czwartek, 26 czerwca 2014

Powrót czerwonego króla

Dzisiaj całkiem subiektywny tekścik, który od biedy można nazwać felietonem. Obrazek pożyczyłem z profilu „Secret Service” na facebooku.


W dniu, w którym piszę te słowa, przez rodzime serwisy growe (i nie tylko, bo na stosowną wzmiankę trafiłem też na Dobrych Programach) jak burza przetoczyła się informacja, że planowana jest reaktywacja „Secret Service”. Planowana to zresztą mało powiedziane, ona jest pewna! Facebookowy profil odkurzonego pisma zaczął w zawrotnym tempie gromadzić polubienia, pod newsami informującymi o całym wydarzeniu pojawiła się masa komentarzy, a na twarzy niejednego nastolatka sprzed dwóch dekad pojawił się szeroki uśmiech. Sam dostałem maila od znajomego, zanim jeszcze trafiłem na tę radosną wieść na serwisach tematycznych. Widząc ten ogromny odzew, można dojść do wniosku, że kult starych czasopism jest ciągle żywy i może już czas, aby któreś z nich powróciło. Mimo że sercem jestem z „Resetem”, to nie da się ukryć, że „Secret Service” jest w tym przypadku najlepszym możliwym wyborem.

Grunt pod reaktywację był przygotowywany od dłuższego czasu. Może nie przez ludzi, którzy za nią stoją, ale oddolnie przez fanów, którzy co rusz dawali o sobie znać. Wspominkowe teksty pojawiały się tu i ówdzie, lecz najistotniejsze były tutaj trzy zjawiska. Po pierwsze: Pixel Heaven – impreza, której dziewicza odsłona miała miejsce w zeszłym roku, a kolejna raptem miesiąc temu. To właśnie na niej pojawił się panel z twórcami klasycznych pism o grach komputerowych, którym w bieżącym roku poświęcono aż dwa spotkania: dotyczące „Top Secret” (z Borkiem i Alexem) i tzw. „drugiej fali” branżowych periodyków (czyli m.in. „Resetu”, „ŚGK”, „Gamblera” i „CD-Action”). Pokazały one, że na nostalgiczne wspominki ciągle jest zapotrzebowanie, a redaktorzy starych pism chętnie się nimi dzielą. Kiedy oglądam nagrania z tych spotkań (na których niestety nie było mi dane się pojawić) jakoś mnie nie dziwi, że to właśnie pomysłodawca Pixel Heaven, Robert Łapiński, stoi za reaktywacją „Secret Service” - przyjmując na siebie rolę wydawcy (najbardziej w całym tym przedsięwzięciu ryzykowną).

Drugie zjawisko, które przypomniało ludowi o dobrach luksusowych, które niegdyś zdobiły kioskowe witryny, to akcja zbierania pieniędzy na produkcję filmową pt. „Thank you for playing”. Na obecną chwilę na portalu wspieram.to zebrano na nią niemal 200% wymaganej kwoty. Udział w tej - poświęconej klasycznym pismom o grach komputerowych - produkcji potwierdziło już wiele osób, które w latach 90. uchodziły wśród dzieciarni za prawdziwe guru w temacie gier komputerowych i nie tylko (więź na linii redakcja-czytelnicy była w takich przypadkach czymś niezwykłym). W przypadku tego filmu odzew jest naprawdę spory, zaś z komentarzy tradycyjnie wylewa się fala nostalgii.

Wreszcie trzecią rzeczą, która według mnie stanowiła swoiste preludium do reaktywacji „Secret Service”, jest wspominkowy cykl Piotra „Micza” Mańkowskiego na cdblogu. Człowiek związany z wieloma pismami branżowymi przedstawiał w nim swoje losy w redakcjach „SS”, „Resetu”, a nawet „Clicka!”. Czytało się to bardzo dobrze, przy okazji przypominając sobie o rozmaitych perturbacjach, które wstrząsały redakcjami wspomnianych pism. Micz nie o wszystkim pisał - po części z braku wiedzy nt. konfliktowych sytuacji, a po części po prostu dlatego, że nie chciał rozdrapywać starych ran (kilka spraw zostało przy okazji wyjaśnionych w komentarzach, zaś reszty można się co najwyżej domyślać). Z tekstów byłego vice naczelnego „Resetu” przebijało jednak coś więcej, niż tylko chęć podzielenia się czytelnikami wspomnieniami z zamierzchłej przeszłości. Widać było, że Micz podchodził do tego co robił z autentyczną pasją i gdyby tylko ktoś dał mu jeszcze jedną szansę, to z przyjemnością powróciłby do roli red_aktora. Mało tego, w ciepłych słowach wyrażał się o Waldemarze „Pegaz Assie” Nowaku – jednym ze współzałożycieli czerwonego miesięcznika, tym, w którego rękach zostało pismo po głośnym konflikcie z Martinezem. I stało się, Piotr Mańkowski został redaktorem naczelnym reaktywowanego „Secret Service”, zaś Pegaz objął w nim funkcję dyrektora artystycznego.

Powracającemu miesięcznikowi życzę jak najlepiej i z miejsca deklaruję, że ma we mnie czytelnika. Jednocześnie nie mogę nie zauważyć głosów negatywnych, czy może raczej „rozsądnych”. Pisma papierowe dogorywają już od kilku lat. Na rynku pozostało w tej chwili dwóch starych graczy, w postaci „CD-Action” i „PSX Extreme”. Nowi zawodnicy raczej się nie pojawiają, a jeśli już, to są to tytuły dosyć niszowe, takie jak „Lag” czy „Gramy!” (na ten drugi można jednak trafić w Empikach, więc nakład musi mieć niemały). Co do sędziwych tytułów, to zakładam, że „SS” nie pójdzie ich drogą, gdyż pierwsze z nich swoją potęgę zbudowało pełnymi wersjami gier, w doborze których nie miało sobie równych, zaś drugie jest tytułem stricte konsolowym. Szanse Micza i spółki widzę w czymś bliższym drugiej parze wymienionych tytułów. Jeśli chociaż część tekstów będzie tematycznie i merytorycznie zbliżona do tych z drugiego numeru „Laga” to już będzie bardzo dobrze. Z kolei z „Gramy!” można by zapożyczyć spis treści, w którym dominują teksty przekrojowe, wywiady oraz felietony, zaś brakuje newsów, recenzji i poradników. Z zapowiedzi można wywnioskować, że „Secret Service” podąży podobną drogą, przy okazji sporo miejsca poświęcając starszym tytułom (i bardzo dobrze, wszak chce się odrodzić dzięki nostalgii czytelników). Znani redaktorzy, dobry dobór tematów (który nie powielałby tego, co można znaleźć w internecie) i wreszcie szata graficzna autorstwa Pegaz Assa to czynniki, które, obok magii tytułu, mogą zdecydować o sukcesie całego przedsięwzięcia.

Alex, zapytany podczas dyskusji na tegorocznym Pixel Heaven, czy w dzisiejszych czasach zdecydowałby się być wydawcą „Top Secret”, odpowiedział:

Ludzie kochają samochody klasyczne, z lat 60. czy 70., ale nie słyszałem, żeby któryś producent samochodów wpadł na pomysł, żeby tego Dodge'a Chargera produkować w takiej wersji, w jakiej wtedy to robił.

Dalej zaś wspomina, że większe szanse od tradycyjnego periodyku miałby dobry magazyn o retro gamingu. Trudno się z tymi uwagami nie zgodzić, zwłaszcza mając w pamięci nieudaną reaktywację „Top Secretu” z początków minionej dekady (o niej zresztą Alex też wspomina). Jednocześnie, stosując motoryzacyjną analogię, warto przypomnieć, że od kilku lat trwa prawdziwa moda na nowe wersję muscle carów, których Dodge Charger był przedstawicielem. Ameryka i świat na powrót oszalały na punkcie nowych wersji tego typu pojazdów, więc, idąc tym tropem, można zapytać: dlaczegóż nie miałaby się przyjąć nowa, dostosowana do współczesnego rynku, wersja „Secret Service”? To jasne, że magazyn identyczny z tym sprzed kilkunastu lat, nie ma racji bytu, ale już taki, który wykorzystuje magię tytułu, pożycza kilka najbardziej charakterystycznych detali graficznych (tak jak we wspomnianych samochodach nawiązuje się do klasycznej stylistyki), jak najbardziej mógłby się obronić i nie tylko przekonać do siebie starych czytelników, lecz również przyciągnąć rzesze nowych. Do premiery odrodzonego „Secret Service” zostało jeszcze trochę czasu (chociaż ma dojść do niej jeszcze tego lata), niemniej warto trzymać kciuki i - niczym w czasach nastolętctwa - wypatrywać w kioskowej witrynie żółtego logo.

niedziela, 15 czerwca 2014

X-Men: Przeszłość, która nadejdzie

Od premiery minęło już sporo czasu, od seansu niewiele mniej, zaś poniższy tekst też swoje na dysku odleżał, zatem najwyższy czas, abym wydobył na światło dzienne te kilka przemyśleń nt. najnowszego filmu z Dziećmi Atomu.


Brian Singer wrócił do kręcenie X-Menów z zamiarem przywrócenia filmowej wersji mutantów Marvela dawnej świetności. Można się tylko zastanowić, czy było co przywracać. Wszak ostatnia część „zbiorczej” serii, czyli Pierwsza klasa, była obrazem naprawdę dobrym (według niżej podpisanego: najlepszym ze wszystkich ekranowych występów Xaviera i reszty).

Odwołania do tamtego obrazu są wyraźnie widoczne w przypadku najnowszego dzieła Singera, co już samo w sobie stanowi zachętę do jego obejrzenia. Fabuła Przyszłości, która nadejdzie luźno nawiązuje do historii komiksowej pod tym samym tytułem, w której to, aby ocalić swój gatunek przed zagładą z rąk Sentineli, w czasie przeniosła się Kitty Pryde. Kino wymaga bardziej wyrazistej postaci, więc nie powinno nikogo dziwić, że w omawianym przypadku w przeszłość wysłano Wolverine’a.

Mamy zatem Rosomaka, który z roku 2024 przenosi się do 1973. Jego misja ma na celu uświadomienie Profesorowi X i Magneto, że przyszłość mutantów można uratować tylko przez powstrzymanie Mystique przed zabiciem Bolivara Traska – człowieka odpowiedzialnego za konstrukcję Sentineli i przekonanie amerykańskiego rządu o zasadności ich użycia. I właśnie w przeszłości rozgrywa się większa część akcji filmu. Dla kogoś, kto z sentymentem wspomina pierwsze trzy tytuły o mutantach, może to stanowić minus, ale dla mnie im więcej młodszych wcieleń Charlesa i Erika, tym lepiej.


W Pierwszej klasie strzałem w dziesiątkę było osadzenie fabuły w konkretnych realiach historycznych. Tutaj podobny pomysł również się sprawdza. Skala wydarzeń historycznych tym razem nie jest tej rangi, co w przypadku kryzysu kubańskiego, ale nawiązania do wojny w Wietnamie, zabójstwa Kennedy’ego czy sama postać Nixona wypadają bardzo zgrabnie. Te historyczne smaczki, obok wiernie oddanej mody i stanu techniki (oczywiście wzbogaconej o wszelakie cuda wychodzące spod ręki geniuszy pokroju Traska), czynią ekranową opowieść jeszcze ciekawszą. Retro klimaty to naprawdę całkiem dobry pomysł na ekranizację komiksu i jeśli X-Meni będą nadal prezentować się na tle, tak wyrazistych przecież, dekad zeszłego wieku, to mogą być atrakcyjną alternatywą dla reszty superbohaterskich filmów, których akcja tradycyjnie osadzana jest „tu i teraz” bądź „w niedalekiej przyszłości”.

Przeszłość, która nadejdzie to film dla fanów. Dla tych, których mocno rozczarował Ostatni bastion i solowe przygody Wolverine’a i którzy poczuli, że Pierwsza klasa stanowi zwrot w dobrym kierunku oraz dla wszystkich tych, którzy po prostu znają i lubią komiksowe przygody mutantów. Tym ostatnim spodoba się fabuła nawiązująca do rysunkowego pierwowzoru, brak męczącej genezy bohaterów i przede wszystkim multum postaci znanych z komiksów. Pierwsze skrzypce grają Xavier, Magneto, Wolverine i (sądząc głownie po plakacie, bo w filmie znowu aż tak dużo jej nie ma) Mystique. Całkiem często na ekranie widać również Hanka McCoya, zaś cały show kradnie Quicksilver i spektakularna scena z jego udziałem. To w zasadzie tyle, jeśli chodzi o przedstawicieli Homo Superior z przeszłości (jest jeszcze zalążek Bractwa Złych Mutantów). Zdecydowanie więcej bohaterów pojawia się w przyszłości. Ich nagromadzenie, przy dosyć znikomej ilości scen rozgrywających się w roku 2024, sprawia, że te występy są w zasadzie migawkami. Niemniej każdego fana powinno ucieszyć pojawienie się Colossusa, Icemana, Sunspota, wspomnianej już Kitty Pryde, a zwłaszcza Bishopa.


Omawiany film ogląda się świetnie. Fabuła jest co najmniej dobra, a przy okazji zgrabnie restartuje oryginalną trylogię (pozostając w ramach jej świata przedstawionego). Pewnie jakichś błędów logicznych nie udało się uniknąć, ale to przecież standard w przypadku opowieści o podróżach w czasie. A propos innych filmów, to Przeszłość, która nadejdzie przypomina najbardziej nie – jak mogłoby się wydawać - Terminatora, lecz Matrix. Przeszłość jest tutaj czymś na kształt rzeczywistości wirtualnej, a wrażenie to potęguje fakt, że Logan przenosi się w czasie nie ciałem, lecz duchem. Zniszczony, spowity w mroku świat przyszłości, w którym rebelianci prowadzą partyzancką walkę z maszynami, jest żywcem wyjęty z wizji braci Wachowskich. I jeszcze ten atak na kryjówkę Xaviera i reszty, podczas którego o wszystkim decydują ułamki sekund… Tego elementu się jednak nie czepiam. Uwagi mam do innych rzeczy: nierównych proporcji pomiędzy dwiema rzeczywistościami (na szczęście na korzyść tej ciekawszej) i tego, że po odnalezieniu Mystique akcja nie tyle zwalnia, co nie jest już tak ekscytująca, jak w pierwszej części filmu. Cała przemiana Magneto była, rzecz jasna, konieczna, ale jakoś za szybko na powrót stał się on łotrem - a przecież wiadomo, że taki do końca zły, to znowu chłopina nie jest. Bardziej wiarygodnie wypadają rozterki moralne Mystique, co oczywiście nie zmienia faktu, że mistrz magnetyzmu w wykonaniu Fassbendera jak zawsze daje radę.

Oglądając Przeszłość, która nadejdzie ma się wrażenie, że ta opowieść doskonale sprawdziłaby się w formie serialu (raptem kilkuodcinkowego, ale jednak). Już pierwszy sezon Herosów udowodnił, że seriale o superbohaterach mają rację bytu, z kolei takie tytuły jak Mad Men czy Zawód: Amerykanin pokazały, że we współczesnych „serialach kostiumowych” kryje się spory potencjał.


Przeszłość, która nadejdzie to drugi najlepszy film o X-Menach, plasujący się tuż przed X-Men 2, ale jednak za Pierwszą klasą. Obraz Matthew Vaughna wygrywa spójnością i przede wszystkim muzyką, która do tej pory nie pozwala mi zapomnieć o kryzysie kubańskim z mutantami w tle. Nie zmienia to faktu, że Brian Singer stworzył naprawdę doskonałe widowisko i pozostaje czekać na kolejną część. Ostatnio zresztą łapię się na tym, że ni stąd niż zowąd zaczynam mamrotać pod nosem „En Sabah Nur”…