy zresztą serial musiałby się nazywać "Fathers of Anarchy"). No, to o czym, w takim razie, jest omawiana produkcja?

Kiedy zobaczyłem plakat reklamujący "Sons of Anarchy" jasne stało się, że będzie to serial o wolnych, amerykańskich motocyklistach. Spodziewałem się serialowego odpowiednika kultowego filmu "Easy Rider", jednak to skojarzenie okazało się równie zwodnicze, co tytuł. "Sons of Anarchy" to nie mniej, ni więcej, jak opowieść o gangu motocyklowym działającym w fikcyjnym miasteczku gdzieś w północnej Kalifornii. Słowo anarchia jest tutaj tylko chwytliwym sloganem, który fajnie wygląda nad wizerunkiem Ponurego Żniwiarza, tworząc w ten sposób znak rozpoznawczy gangu. Oczywiście, można się upierać, że "Synowie Anarchii" działają poza prawem, są prawdziwie wolni i czerpią z życia pełnymi garściami, a więc całkiem nieźle wpisują się w wizerunek stereotypowego anarchisty, jednak takie tłumaczenie pasuje w równym stopniu do każdego innego gangu motocyklowego. Co prawda, członkowie gangu (czy raczej: klubu) zwracają się do siebie per bracie, niemniej "Sons of Anarchy" mają swojego szefa, jego zastępcę, a nawet własną "szarą eminencję", która pociąga tutaj za większość sznurków (jest nią partnerka tego pierwszego i matka drugiego - wszystko zostaje zatem w rodzinie).

Wydawać by się mogło, że chłopaki jeżdżą na swoich maszynach, żłopią browar i zaliczają kolejne panienki. Cóż, to oczywiście też, ale tak naprawdę "Sons of Anarchy" to kawał sprawnie działającego, nielegalnego biznesu, któremu trzeba poświęcać naprawdę sporo uwagi. Głównym sposobem zarobku jest dla bohaterów handel bronią. Taka, a nie inna forma zarobku sprawia, że przez serial przewija się kilka innych, równie oryginalnych co tytułowa, grup przestępczych: Majowie (latynoski, wrogi gang motocyklowy), "Dziewiątki" (gang murzyński, podstawowi klienci SOA), Prawdziwa IRA (chyba nie trzeba tłumaczyć) i naziści (najbardziej zaściankowi z całej menażerii). Z uwagi na fakt, że lokalny szeryf jest względem SOA bardzo lojalny, rolę stróżów prawa musieli w serialu przejąć agenci ATF, którym pomaga zastępca wspomnianego szeryfa. O ile ten ostatni jest wzorem wszelkich cnót, to agenci rządowi są tutaj osobnikami zdecydowanie mniej nieskazitelnymi. "Sons of Anarchy" to z jednej strony kawał porządnego, sensacyjnego widowiska, w którym pierwsze skrzypce grają ci źli, a z drugiej obyczajowa historia, skupiająca się na losach Jacksona "Jaxa" Tellera.

Jax jest, wspomnianym już, zastępcą szefa SOA. Jest również synem jednego z założycieli klubu. Ojciec chłopaka był prawdziwym idealistą, który chciał wolności i spokojnego żywotu w miasteczku, od którego z dala będą się trzymały wielkomiejskie brudy. Rzeczywistość zweryfikowała jego marzenia i SOA zmieniła się w organizację przestępczą. W pierwszym odcinku Jax znajduje zapiski ojca, z których dowiaduje się czym miało być Sons of Anarchy u swego zarania. I w ten sposób w jego głowie zasiane zostają wątpliwości. Oprócz tego, Jax ma na głowie przedwcześnie urodzonego syna oraz żonę ćpunkę, a także młodzieńczą miłość, która ponownie pojawia się w jego życiu. No i jest jeszcze nadopiekuńcza mamuśka - kobieta niezłomnego charakteru, która mimo menopauzy lubi eksponować swoje wdzięki. Owa mamuśka sypia z Clayem - szefem SOA, któremu dawne ideały wcale nie w głowie, a rola gangstera z cygarem jak najbardziej odpowiada. Przez serial przewija się jeszcze plejada barwnych postaci, niemniej wszystko kręci się wokół Jaxa i jego problemów.

Dużym plusem "Sons of Anarchy" jest obsada. Większość aktorów można było już zobaczyć w niejednym serialu (w mniejszych lub większych rolach). Nawet w tym gronie trafiają się jednak prawdziwe "gwiazdy". Jaxa gra Churlie Hunnam, chyba najbardziej znany z "Hooligans", gdzie pokazywał Ellijah Woodowi jak być prawdziwym kibolem. W Claya wcielił się sam Ron Perlman (tak, ten sam, który grał Hellboya). Jednak osobą, która skradła cały serial jest, grająca matkę głównego bohatera, Katey Sagal (niezapomniana Peggy ze "Świata według Bundych"). Jako ciekawostkę warto jeszcze wspomnieć, że najlepszego kumpla Jaxa, Opiego, gra Ryan Hurst, który pojawił się w serialu TVP pt. "Londyńczycy".

O samym serialu już co nieco napisałem, a jak się go ogląda? Muszę przyznać, że bardzo przyjemnie. Nie jest to serialowa pierwsza liga, ale jako wypełniacz wieczorów spełnia swoją rolę doskonale. Fabuła toczy się z wolna, zaskakujących zwrotów akcji tutaj nie ma, lecz jest za to klimat małego amerykańskiego miasteczka, w którym wszyscy się znają i gdzie lepszy miejscowy gangster, który szanuje swoich, niż obcy biznesem, dla którego liczy się tylko kasa. Zdjęcia są niezłe, muzyka również, tylko nieco mało tutaj, jak na film o motocyklistach, samych motocykli. Pewnie, że chłopaki ciągle na nich jeżdżą, ale jakoś mało tej jazdy na ekranie. Ot, raz są w Kalifornii, by za chwilę znaleźć się w Nevadzie. Widz nie czuje odległości, które pokonują. Szkoda, bo skoro to serial, to można było sobie pozwolić na poświęcenie minuty czy dwóch na pokazanie wojaży przez amerykańskie pustkowia.

"Sons of Anarchy" nie stanowi seansu obowiązkowego, niemniej jeśli tęsknicie za klasycznym wizerunkiem Harleyowca, który nie jest ciotą (patrz: "South Park" seria 13, epizod 12), ani tatuśkiem z kryzysem wieku średniego (patrz: "Gang Dzikich Wieprzy"), to śmiało sięgnijcie po ten serial. Warkotu motorów może tutaj aż tak dużo nie ma, ale za to testosteronu nie brakuje.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Kac Vegas

Oj, szybko się zrobił grudzień. Chyba za szybko... Zbliża się czas podsumowań, rankingów itp. Wszystko po to, aby wiedzieć co kupić pod choinkę. Cóż, maszynka musi się kręcić. Jak wszystko pójdzie zgodnie z planem to też tutaj jakieś podsumowanie wrzucę. Tylko jaka kategoria? Najgorsze wypite piwa, urzędy z najdłuższymi kolejkami, najbardziej opóźnione pociągi - jest w czym wybierać. Póki co, proponuję kolejny tekst o filmie. A tych ostatnio trochę obejrzałem. Opisany poniżej był spośród nich najbardziej pozytywnym zaskoczeniem (co do pozostałych przeczuwałem, mniej więcej, czego się spodziewać). Zapraszam do lektury.


Nie wiedziałem za bardzo jak ugryźć "Kac Vegas". Pozytywne opinie przewijały się tu i ówdzie, ale kto tak naprawdę wierzy w to, co wypisuje się na filmwebie? Początek obrazu Todda Phillpisa może sugerować, że będziemy mieli do czynienia z retrospekcją pijackiej eskapady głównych bohaterów. Dla co bardziej obytych widzów znajomo też mogą wyglądać sceny z przygotowania do ślubu, które nasuwają skojarzenia z jedną z wielu nieudolnych romantycznych komedii pomyłek. No i pozostaje jeszcze opcja, że rozpoczynający się właśnie film zamieni się, wcześniej czy później, w zbiór nudnych, schematycznych żartów rodem z produkcji panów Friedberg ("Poznaj moich Spartan", "Wielkie kino", "Totalny kataklizm" etc.). Na szczęście każda z tych obaw nie ma swego potwierdzenia w tym, czego świadkiem jest widz podczas dalszego seansu. "Kac Vegas" to kawał głupkowatej (ale nie głupiej!) komedii, której najbliżej chyba do produkcji Judda Apatowa. No, może to nie do końca ta liga, ale jednak każdy, kto dobrze się bawił na "Supersamcu" czy "Wpadce", powinien też spokojnie przyswoić "Kac Vegas".

Oto czwórka kumpli wybiera się na wieczór kawalerski jednego z nich do Las Vegas. Wiadomo: panienki, alkohol, dragi - trza się wyszumieć przed ostatecznym odrzuceniem młodości. Mimo, że każdy z bohaterów jest dosyć charakterystyczny, to prawdziwą gwiazdą ekipy zostaje Alan. Osobnik to, delikatnie mówiąc, oryginalny. Właśnie Alan stanowi tutaj element zapalny. Czy Jägermeister może wywołać kaca totalnego? Może, jeśli Alan, chcąc nieco rozerwać kumpli, dosypie do niego białego proszku, który okaże się... tabletką gwałtu. Nasza czwórka wznosi tym specyfikiem toast na dachu hotelu, po czym budzi się w swoim apartamencie. Może nie byłoby w tym nic aż tak niezwykłego, gdyby z fotela nie unosił się dym, w kącie nie zapodział się jakiś niemowlak, a w łazience nie rezydował najprawdziwszy tygrys. Aha, jest jeszcze jeden szkopuł - zaginięcie niedoszłego pana młodego. I tutaj pojawia się zagadka niczym z najlepszego kryminału: gdzie jest Doug? Trójka kumpli będzie musiała ją rozwiązać w ekspresowym tempie, gdyż do ślubu został tylko jeden dzień. Śmiechu i nieoczekiwanych zwrotów akcji będzie przy tym co niemiara.

To, co najlepsze to fakt, że widzowie wiedzą dokładnie tyle, co bohaterowie, czyli nic. Tabletka gwałtu zrobiła swoje i tak, jak pojawił się kac gigant, tak wyparowały wszystkie wspomnienia minionego wieczoru. A my, wraz z bohaterami, będziemy odkrywać kolejne niespodzianki. Nie będzie tu przydługich retrospekcji, tylko strzępy informacji, np.: nagrania z kamer w ogrodzie Mike'a Tysona (tak, tego Tysona), zdjęcia z zaślubin w pewnej kaplicy itp. Ostateczny przebieg wieczoru poznamy dopiero dzięki fotografiom, które towarzyszą napisom końcowym. Na początku myślałem, że w "Kac Vegas" pojawią się sceny rodem z "American Pie", czyli mocno zakrapiane imprezy, żarty o fekaliach i dużo cycatych lasek. Na szczęście moje przeczucia się nie sprawdziły. Oczywiście są tu niepoprawne żarty (np. masturbujący się niemowlak), ale sposób ich podania naprawdę bawi.

Jakieś minusy? Mógłbym się przyczepić do modnych piosenek, którymi w minione wakacje katowały słuchaczy rozgłośnie pokroju radia Zet, ale te kawałki naprawdę fajnie komponują się z obrazem i jakoś w "Kac Vegas" nie rażą. Tak naprawdę poważniejszy mankament omawianego filmu, to lekkie zmęczenie materiału gdzieś w jego połowie. Autorzy już na początku wystrzelali się z najlepszych patentów, przez co ich późniejsze pomysły już tak nie powalają. Takie sobie (bo przewidywalne i schematyczne) jest też zakończenie. Na szczęście mdłej końcówce ostrzejszego smaku dodają wspomniane zdjęcia przy napisach końcowych.

"Kac Vegas" nie jest inteligentną komedią posiadającą drugie dno (cokolwiek by to nie znaczyło). To po prostu zwariowany, nieprzewidywalny (rzecz jasna oprócz zakończenia) film, na którym największy ponurak będzie rechotał ze śmiechu. Todd Phillips nakręcił m.in. "Ostrą jazdę" ("Road Trip") i każdy, komu podobał się tamten obraz, tutaj też powinien się świetnie bawić. Szczery, niewymuszony śmiech gwarantowany. Dla mnie to jeden z zabawniejszych filmów, jakie obejrzałem w mijającym roku. Polecam każdemu, kto nie ma uczulenia na głupkowate komedie z bohaterami nieudacznikami (którzy okazują się niezwykle pomysłowymi kolesiami, mającymi zazwyczaj więcej szczęścia niż rozumu).

wtorek, 24 listopada 2009

Ponyo

Pozbierałem się w sobie i skrobnąłem kolejny tekst. Mam zatem jeszcze jeden argument do usprawiedliwiania się przed samym sobą, że jednak coś robię. Inny taki argument, to choćby moja recka "W poszukiwaniu Piotrusia Pana", która właśnie wylądowała na Alei. Przechodząc powoli do tematu: poniższy plakat reklamuje wersję amerykańską, której na szczęście nie widziałem. Można za to znaleźć masę trailerów ją reklamujących, a nawet przeróbkę piosenki w wykonaniu młodszego rodzeństwa sztandarowych gwiazdek Disneya. Dlatego też, aby nikogo nie skazywać na talenty o nazwiskach Jonas i Cyrus, oto link do napisów końcowych z japońskiej wersji (z oryginalną, japońską piosenką): http://www.youtube.com/watch?v=3jBSanSxebY. Co ciekawe, "Ponyo" (pt. "Ponyo na klifie") zawita również do polskich kin. Ledwie półtora roku po premierze, już 4. grudnia bieżącego roku, każdy chętny będzie mógł zobaczyć na dużym ekranie tą wspaniałą baśń. Obraz ma być zdubbingowany, ale "Ruchomy zamek Hauru" aż tak źle w rodzimej wersji nie wypadł, więc i w tym przypadku jestem umiarkowanym optymistą. A teraz już zapraszam do tekstu właściwego.


Studio Ghibli i Hayo Miyazaki to najlepsze co mogło się przytrafić animacji. Każdy kolejny film, który ze wspomnianego studia wychodzi, jest klasą samą dla siebie. Piękne, mądre i wzruszające baśnie dla widzów w każdym wieku – takie produkcje są z kolei znakiem rozpoznawczym pana Miyazakiego. Nie inaczej jest w przypadku obrazu pt. „Ponyo”.

Początek jest bardzo kolorowy, momentami wręcz cukierkowy – już w tym miejscu można się domyślić, że tym razem będzie to animacja skierowana głównie do młodszego widza. Każdy, kto oczekiwał drugiej „Nausicii z Doliny Wiatru” bądź „Księżniczki Mononoke” musi się przygotować na obraz zdecydowanie mniej poważny i mroczny. Porównując ten film do któregoś z wcześniejszych dzieł Miyazakiego, to chyba najbliżej mu do „Mojego sąsiada Totoro”.

Fabuła nie jest zbyt skomplikowana. Pięcioletni chłopiec imieniem Sosuke znajduje rybkę, która wykazuje nad wyraz dużo cech ludzkich (do tego ma... twarz). Nadaje jej imię Ponyo i zabiera do przedszkola. Jednak rybka ma ojca, który ją szuka – maga o imieniu Fujimoto. Ów mag przypomina nieco tytułowego bohatera „Ruchomego zamku Hauru”. O ile jednak w tamtej animacji pojawiał się zamek wyposażony w nogi, tak tutaj czarownik podróżuje okrętem z płetwami. Inna jest też wymowa tych obrazów. Wracając jednak do fabuły - ojciec znajduje Ponyo i zamyka w swojej podwodnej fortecy. Rybka mimo wszystko bardzo chce zostać człowiekiem. W tym celu ucieka i na falach tsunami dociera do Sosuke. To jednak nie finał opowieści. Dwójkę bohaterów czeka jeszcze ostateczny test, a przez ekran przewinie się jeszcze kilka barwnych postaci, takich jak grupa staruszek z domu opieki i potężna morska bogini (matka Ponyo). Chęć wyrwania się z morskich głębin i zostania człowiekiem – brzmi znajomo, prawda? Na upartego można określić „Ponyo” japońską wersją „Małej syrenki”, jednak było by to z pewnością mocne uproszczenie.


W „Ponyo” jest to wszystko, za co widzowie uwielbiają filmy Miyazakiego. Przede wszystkim bohaterowie, wśród których nie ma postaci złych. Tutaj albo ktoś jest dobry albo mniej dobry. Nikt nie okazuje się jednoznacznie czarnym charakterem. Roześmiane dzieci przywodzą na myśl bohaterów wspomnianego „Mojego sąsiada Totoro”. Oprócz tego są staruszki – inny element charakterystyczny filmów Miyazakiego. No i wspominany już mag. Nowością jest uczynienie krainą magii głębin morskich. Film jest wciągający, ciepły i zabawny. Człowiek czerpie radochę ze scen całkiem pospolitych, patrząc jak Sosuke biegnie z wiaderkiem czy jak jego matka jedzie do pracy. To jest właśnie w filmach Miyazakiego takie niezwykłe, że na pozór pospolite, codzienne rzeczy, takie jak śmiech dziecka czy smutek kobiety, pokazane są w taki sposób, iż widz nie pozostaje obojętny na emocje, które dosłownie wylewają się z ekranu. Oczywiście jest również ważne przesłanie. W omawianym obrazie reżyser początkowo zwraca uwagę na zanieczyszczenie oceanu, by później skupić się na wadze, jaką w życiu każdego człowieka pełni przyjaźń i miłość. A wszystko to podane w tradycyjne przepięknej oprawie.


Poziom techniczny produkcji studia Ghibli nigdy nie pozostawiał nic do życzenia. Szczytowym osiągnięciem w tej dziedzinie pozostaje „Spirited Away: W krainie bogów”, ale „Ponyo” też nie ma się czego wstydzić. Piękne, pełne detali krajobrazy, doskonale komponują się z dynamicznymi scenami. Duże wrażenie robi fragment z tsunami, kiedy to wspomniane krajobrazy zalewane są przez fale wyglądające niczym z jakiejś ilustrowanej książeczki z bajkami dla dzieci. Taki zabieg przyniósł naprawdę niezwykły efekt. Bardzo pomysłowa (a przy tym zabawna) jest również scena rozmowy ojca i matki Sosuke - alfabetem morsa przy pomocy lamp. Lisa (matka chłopca) ze wściekłością wystukuje kolejne słowa, przez co wygląda jakby ostrzeliwała okręt karabinem maszynowym. Doskonała jest również muzyka. Melodia, która towarzyszy atakowi tsunami, powinna przypaść do gustu wszystkim miłośnikom Wagnera.


Dobrze, pozachwycałem się trochę, zatem teraz czas na kręcenie nosem... „Ponyo” jako film animowany (ba, jako film w ogóle) prezentuje się doskonale (piękna, mądra i wzruszająca baśń – o tym już wspominałem), jednak na tle innych filmów Hayo Miyazakiego nie jest niczym odkrywczym. Na pewno zaskakuje i zachwyca w mniejszym stopniu niż poprzednie produkcje tego reżysera. To taki powrót do czasów, kiedy reżyser stworzył „Mojego sąsiada Totoro” i „Powietrzną pocztę Kiki”. Były to świetne obrazy, ale wyraźnie skierowane do młodszego widza. Z jednej strony może zatem nieco razić wtórność, a z drugiej zbytnia naiwność wspomnianego dzieła. Dla mnie to żaden zarzut, ale dla kogoś, kto oczekuje powiewu świeżości, obrazu na miarę „Księżniczki Mononoke”, może to być poważną wadą. Również jeśli chodzi o sam poziom animacji to „Ponyo” nie poraża aż taką ilością detali jak dwa ostatnie obrazy Miyazakiego, czyli „Spirited Away” i „Ruchomy zamek Hauru”. Omawiany film po prostu nie jest obrazem tego kalibru, co trzy przywołane wyżej dzieła. To bardziej swoista „chwila wytchnienia”, wynikająca z chęci zrobienia czegoś dla czystej radości tworzenia. Epickie, ponadczasowe animacje, które zbierają nagrody na wszelkich możliwych festiwalach, Miyazaki już w swoim dorobku ma, więc teraz z powrotem może tworzyć dzieła, których podstawowym zadaniem będzie dostarczanie radości – tak twórcy, jak i widzom.


Mnie osobiście wszystkie filmy pana Hayo dają niesamowicie dużo radochy. Podczas oglądania jego obrazów uśmiech nie znika z mojej twarzy. I nie chodzi o to, że są to filmy zabawne. To inny rodzaj radości. Taka radocha dziecka, które wgapione w ekran cieszy się na widok kolorowych, migających obrazów i sympatycznych twarzy bohaterów. Nie wiem czy jest drugi reżyser, na którego dzieła reagowałbym w podobny sposób.

piątek, 20 listopada 2009

Sześciokącik StarCrafta #10

Dawno nie było Sześcikącika, więc dzisiaj postanowiłem odkurzyć ten nieco zapomniany dział. Pewnie niewiele osób on interesuje, ale nie ukrywam, że to bardziej miejsce do gromadzenia różnych starcraftowych pierdółek niż artykuł sensu stricte. Ot, takie coś, co piszę głównie dla siebie samego (ale mam nadzieję, że nie tylko).

Ostatni Sześciokącik w całości poświęcony był demu pierwszego "StarCrafta". Dzisiaj również zapraszam do lektury tekstu tematycznego. Co prawda, bardziej rozległego, ale jednak skupionego na konkretnym wycinku starcraftowego uniwersum. W ciągu minionych tygodni (właściwie to już miesięcy) pojawiała się masa ciekawostek, wśród których wypadałoby wymienić nowy Battle Report czy kilka efektownych przykładów fanowskiej twórczości, ale uznałem, że tematyczność może być dla tego kącika całkiem niezłym rozwiązaniem i chyba będę się jej trzymał (przynajmniej przez jakiś czas). Każdy kto zagląda na tego bloga wie, że są dwa słowa, które samym swoim brzmieniem sprawiają, iż na mej facjacie maluje się wielki banan. Te magiczne zaklęcia to: "komiksy" i "StarCraft". Dzisiaj zatem podwójna dawka przyjemności, czyli tekst o komiksach osadzonych w realiach mojej (naszej?) ulubionej gry.

W Polsce, jak do tej pory, ukazał się tylko jeden komiks, którego fabuła traktuje o zmaganiach Terran, Protossów i Zergów. Mowa oczywiście o "StarCraft: Frontlines #1". Amerykańska manga, którą pierwotnie wypuściło na rynek Tokyopop, nie zachwyca pod żadnym względem. Zresztą, co się będę rozpisywał... Co sądzę o tym komiksie przeczytać można na Alei Komiksu. W naszym kraju sprzedawały się już jednak o wiele gorsze rzeczy, a biorąc pod uwagę, że gry Blizzarda (i wszystko co na nich bazuje) zawsze są chodliwym towarem, naprawdę dziwi fakt, iż pierwszy tom "Frontlines" okazał się wydawniczą klapą. Mimo tego jest szansa na dwójkę. Nikła, bo nikła, ale zawsze. Więcej szczegółów na ten temat znajdziecie na STARCRAFT2.NET.PL. Oczywiście jako fan chętnie przeczytałbym w ojczystym języku również i drugi tom "Frontlines", lecz sumienie nie pozwala mi przekonywać nikogo do kupna kiepskiego komiksu... Na małą "zachętę" wrzucam tylko okładkę drugiego tomiku.


Kolejny komiks, który korzysta ze świata stworzonego przez Blizzarda, jest już przykładem typowo amerykańskiego podejścia do historii obrazkowych. Zeszytowy format, pełen kolor, regularne wydania - taka właśnie jest seria zatytułowana po prostu "StarCraft". W USA wydaje ją DC Comics, czyli prawdziwy potentat. Trzeba zaznaczyć, że wydaje w ramach imprintu Wildstorm, którego ojcem jest sam Jim Lee. Analogiczna sytuacja miała miejsce w przypadku komiksowego "WarCrafta", który miał swoje wydania tak w Tokypop, jak i Wildstormie. Tylko, że za "WarCraftem" stoi rzesza fanów, comiesięcznie wydających kasę na abonament do "World of Warcraft", a za "StarCraftem" z kolei grupa coraz bardziej poirytowanych osób, które nie mogę doczekać się drugiej odsłony swojej ukochanej gry. Czy w związku z tym takie komiksy mają szansę odnieść sukces? Widocznie tak, gdyż w Stanach ukazało się już dziewięć części wspomnianej serii, a także twardookładkowe wydanie zbierające w całość historie zamieszczoną w pierwszych siedmiu zeszytach. Raczej wątpliwe aby ktoś zdecydował się wydać tą serię w Polsce, ale jeśli "StarCraft 2" w końcu się ukaże i sprzeda jak ciepłe bułeczki (w to drugie nie wątpię) to może jakiś wydawca zwęszy okazję i rzuci na rynek wspomnianego hardcovera. Lecz to tylko gdybania, do tego czasu pewnie zdążę sprawdzić ten komiks w oryginale. Nie wiem czy komuś narobi smaku okładka pierwszego zeszytu, ale i tak ją wrzucam. Można na niej zobaczyć grupę nazywającą się War Pigs - bohaterów tego cyklu (a także kilka efektownych armat, czyli to, co każdy fan SC lubi najbardziej).


Papierowe wydania starcraftowych komiksów zostały już przedstawione, zatem teraz czas na to, co można znaleźć w internecie. Przede wszystkim trzeba wspomnieć o inicjatywie samego Blizzarda, który fanom komiksów wyszedł naprzeciw i zorganizował konkurs, w którym do wygrania były (i są nadal) klucze do bety "StarCrafta 2". Konkurs nosi nazwę "Vespane Laughs" i pierwsza jego edycja trwała równy rok (od września 2008 do sierpnia 2009). Niedawno ruszyła edycja druga, która potrwa do końca kwietnia przyszłego roku. Póki co, każdy może się cieszyć efektami pierwszej edycji. Co miesiąc nagradzane były trzy komiksy (właściwie nie był to konkurs wyłącznie na komiksy, więc wśród zwycięzców byli też autorzy wszelkich żartów rysunkowych). Mało tego, osobno oceniano prace z USA, Europy i Azji. W efekcie takiego zabiegu na stronie Blizzarda można znaleźć całkiem pokaźną liczbę, mniej lub bardziej udanych, prac (aby przejrzeć katalogi z innych kontynentów, należy zmienić język strony - przełącznik w prawym górnym rogu). Wśród nich wiele prezentuje naprawdę wysoki poziom. Chlubnym wyjątkiem jest choćby taka graficzna perełka, rzucająca nowe światło na narodziny Królowej Ostrzy.


Szukałem webkomiksów nawiązujących do "StarCrafta", ale wynik tych poszukiwań jest dosyć mizerny. Nie ukrywam, że dziwi mnie taka sytuacja. Może któryś z czytelników będzie w stanie uzupełnić moją wiedzę... Do tej pory trafiłem na kilka tytułów, których poziom jest raczej słaby. Przeszukując zasoby sieci najłatwiej trafić na stronę o wiele mówiącej nazwie SC2COMIC.COM. Niestety, znaleźć tam można tylko dwa epizody. Bida panie, oj bida... Nieco większym dorobkiem może pochwalić się Food For Thought, którego kolejne epizody, rzadko bo rzadko, ale ukazują się na Starfeederze. Pierwotna strona wspomnianego projektu nie działa, więc warto czasami wejść na Starfeedera i sprawdzić czy nie pojawił się jakiś nowy epizod (najświeższy odcinek pochodzi z lipca, więc termin "czasami" nabiera tutaj nowego znaczenia). Znalazłem jeszcze cztery odcinki regularnych, ogólnotematycznych (przeważnie growych) komiksów internetowych, których autorzy postanowili zahaczyć o temat "StarCrafta". Są to: User Friendly, Dueling Analogs, VG Cats oraz CTR+ALT+DEL. Co prawda, ten ostatni luźno nawiązuje do "StarCrafta", ale przecież każdy mówiąc o Korei i grach podświadomie myśli o kosmicznym RTS-ie Blizzarda. I to by było na tyle w temacie moich poszukiwań. Mam nadzieję, że jakoś powiększę tą listę, gdy tylko znajdę czas by przeszukać zasoby tych dłuższych i bardziej znanych serii (np. PvP).

Na koniec mały bonus, coby udowodnić, że Polscy komiksiarze nie gęsi i też się "StarCraftem" jarają. Znany z "Produktu" Simson stworzył bardzo fajny obrazek z Firebatem. Już wiadomo, że beta testy "StarCrafta 2" ruszą dopiero w przyszłym roku (prawdopodobnie na wiosnę), więc do tego czasu czymś się trzeba zająć, np. czytaniem komiksów (niekoniecznie tych z Terranami, Zergami i resztą).

piątek, 13 listopada 2009

Garfield - najbardziej ludzki wśród kotów

Każdego, kto myślał, że na niniejszym blogu nie pojawią się już me stare teksty (debiutujące w Reset Forever) muszę wyprowadzić z błędu. Z braku chęci do pisania postanowiłem znowu pogrzebać w dawno nie otwieranych folderach i parę potworków wystawić na światło dzienne. Dzisiaj jeden z nich. Infantylny, tendencyjny, pełen błędów (zacząłem nawet zdanie od "a więc"!), a nade wszystko wyglądający jak rzecz sponsorowana, ale... będący całkiem na czasie. I to na czasie zarówno w momencie tworzenia, jak i obecnie. Pięć lat temu napisałem go z okazji premiery kinowego "Garfielda". Dzisiaj ten film leci na Polsacie. Istnieje znikoma szansa, że ktoś po seansie wstuka w Google słowa "Garfield" i przez przypadek trafi właśnie na ten tekst. Sprytna metoda zwiększenia oglądalności - prawda? Osobiście wspomnianego filmu do tej pory nie widziałem. I dzisiaj też go nie zobaczę (niestety). A poniższa paplanina pochodzi z numeru 9/04. Jako mały bonus graficzka, która ozdabiała pierwotny tekst (napis w dymku to twórczość własna redaktora, który składał numer; zatem macie do czynienia z prawdziwym unikatem).


Jako uzupełnienie (a najlepiej wstęp) do poniższego artykułu proponuję lekturę przepisu na lasagne (czyt. lazanię). Znaleźć go można na opakowaniach większości dostępnych na rynku, specjalnych makaronów do tej właśnie potrawy. Zawsze przyjemniej czytać i jednocześnie coś zagryzać. Bohater niniejszego artykułu naprawdę wie co dobre. Istnieje więc realna nadzieja, że jeśli nie usatysfakcjonuje was mój tekst, to przynajmniej lasagne wam zasmakuje. A więc: Smacznego!

W kinach można obejrzeć ekranizację najsłynniejszego komiksu prasowego świata - "Garfielda". O jakości tej produkcji nie będę się wypowiadał, nie ulega jednak wątpliwości, że w związku z nią odżyło zainteresowanie pomarańczowym kocurem (właściwie to jego popularność nigdy nie malała, no ale teraz pewnie jeszcze się zwiększy). Może więc nastał dobry moment aby przyjrzeć się Garfieldowi nieco bliżej?

Wpierw małe info dla tych, którzy ostatnie lata spędzili w odległej galaktyce lub schronie przeciwatomowym i nie bardzo orientują się, co to takiego ten "Garfield". Otóż Garfield to kot, ale nie taki zwykły tajemniczy, zwinny i przymilny dachowiec. Ten kot to zaprzeczenie typowego, słodziutkiego zwierzaka. Jest leniwy, tłusty, a przede wszystkim niezwykle inteligentny. Zawsze mówi to co myśli i nie ulega żadnym modom. Jego styl bycia można określić jako połączenie złośliwości, cynizmu, sarkazmu i inteligentnego humoru. Te cechy powodują, że nieustannie daje w kość swojemu właścicielowi Jonowi (psychicznie) i jego drugiemu zwierzakowi - psu Odiemu (fizycznie). Czy Garfield jest więc niesympatyczny, odpychający, zły? Nie! On jest po prostu autentyczny.

Twórca Gerfielda - Jim Davies urodził się 28 lipca 1945 roku w Marion, w stanie Indiana (...taka część USA). Dzieciństwo spędził na farmie swoich rodziców. Na farmie, jak to na farmie, wiadomo: parę budynków, hektary pól i masa zwierząt. Wśród tych zwierząt znajdowało się aż 25 kotów (to wiele wyjaśnia). Jim pewnie poszedłby w ślady ojca i został farmerem gdyby nie to, że chorował na astmę i większość czasu musiał siedzieć w domu. To właśnie wtedy zaczął rysować. Pierwsze, amatorskie rysunki z czasem zyskały dymki i przekształciły się w krótkie komiksy. Jim dorósł, ale nie zapomniał o swoim hobby z dzieciństwa. Po studiach na Ball State University i pracy w lokalnej agencji reklamowej, zajął się rysowaniem komiksów na poważnie. W 1969 roku został asystentem Toma K. Ryana - twórcy humorystycznej serii osadzonej w realiach dzikiego zachodu pt.: "Tumbleweeds". U jego boku Davies wymyślił swój pierwszy profesjonalny komiks - "Gnorm Gnat". Jego bohater był dość osobliwy, gdyż był... pluskwą. Przygody Gnorma ukazywały się w lokalnej gazecie i odniosły nawet pewien sukces, ale kiedy autor próbował sprzedać je do tytułów ogólnokrajowych usłyszał, że owszem jego historie są zabawne, ale ten ich bohater... (kurcze, co ci ludzie mają do robaków?). Po pięciu latach wydawania Davis postanowił więc "zerwać" ze swoim bohaterem i na jego miejsce poszukać jakiejś bardziej "przystępnej" postaci. W ostatnim odcinku "Gnorm Gnat" wielka stopa rozdeptuje sympatyczną pluskwę i na tym się kończy kariera "pierwszego dziecka" Davisa. Jim poszukując nowego bohatera swoich opowieści dostrzegł, że w komiksach wyraźnie dominują psy. Jak łatwo się domyślić młody autor był zwolennikiem kotów (25 tych stworzeń, z którymi miał do czynienia w dzieciństwie, "zrobiło swoje") i właśnie przedstawiciela tego gatunku postanowił postawić w opozycji do psiej dominacji. Tak pewnego dnia 1978 roku, we włoskiej restauracji Mama Leone's, narodził się Garfield - kot pozornie zwyczajny, ale tak naprawdę wyjątkowy, który swoje oryginalne imię zyskał po dziadku Jima: Jamesie Garfieldzie Davisie. Doskonała formuła komiksu prasowego (trzyrysunkowe paski zakończone zabawną puentą) i tworzenie opowieści dosłownie dla wszystkich (brak przemocy, wulgaryzmów i drażliwych tematów) zapewniły Davisowi niewyobrażalny sukces. Już po roku prawa do druku komiksów z Garfieldem kupiła setna gazeta. Obecnie "Garfield" publikowany jest w 23 językach, w 63 krajach, a liczba jego regularnych czytelników przekracza 263 miliony. Liczba tytułów gazet, w których znajdziemy jego przygody przekracza już 2,5 tysiąca. Czy przy takich danych może dziwić, że "Garfield" trafił do "Księgi rekordów Guinnessa" jako najczęściej przedrukowywany komiks na świecie? Garfield to już nie tylko komiks, to prawdziwy przemysł. W 1981 Davis założył Paws Inc. - firmę, która kontroluje wszystko, co związane z leniwym kocurem. Dzięki temu posunięciu twórca Garfielda nie dość, że zarobił kupę forsy (wpływy ze sprzedaży zabawek, rozmaitych gadżetów, produkcji filmów animowanych itp.), to jeszcze zachował całkowitą kontrolę nad swoim bohaterem i jakością jego przygód. Ale "Garfield" to nie tylko sukces marketingowy, to również sukces artystyczny. Davis w 1981 i 1986 zdobył tytuł najlepszego twórcy komiksów, w 1985 nagrodę Elzie Segar za zasługi dla przemysłu komiksowego, a w 1990 nagrodę Reubena za najlepszy komiks roku. Również kreskówki o Garfieldzie zostały zauważone (czy to może dziwić?) i docenione, czterokrotnie zdobywając nagrodę Emmy (13 razy był nominowany). Od 1988 roku powstawał serial "Garfield i przyjaciele" (wyświetlany również w naszym kraju), który szybko zyskał status kultowego. Kwestią czasu było pojawienie się filmu fabularnego o przygodach pomarańczowego tłuściocha. W czasach kiedy, dzięki animacji komputerowej, na ekranach kin goszczą rozmaite rysunkowe postaci, również Garfield wystąpił w produkcji z żywymi aktorami. Recenzje nie są niestety zbyt pochlebne (rutyna przy ekranizacji komiksów), no ale to można było przewidzieć. W końcu w kilkudziesięciominutowym filmie niezwykle trudno oddać ducha kilkuobrazkowego paska z dymkami. Przed Garfieldem jednak świetlana przyszłość i tak upartemu kocurowi na pewno nic nie stanie na drodze w niezwykle błyskotliwej karierze.

Podsumowaniem powyższego tekstu niech będą słowa samego Jima Davisa, wyjaśniające pokrótce fenomen Garfielda: "Najważniejszą rzeczą, jest umiejętnie budować gagi, tak żeby były jednocześnie banalne i błyskotliwe, zrozumiałe dla małych czytelników - ale bawiące także dorosłych - dlatego w komiksach poruszam głównie dwa wątki - jedzenia i spania ... o dziwo wszystkich to bawi." No tak! To wszystko wyjaśnia. W innych wypowiedziach Davis podkreśla również, że Garfield jest taki, jak wiele osób naprawdę chciałoby być: jego życie składa się z jedzenia i spania, ma odwagę mówić to co myśli i buntuje się przeciwko wszelkim autorytetom. Czyż to nie ironiczne, że właśnie przez swoją szczerość i autentyczność Garfield jest tak zabawny? Jedno jednak nie ulega wątpliwości: Garfield to kot naprawdę wielki - dosłownie i w przenośni.

sobota, 7 listopada 2009

Star Wars Komiks Wydanie Specjalne #02 - Biggs Darklighter: Bohater Rebelii

Od dwóch tygodni nie było nowego wpisu. Znowu się opuszczam w pisaniu... Ba, w październiku limit 4 wpisów na miesiąc nie został wypełniony. Już nie uda się tego nadrobić, ale postaram się by chociaż listopad przyniósł cztery nowe teksty. Z innych rzeczy, które być może ktoś zauważył, to dodałem parę linków po prawej stronie, jak również własną podobiznę, coby jeszcze bardziej utożsamiać się z niniejszym blogiem. Jak widać te zmiany wcale mnie nie zmobilizowały do częstszego pisania. A inne nowości? Hm, skończył mi się staż, w związku z czym wróciłem do stanu egzystencji zwanego bezrobociem. Teraz już nie przedłużam i zapraszam do tekstu (co sądzę o pierwszym zeszycie wydań specjalnych "Star Wars Komiks" można przeczytać na Alei).


Wydania specjalne "Star Wars Komiks" to zacna inicjatywa. Za naprawdę małe pieniądze czytelnik dostaje niemal 100-stronicowy, w pełni kolorowy zeszyt. Z samej ciekawości warto wyłożyć 10 zeta. Pozostaje tylko pytanie: czy warto poświęcić swój (w wielu przypadkach ograniczony, a tym samym cenny) czas na lekturę?

Elementem, który rzuca się w oczy już w momencie kartkowania "Star Wars Komiks" #2 są niezwykle realistyczne ilustracje. Każdy, kto na oprawę graficzną zwraca dużą uwagę i nie toleruje artystów, którzy przedkładają prezentowanie indywidualnego stylu nad wierność realiom gwiezdnej sagi, będzie usatysfakcjonowany. Doug Wheatley nie tylko radzi sobie z fotorealistycznym odwzorowaniem bohaterów swojego dzieła, lecz pokazuje równie dobry warsztat przy przedstawianiu rozmaitych wytworów techniki. Zarówno imperialne TIE, jak i rebelianckie X-Wingi na kartach tego komiksu robią nie mniejsze wrażenie niż miało to miejsce w filmach Lucasa. Oczywiście i tak jest się do czego przyczepić. Twarze bohaterów nie grzeszą zbytnią różnorodnością mimiki, a jeśli już rysownik decyduje się na zaprezentowanie np. krzyku czy uśmiechu, to efekty jego pracy wypadają dosyć nienaturalnie. Poza tym, zbytnia szczegółowość niektórych ilustracji sprawia, że te, w których twórcy zabrakło pary na ich "dopieszczanie", zwyczajnie kłują w oczy. Na szczęście takich wpadek jest na tyle mało, że nie psują ogólnego odbioru warstwy graficznej omawianego tytułu. "Biggs Darklighter: Bohater Rebelii" to kawał porządnego rysunkowego rzemiosła. Co prawda pozbawionego indywidualnego stylu autora, ale naprawdę cieszącego oko.

Gorzej ma się sprawa ze scenariuszem. Już tytuł podpowiada, że będziemy mieli do czynienia ze sporą dawką patosu. Sama fabuła to szybki rajd przez życiorys Biggsa - od momentu opuszczenia Tatooine aż do bitwy o Yavin. Wypada w tym miejscu wspomnieć, że tytułowy bohater przewija się ponoć przez filmową trylogię, a raczej przewijałby się, gdyby scen z jego udziałem nie wycięto z finalnej wersji "Nowej Nadziei". Mało tego, Luke Skywalker okazuje się być najlepszym kumplem Biggsa z czasów młodości. Paul Chadwick chciał przedstawić jak najwięcej wydarzeń, dzięki którym tytułowy bohater stałyby się bliższy fanom "Star Wars". Chyba jednak nie był to zbyt dobry pomysł... Komiks jest przeładowany ramkami narracyjnymi, z których tak naprawdę nie wynika zbyt wiele. Po co w ogóle postać Hobbiego? Wraz z nim zniknęłoby kilka zbytecznych wątków. Chociaż, z drugiej strony, bez swego nowego przyjaciela Biggs wydawałby się postacią jeszcze bardziej posągową, a tak ma przynajmniej wobec kogo okazywać uczucia: wpierw niechęć, a potem współczucie. Mimo tych mankamentów fabuła drugiego wydania specjalnego "Star Wars Komiks" ma jeden duży atut: świetnie oddaje klimat oryginalnej filmowej trylogii.

"Biggs Darklighter: Bohater Rebelii" to typowy przykład komiksu będącego cegiełką budującą świat "Gwiezdnych Wojen". Ma dobre, realistyczne ilustracje i sztampową, pełną akcji i patosu fabułę. Ma również głównego bohatera, który w filmie był tylko statystą. Szkoda, że nie mam w tej chwili dostępu do "Nowej Nadziei", bo idąc za radą Jacka Drewnowskiego, chętnie bym go sobie przypomniał. I chyba właśnie fakt, że po lekturze omawianego komiksu na nowo poczułem magię oryginalnej trylogii Lucasa, mogę uznać za jego największy plus.

niedziela, 25 października 2009

New British Comics #2

Witam ponownie po dłuższym przestoju. Dzisiaj już chyba ostatni tekst będący pokłosiem wypadu do Łodzi. Mam, co prawda, jeszcze kilka komiksów, które z niego przywiozłem i które czekają na opisanie, ale teksty o nich wylądują już na Alei Komiksu. W międzyczasie pojawiła się tam recenzja "Demonicznego Detektywa", w której niestety walnąłem kilka byków (zostało mi to wypomniane szybciej niż się zorientowałem, że wisi ona na stronie). Kiedy ją pisałem nie miałem dostępu do neta, więc nie mogłem sprawdzić pewnych informacji. Oczywiście mogłem to uczynić później, zatem wszelkie próby usprawiedliwiania się będą równie daremne, co żałosne. Na publikację czeka już tekst o "Wartościach rodzinnych" #3, na napisanie teksty o nowym "Jeżu Jerzym" i "Ratowniku", a na przeczytanie całkiem sporo kupka komiksów... Roboty, jak widać, niemało, ale wierzę, że przed końcem roku się wyrobię, zarówno jeśli chodzi o zobowiązania wobec Alei, jak i odkurzanie tego bloga. A teraz już zapraszam do tekstu o pewnej antologii, przygotowanej przez osobę, której co jakiś czas zawracam głowę na gg (w związku z czym obiektywizmu i profesjonalizmu po poniższym tekście nie oczekujcie).


Antologię pt.: „New British Comics” wymyślił, zredagował i wreszcie wydał jeden osobnik: Karol Wiśniewski (oczywiście pomagali mu m.in. twórcy zamieszczonych w niej komiksów, ekipa odpowiedzialna za serię „Biocosmosis” i jeszcze kilka innych osób, ale nie ulega wątpliwości, że ojcem i mózgiem przedsięwzięcia jest właśnie Karol). Międzynarodowy projekt, zrealizowany niczym zin – już sam pomysł jest intrygujący. Poziom opowieści zamieszczonych w pierwszym „NBC” był właśnie zinowy, ale jakość wydania już całkiem przyzwoita. Sam projekt wzbudził całkiem spore zainteresowanie. Z końcówki „NBC” #1 można było wywnioskować, że nawet gdyby antologia przeszła bez echa, to część druga i tak się pojawi. I oto jest: „New British Comics” #2. Grubsze, z ładniejszą okładką i logiem, a przede wszystkim mniejszą liczbą totalnie kiepskich komiksów – po prostu lepsze (i również tym razem wydane zarówno po polsku, jak i angielsku).

Na wstępie muszę zaznaczyć, że znam Karola Wiśniewskiego osobiście, więc moich wypocin w żadnym razie nie można uważać, za obiektywne… Zapraszam zatem do wyliczanki, w której będę nad wyrost zachwycał się tym, co mi się podobało, a możliwie najmniej zjadliwie atakował to, co uznać można za kompletne dno.

„Ostatnie Lato” Dana White’a to całkiem fajny komiks na otwarcie. Pierwszy raz czytałem go po kilku piwach, jeszcze na MFKiG i wówczas z jednej strony trochę mnie zdołował, a z drugiej skłonił do zadumy. Jak się okazało, na trzeźwo jest podobnie. Warto sprawdzić tą krótką, pełną niedopowiedzeń, opowieść o pewnym chłopcu i jego „oryginalnych” wakacjach.

Dave Thompson ze swoim „Karmiąc pająki” jest jednym z jaśniejszych punktów tej antologii, jeśli chodzi o stronę graficzną. Sam scenariusz nie poraża, ale potrafi zaciekawić. Tym bardziej szkoda, że ni stąd ni zowąd historia się urywa.

„Cyberpunk” Pawła Gierczaka (jednego z dwóch polskich autorów biorących udział w omawianym projekcie). Oto fabuła tego dzieła: rozbija się statek z cyborgiem, cyborg schodzi do jakiejś piwnicy, tam traci ręce i wychodzi na powierzchnię. Koniec. Ot, pretekst to zaprezentowania oryginalnego stylu graficznego autora.

W nieco podobnym klimacie utrzymany jest „Padliniarz” Davida Hailwooda i Tony’ego Suleri. Na szczęście tutaj już czytelnik ma do czynienia z konkretną opowieścią, a i ilustracje prezentują się zdecydowanie lepiej.

„Groza z Bull-Bim” to jeden z najlepszych komiksów w całym zbiorze (jeśli nie najlepszy). Fajny scenariusz Maddku świetnie zilustrował Jacek Zabawa (drugi Polak w tym gronie) i trzeba przyznać, że efekt ich współpracy stoi na naprawdę wysokim poziomie. Szkoda tylko, że nie zaprezentowano go w kolorze.

„Pod Tęczą” jest jednym z dziwniejszych komiksów w „NBC” #2. Oryginalne ilustracje Franka Latoura dobrze korespondują z równie oryginalnym scenariuszem Davida Robertsona. Jest nastrojowo, tajemniczo, etc… Jednak zarówno rysunki, jak i fabuła, jakoś specjalnie mnie nie porwały. Dla jednych ten komiks będzie mocnym punktem antologii, dla innych średniakiem. Dla mnie jest tym drugim.

„Elexender Browne w Ostatniej Kropelce” – hm, czytałem to w PKS-ie, którym wracałem z MFKiG. Nie wiem, czy to przez zmęczenie, nadchodzący wieczór, czy może pusty żołądek, ale każde kolejne zdanie wydawało mi się jeszcze bardziej bełkotliwe od poprzedniego. Drugi raz tego komiksu nie odważyłem się przeczytać…

„Amulet Ragnara”. Tutaj na odmianę coś naprawdę sympatycznego. Ciekawy i dosyć oryginalny scenariusz w połączeniu ze świetnymi ilustracjami sprawiają, że to jeden z najlepszych komiksów całej antologii.

Tony Hitchman i jego „Odkrywcy” to jednostronicowy komiks, który wygląda jakby stworzył go licealista na nudnej lekcji. Zabawa formą i specyficzny humor sprawiają jednak, że jest nie tylko doskonałym przerywnikiem między dłuższymi i czasami nużącymi historiami, lecz po prostu jednym z lepszych komiksów w całym zbiorze.

Równie prosty graficznie (i również jednostronicowy) jest „Żywot Janka” Jona Edwardsa. Absurdalna, ale niesamowicie zabawna historia żywotu pewnej cegły… Polecam.

„Charlie Parker Złota Rączka” Lawrence’a Lewicka i Paula O’Connella był jednym z dwóch najbardziej chwalonych komiksów, które pojawiły się w pierwszym „NBC”. Tutaj dobrych historii jest zdecydowanie więcej, więc i sam „Charlie Parker” nie wypada tak wyraziście jak poprzednim razem. Graficznie nadal jest świetnie, ale o ile przygody Charliego z poprzedniej antologii były ciekawymi zabawami formą komiksu, tak tutaj są po prostu klasycznymi, humorystycznymi opowiastkami.

„Chatka z piernika” Leonie O’Moore to oryginalne spojrzenie na bajkę o „Jasiu i Małgosi”. Niestety, o ile pomysł wyjściowy jest całkiem ciekawy, to jego wykonanie pozostawia sporo do życzenia (zwłaszcza w warstwie graficznej).

„Rochwell” Craiga Collinsa i Iaina Laurie’ego to pięć humorystycznych historyjek (w zasadzie pierwsza z nich jest tylko żartem rysunkowym), które graficznie prezentują się całkiem nieźle, potrafią też rozbawić, ale tak naprawdę niczym nie zaskakują i ich miejsce chyba powinno pozostać na blogu, z którego zostały zaczerpnięte. Dodatkowy plus należy się twórcom za ostatni żart z wytatuowanym punkiem (zabawne, a do tego kreska nasuwa skojarzenia z „produktową” twórczością Śledzia).

Antologię kończą dwie jednoplanszówki pt.: „ShadowQuake & Shnookie” Nelsona Evergreena. Graficznie to prawdziwe majstersztyki (spójrzcie zresztą na okładkę „NBC” #2 – to też dzieło tego pana), ale fabularnie nic więcej, jak proste historyjki, które kończą się wielką rozwałką. Jak ktoś lubi takie rzeczy będzie zadowolony.

I to tyle jeśli chodzi o drugą odsłonę „New British Comics”. Czas na szybkie podsumowanko. Najlepsze komiksy zbioru: „Ostatnie Lato”, „Groza z Bull-Bim”, „Amulet Ragnara”. Średniaki: „Padliniarz”, „Pod Tęczą”, „Odkrywcy”, „Żywot Janka”, „Rochwell”, „ShadowQuake & Shnookie”. Najgorsze: „Cyberpunk”, „Elexender Browne w Ostatniej Kropelce”, „Chatka z piernika”. Jak widać, przeważają średniaki, co jest chyba standardem dla większości antologii. Jednak o ile pierwszy „New British Comics”, jeśli chodzi o poziom zaprezentowanych komiksów, szczerze mówiąc mnie rozczarował, to jego kontynuację należy uznać za sporą zwyżkę formy. Naprawdę kiepskich opowieści jest tym razem tylko kilka, więc powodów do kręcenia nosem raczej nie ma zbyt wiele (no chyba, że ktoś oczekuje po niszowych twórcach poziomu zawodowców…).

Nigdzie w komiksie nie ma informacji o kontynuacji (jak miało to miejsce w przypadku „jedynki”), jednak z pewnych źródeł wiem, że na powstanie takowej są całkiem duże szanse. I bardzo dobrze, bo „NBC” to świetna inicjatywa – i piszę to nie jako znajomy Karola, lecz jako miłośnik komiksów.

poniedziałek, 12 października 2009

Łauma

Dzisiaj bez zbytecznych wstępniaków. Jutro powinienem mieć w końcu neta na nowym mieszkaniu, więc moja aktywność sieciowa znacznie wzrośnie. Poniżej jedna z recenzji, będących pokłosiem MFKiG. Przed chwilą dotarło do mnie, że KRL zlikwidował swojego bloga… Blog „Łaumy” na szczęście zostaje i jest do obejrzenia tutaj. No, a teraz zapraszam do lektury.


„Pysk szczerbaty, jadem pluje, cycem plecy oklepuje! Plask! Plask! Plask! Pod szponami kości trzask! Pierdzi ogniem, charczy, zipie, trupiobladym okiem łypie! Ha ha hi hi hu hu ha! Idzie Łauma zła!” W sumie to nie taka zła…

Pierwszy rozdział „Łaumy” był systematycznie publikowany na blogu kultury gniewu. Dzięki temu każdy zdążył narobić sobie smaku na nowy komiks KRLa. Pozostawało tylko pytanie: czy twórcy starczy zapału aby tą historię ukończyć? Na szczęście starczyło zarówno zapału, jak i pomysłów, i na rynek trafił kolejny komiks, który udowadnia, że mamy w kraju autorów na naprawdę światowym poziomie.

O co chodzi w samej fabule, można było wywnioskować ze wspomnianego pierwszego rozdziału. KRL umiejętnie połączył patent z dzieckiem, które wkracza do świata fantazji z mitologią Jaćwingów. Najprościej rzecz ujmując, „Łauma” ma w sobie coś z nieśmiertelnych dzieł literatury dziecięcej, takich jak: „Alicji w krainie czarów”, „Czarnoksiężnik z Oz” oraz „Opowieści z Narnii”. Składniki, dobrze z nich znane, zostały podlane sosem wierzeń i mitów rodem z Suwalszczyzny. Dzięki temu zyskały one drugą młodość, a sama historia ma swojski, bardzo sentymentalny, nastrój. „Łauma”, podobnie jak przywołane wyżej książki, jest dziełem skierowanym głównie do dzieci. Dojrzały czytelnik powinien się jednak przy nim świetnie bawić. Nie wspominając o wszystkich Piotrusiach Panach, dla których nowy komiks Kalinowskiego będzie kolejnym dowodem na to, że nie warto dorastać.

Poznając pierwszy rozdział miałem lekką obawę, że w całym komiksie będzie zbyt dużo opowieści samej Dorotki, a niewiele dialogów. Na szczęście moje obawy się nie sprawdziły. „Wąż, szeptucha i stary kredens” stanowił tylko wprowadzenie do właściwej akcji, czyli rozdziałów „Koźlak” i „Obrażony bóg”. Czyta się je jeszcze lepiej niż rozdział pierwszy - zwłaszcza, że fragmenty jaćwieskich mitów są w nich świetnie wkomponowane i nie naruszają ciągłości narracji. Jedyne, do czego można mieć pewne zastrzeżenia, to zbyt mądre, jak na dziecko, wypowiedzi Dorotki, która zresztą nie tylko mówi jak dorosła, lecz także w sytuacjach kryzysowych zachowuje niezwykłą trzeźwość umysłu i nie wpada w panikę (typowo dziecięcy strach też jest jej obcy). No, ale taka konwencja. Alicja w krainie czarów też radziła sobie całkiem nieźle… Pewne zastrzeżenia można mieć poza tym do zakończenia, ale również w tym przypadku można to wytłumaczyć konwencją fantastycznej opowieści dla dzieci. Co jeszcze? Nieco razi, momentami zbyt nachalne, propagowanie muzyki country. Wiem, że jest to ulubiony gatunek autora, ale czasami mógł odpuścić kolejną wzmiankę o Johnym Cashu i spółce.

Graficznie „Łauma” wypada bardzo dobrze. Postaci duszków nasuwają skojarzenia z trollami z książek Tove Janson. Sama tytułowa wiedźma jest naprawdę przerażająca. KRL doskonale operuje czernią i bielą. Często jakiś element jest po prostu „wydobywany” z mnóstwa kresek zalewających kadr. Robi to świetne wrażenie. Czarno-biała technika w połączeniu z charakterystycznym stylem Karola przynosi naprawdę doskonałe efekty. Od czasu „Kaerelek” autor wyraźnie się rozwinął. Bardzo dobrze wypadają też wszelkie graficzne ozdobniki, które przywodzą na myśl ludowe koronki. Wszystkie te elementy zyskują dodatkowego uroku przez przyjęty, poziomy układ stron.


Mimo, że w zasadzie o dziecku i dla dzieci, to „Łauma” ma kilka elementów, które wprowadzają w zadumę. Czy w pogoni za karierą warto rezygnować z własnych marzeń? Czy czasami nie lepiej aby pasja pozostała pasją, a nie stawała się sposobem na życie i tym samym naszym przekleństwem? Między innymi takie właśnie pytania pojawiają się w głowie podczas lektury. Zastanawia przy tym ile w ojcu głównej bohaterki jest z samego autora. Rysuje, lubi country, pochodzi z północno-wschodniej Polski… i w pewnym momencie postanawia zrezygnować z profesji rysownika. Mam nadzieję, że to ostatnie nigdy nie przyjdzie Karolowi do głowy. Bo mimo, że często daje wyraz swojej irytacji życiem komiksiarza w Polsce, to dalej tworzy opowieści obrazkowe. A każda z tych opowieści jest lepsza od poprzedniej.

środa, 7 października 2009

20. Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier

Poniższą relację napisałem już w poniedziałek, więc zawarte w niej wrażenia są całkiem świeże i momentami zbyt emocjonalne. A publikuję ją dopiero dzisiaj, ponieważ mam mocno ograniczony dostęp do Internetu. Taa, trudno uwierzyć, że w dzisiejszych czasach takie rzeczy mogą mieć jeszcze miejsce… Ogólnie to, co niektórzy z Was przeczytają poniżej, to prywata pierwszej wody, a nie żadna rzetelna relacja. Zresztą i tak wykasowałem z niej jeden akapit, który mógłby sugerować, że jestem jakimś emo. Do czytania nie zachęcam, coby później nikt nie miał pretensji. Ci co będą chcieli i tak przeczytają. Pozdrawiam wszystkich, z którymi udało mi się pogadać lub po prostu poznać, czyli część alejowców (Karola, Louise, Ystada), chłopaków z Motywu Drogi i autorów „Demonicznego Detektywa”. No i Dawida, który w pociągu powrotnym przegadał dobre kilka godzin z Marvano (pieprzony fuksiarz, że też mi nie trafiła się podobna okazja w PKSie do Opola…).


Moje pierwsze MFKiG. Brzmi to jak tytuł wypracowania na lekcję polskiego w podstawówce… Długo czekałem na ten festiwal, a teraz przyszła pora podzielić się moimi wrażeniami. Zatem zapraszam do subiektywnego sprawozdania z największej komiksowej imprezy w Polsce.


W piątek nie działo się nic co jakoś specjalnie przyciągałoby moją uwagę, dlatego postanowiłem wyruszyć w sobotę. Towarzyszył mi kumpel z wioski, który był stałym elementem mych wędrówek po dwóch festiwalowych obiektach (tak, nie ruszyłem się nigdzie dalej i całe MFKiG odbywało się dla mnie w murach ŁDK i Textilimpexu). Z Opola wyjechaliśmy o 6:40, w Łodzi byliśmy w okolicach 11. Miałem zamiar od razu rzucić się w wir festiwalowych atrakcji, ale mój towarzysz postanowił czynić notatki. Rzecz jasna, nie miał ani pisadła, ani tym bardziej żadnego notesu. Z irytacją towarzyszyłem mu więc w wędrówce przez Łódź, w celu zakupu notatnika, którego okładki nie zdobiłoby serduszko. W końcu takowy znaleźliśmy. Dowodem czego niech będzie poniższe zdjęcie. Wiem, że nijak to się ma do relacji z festiwalu i każdego, kto to czyta, pewnie g… to obchodzi, ale obiecałem Dawidowi (imię owego kumpla), że mu to wypomnę, co niniejszym czynię. Bo czyż może być coś bardziej irytującego niż dostanie upragnionego prezentu, który z różnych przyczyn można odpakować dopiero za jakiś czas?


Na początek bilety. Oczywiście karnecik na dwa dni. Hm, skoro już miałem czerwony plecak w białe kwiaty, to różowa opaska na ręce nie sprawiła chyba, że wyglądałem jakoś bardziej „gejowsko”… Pierwszy obrazek to właśnie jej fragment (widać nawet nieco owłosienia mej ręki). Następnie pobłądziliśmy troszkę po ŁDK, aż w końcu trafiliśmy do Textilimpexu (co to w ogóle za nazwa?). Szybki przegląd wystawców. Parę znajomych twarzy mignęło tu i tam. Przy samym wejściu natknąłem się na Łukasza i Konrada z Motywu Drogi. Fajnie było poznać na żywca osobników, których teksty czytam regularnie od kilku lat. Przy okazji upomniałem się o przypinkę, która wypełniła puste miejsce po innej z obrazkiem z „Pierwszej brygady”(to, że mi zniknęła z torby zauważyłem dopiero w autobusie, którym jechaliśmy do Łodzi). Z racji współpracy z Aleją, najdłużej zabawiłem przy stoisku Karola Wiśniewskiego. Potem jeszcze pochodziłem tu i tam. Tradycyjnie duże wrażenie robiło stoisko Biocosmosis. Nigdy nie czytałem żadnego komiksu z tego uniwersum, ale sposób, w jaki twórcy promują swoją serię zasługuje na uznanie (standy, koszulki i inne gadżety). Tylko te krzesła nie pasowały do klimatu stoiska, które mieściło na uboczu hali wystawowej.


Przynajmniej byłym na kilku fajnych spotkaniach. Na początek Denis Kitchen, czyli parę słów o Willu Eisnerze od jego współpracownika, wydawcy i przyjaciela w jednym. Dobrze się słuchało, ale obyło się bez żadnych sensacyjnych informacji. Potem przeszliśmy do sali 221, gdzie miała miejsce dyskusja o filmach z Batmanem. O, tu już było więcej emocji. Najciekawsze stwierdzenia padały z sali, ale prowadzący też dawali radę. Myślę, że dla kogoś kto nie siedzi w komiksowo-filmowych klimatach (a tym bardziej nie jest fanem Batmana) widok kilku kolesi debatujących nad tym dlaczego Joker z filmu Nolana nie jest tak naprawdę szaleńcem, musiało być ciekawym doświadczeniem. Pozostające w tej samej sali uczestniczyliśmy w spotkaniu promocyjnym nowego albumu z Jeżem Jerzym. Byli autorzy, była i maskotka ich sztandarowego bohatera, były także fragmenty filmu puszczane w tle. One tutaj chyba najbardziej przykuwały uwagę. Nie jestem tylko do końca przekonany czy byli nimi zachwyceni rodzice, którzy na to spotkanie przyszli ze swoimi pociechami. Aha, w programie było napisane, że jest to spotkanie i warsztaty, a tych ostatnich jakoś nie zauważyłem (no, chyba, że odbyły się już po spotkaniu i w innej sali). Zaraz po spotkaniu z Leśniakiem i Skarżyckim, w 221, miało miejsce spotkanie z dwójką greckich twórców: Alexią Othonaiou i Spirosem Derveniotisem (oczywiście nie zapamiętałem ich imion – przepisuję z programu). Lubię spotkania z twórcami nieznanymi w naszym kraju i pochodzącymi z państw, o których rynku komiksowym kompletnie nie mam bladego pojęcia. Oczywiście nie wiem, na ile ta dwójka jest reprezentatywna dla komiksu greckiego, ale przyjemnie się jej słuchało. No i nie musiałem siedzieć na parapecie (jak to miało miejsce w przypadku batmanowej dyskusji), gdyż sala świeciła pustkami. O 17:00 w dużej sali miało miejsce kolejne spotkanie, tym razem z Grzegorzem Rosińskim. Niby miała być to premiera zbiorczego wydania „Skargi Utraconych Ziem”, ale jakoś tego nie zauważyłem. Spotkanie prowadzone było z pozycji wielkiego fana, z czego pan Rosiński skwapliwie korzystał i w moim odczuciu zachowywał się jak gwiazdor. Nie powiem, nie słuchało się tego całkiem źle, wielki twórca miał dużo do powiedzenia - szkoda tylko, że jego wypowiedzi momentami drażniły pretensjonalnością i gwiazdorstwem. I to było ostatnie spotkanie tego dnia, na którym zostaliśmy.


Potem na chwilę wróciliśmy na halę targową, na której już powoli zaczęły pojawiać się pustki i gdzie zdobyłem autograf i rysuneczek w nowym albumie Jeża Jerzego (jako ostatni). Teraz przyszła pora na kombinowanie noclegu. Wcześniej nie udało się zarezerwować miejsc w ŁDK-u. Mieliśmy nadzieję, na jakiś akademik czy schronisko młodzieżowe. Niestety, w pierwszym nie przyjmowali, a w drugim nie było już miejsc. Pani odpowiedzialna za nocleg w ŁDK była jednak na tyle miła, że znalazła dla nas miejsce, dzięki czemu nie musieliśmy spać na dworcu. Dawid umówił się ze znajomą, która studiuje w Łodzi, a ja nie znając miasta i nikogo, kto jeszcze został na festiwalu, postanowiłem mu towarzyszyć. Z tego powodu ominęła mnie festiwalowa gala, czego niezmierne żałuję (zwłaszcza kiedy nazajutrz stojąc w kolejce po autografy nasłuchałem się o niej samych dobrych rzeczy). Połaziliśmy zatem po knajpach, wypiliśmy kilka piw i całkiem wcześnie wróciliśmy do ŁDK. Na sali była tylko grupa uczniów z dwiema opiekunkami (późna podstawówka lub gimnazjum) i para osobników dyskutujących o subtelnych różnicach w kolejnych wydaniach „Diuny” Herberta… Sami uczniowie nie wpisywali się zbytnio w stereotyp gimnazjalistów, zatem mogliśmy zasnąć z nadzieją, że nie obudzimy się pomazani markerem czy z koszem na głowie. BTW: niektórych to nauczycielki zabierają na fajne wycieczki. Widać było, że jedna pani jest dobrze zorientowana w komiksach, gdyż coś tam opowiadał dwóm chłopcom o „Yansie”. Każdemu życzę takich belfrów.


Póki miałem procenty we krwi spało się jeszcze w miarę znośnie, ale kiedy wyparowały, gdzieś ok. trzeciej na ranem, to miałem w zasadzie po śnie. Obudziłem się i bezskutecznie próbowałem zasnąć, cały trzęsąc się z zimna (nie wiedzieliśmy jak będzie z noclegiem, więc aby na darmo nie taszczyć tobołów, nie zapraliśmy karimat ani śpiworów). W końcu wstaliśmy, ogarnęliśmy się, wszamaliśmy śniadanie na dworcu i mogliśmy rozpocząć kolejny festiwalowy dzień.


Na początek chciałem jeszcze raz odwiedzić część targową. Dzień wcześniej odpuściłem sobie kupowanie komiksów, dochodząc do wniosku, że zrobię to w niedzielę i tym sposobem oszczędzę sobie noszenia dodatkowego, acz drogocennego ładunku. Niestety, okazało się, że część stoisk zwinięto na dobre. W tym Kultury Gniewu, gdzie planowałem największe zakupy. Nie było też Karola, którego boks zajmował teraz Rycho Dąbrowski i kupka jego komiksów. Na szczęście „Łaumę” i trzecie „Wartości rodzinne” udało mi się nabyć na stoisku Incalu, więc miałem z czym potem podejść do KRLa (Śledziu gdzieś mi mignął, ale brakło mi odwagi aby go zagadać, zwłaszcza, że w tym samym momencie witał się z Kamilem Śmiałkowskim). Trochę się powłóczyliśmy, po czym mogliśmy podejść na pierwsze tego dnia spotkanie – z Ramonem Perezem. Na sali nie było tłumu, ale pogadanka wypadła całkiem sympatycznie. Wspominany już Konrad z Motywu Drogi sprawdził się w roli prowadzącego, a Perez zdradził kilka rzeczy, m.in. fakt, że w połowie jest Polakiem. Po spotkaniu szybka wypad do Textiliplexu, gdzie udało mi się zdobyć podpis i rysunek KRLa. Pół żartem, pół serio – kiedy zapytał co ma być - zaproponowałem Protossa, myśląc, że świetnie nadawałby się na nagłówek Sześciokącika, ale widząc, że nic z tego, zdecydowałem się na wąsatego kolesia z fajką. Aha, gdzieś tam błąkał się kamerzysta z telewizji regionalnej, zatem istnieje ryzyko, że mieszkańcom województwa łódzkiego mogła mignąć moja facjata, np. przy kolacji. Za wynikłe z tego faktu niestrawność nie biorę odpowiedzialności…


Z podpisaną już „Łaumą” pobiegłem na spotkanie z Marvano. I była to prawdziwa atrakcja dnia. Kto nie był niech żałuje (tak jak ja żałuję, że ominęła mnie gala festiwalowa). Było naprawdę konkretnie, a przy tym zabawnie. W pewnym momencie sam gość nie orientował się już kto jest tłumaczem: tłumacz właściwy (niestety nie znam jego imienia i nazwiska) czy prowadzący spotkanie Kamil Śmiałkowski. Najlepszy momentem spotkania miał miejsce kiedy tłumacz z rozpędu zaczął tłumaczyć na polski… polską wypowiedź Śmiałkowskiego. Sam Marvano zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Wielka gwiazda, ale bez cienia zadęcia – całkowicie inaczej niż u siedzącego w tym samym miejscu dzień wcześniej Grzegorza Rosińskiego. Chciałem jeszcze zostać na spotkaniu z KRLem, a później Polchem, ale miałem całkiem komfortowe połączenie z Opolem punkt 14:00, więc sobie darowałem. Poszliśmy jeszcze tylko na halę targową, gdzie miałem nadzieję zdobyć autograf w moim egzemplarzu „Sagi Utraconych Ziem” (abstrahując od spotkania, które miało miejsce dzień wcześniej, Grzegorz Rosiński to wielki rysownik i legenda rodzimego komiksu, w związku z czym każdy chciałby autograf tego pana), ale widząc długość kolejki, spasowałem. Wychodząc natknąłem się jeszcze na twórców „Demonicznego Detektywa”- komiksu, który planowałem kupić, ale jakoś wyleciało mi to z głowy. Zatem kupiłem teraz, zamieniłem z chłopakami kilka słów i dostałem rysunek. Aha, obiecałem im recenzję, z czego niebawem będę musiał się wywiązać. Obiecałem też, że zdjęcie, które im przy okazji zrobiłem, pojawi się w sieci. Oto ono.


Odprowadziłem Dawida na salę, gdzie jeszcze trwało spotkanie z KRLem, a gdzie lada chwila miał pojawić się Bogusław Polch i powędrowałem na dworzec PKS. Z festiwalu przywiozłem stosik komiksów i przeziębienie, które właśnie mnie męczy. Czego żałuję? Przede wszystkim mojej nieśmiałości, która sprawiła, że nie poznałem ludzi, których chciałem poznać, a z tymi, z którymi chciałem dłużej pogadać, tak naprawdę tylko się przywitałem. Oprócz tego, nie obejrzałem żadnej wystawy. Miałem ku temu trochę czasu, ale jakoś zabrakło sprzyjających okoliczności (cokolwiek by to nie znaczyło). Żałuję opuszczenia spotkań z Peterem Milliganem, KRLem, Ivanem Brunem, Piątkowskim i Gawronkiewiczem. Cóż, nie mogłem być wszędzie… Najbardziej mi chyba żal imprezy w sobotę o 20-tej. Nie żal mi za to wszystkiego innego. Festiwal naprawdę robił wrażenie. Dobór gości super, sale nie pozostawiały nic do życzenia, a wszędzie czuć było prawdziwie komiksowy klimat (tam gdzie się włóczyłem - gier było jak na lekarstwo). I tylko pogoda z tzw. „dupy” (kompletnie bym się tym nie przejmował, gdyby nie nieprzespana noc i późniejsze przeziębienie). Reasumując: 20. Międzynarodowy Festiwal Komiksu był dla mnie świetną imprezą i będę robił wszystko, aby pojawić się na nim również za rok.