środa, 30 grudnia 2009

Subiektywne podsumowanie A.D. 2009

Do końca roku zostało coraz mniej czasu, zatem pora na małe podsumowanie. Oczywiście jak najbardziej prywatne... Bez zdjęć, bez linków - czysty tekst. No to lecimy.

Od czego by tu zacząć? Oczywiście od spraw osobistych. Tutaj było całkiem nieźle. Rzuciłem pierwszą poważną pracę, skończyłem studia, zarejestrowałem się jako bezrobotny, odbyłem pierwszy staż, a w międzyczasie dostałem się na studia trzeciego stopnia. To jeśli chodzi o szeroko pojętą "karierę". W kwestiach bardziej prywatnych, to pierwszy raz leciałem samolotem (i to od razu kilka razy). Wygrałem wycieczkę do Brukseli, byłem na komunii chrześnicy (na lodowatej wyspie Man), a zaraz po tym wylądowałem w szpitalu (bo lekarzowi wydawało się, że mam świńską grypę). Byłem też na trzech weselach (2 x kumple, 1 x kuzynka). Wyprowadziłem się w końcu z akademika i zamieszkałem (wraz ze swą lubą i znajomą parą) na blokowisku. Ale przez większość roku i tak się opieprzałem, marnując cenne godziny przed komputerem. Tyle prywaty w czystej postaci. Czas na popkulturę.

Książki. W tej kwestii będzie krótko, bo i za dużo nie przeczytałem w mijającym roku. Właściwie czytałem tylko książki historyczne, a jeśli już w me ręce trafiła jakaś powieść to i tak pod kątem magisterki. Tutaj najciekawsze były bez wątpienia "Ogniste Wrota" Stevena Pressfielda. Świetnie napisana powieść, w której aż roi się od informacji, których próżno szukać nawet w pracach naukowych. I nie znaczy to wcale, że informacje te są fałszywe. Widziałem nawet dokument o Sparcie, w którym Pressfield robił za eksperta (tzw. "gadającą głowę"). Po obronie już mi się odechciało czytać, więc w zasadzie nie ma o czym wspominać.

Gry. Tutaj też było ubogo. Oprócz flashowych i komórkowych pierdółek w zasadzie nie grałem. No dobra, na początku roku pomęczyłem "WarCrafta 2", potem go odstawiłem, aby wrócić do niego w listopadzie. I w końcu, po wielu latach, ukończyłem tą wspaniałą grę (wraz z dodatkiem). Naprawdę jestem z siebie dumny. Poza tym wakacje upłynęły mi pod znakiem "Puzzle Questa", który zapewnił mi godziwą rozrywkę podczas biernego "poszukiwania pracy".

Muzyka. No to tutaj już prawie nic nie pamiętam. W głowę mi się wrył przede wszystkim John Lajoie z albumem "You Want Some of This?", który był dla mnie muzycznym odkryciem wakacji. Naprawdę zabawne teksty, którym towarzyszy muzyka mogąca bez trudu podbić większość list przebojów. I chyba tyle w kwestii muzycznych odkryć. No było jeszcze Dropkick Murphys, kapela której wcześniej nie znałem, a której słuszną reklamę zrobił warszawski koncert. Przez pewien czas ich album pt. "The Meanest of Times" katowałem równie często, co "Come What(ever) May" Stone Sour (w mijającym roku odświeżyłem sobie ten album). Jeśli już jestem przy starych muzycznych fascynacjach, to nie mogę nie wspomnieć o "Liebe ist für alle da" Rammsteina. Niemiecką kapelę odkryłem jeszcze w podstawówce i zawsze będę miał do niej sentyment. Słysząc słynne "Pussy", trochę się obawiałem o cały album, lecz muszę przyznać, że wyszła chłopakom naprawdę przyjemna rzecz, która była idealnym soundtrackiem podczas długich wędrówek na miejsce odbywania stażu. Pod koniec roku zacząłem badać obszar mrocznych, elektronicznych dźwięków. Jestem początkujący, więc wybrałem klasykę w postaci Front Line Assembly (album "Civilization"). Wracając do rockowych klimatów, to pod choinkę brat sprezentował mi najnowszą Armię ("Freak") i muszę przyznać, że płytka jest naprawdę przyjemna (jeśli nie rewelacyjna). Zbyt mało przesłuchań jednak za mną, bym wygłaszał ostateczne opinie. Tyle w kwestii muzyki. Wszystkie wymienione kapele i płyty gościły w odtwarzaczu w drugiej połowie mijającego roku (naprawdę już nie pamiętam czego słuchałem przed wakacjami).

Seriale. Postanowiłem oddzielić tą kategorię od filmu, gdyż inaczej powstałby zbyt długi akapit. Tutaj było naprawdę dużo i konkretnie. Ostatnio "Sons of Anarchy", ale wcześniej trzeci sezon "Californication", trochę "Dr Housa" (ale na wyrywki), najnowsze odcinki "Gotowych na wszystko" (zacząłem oglądać przez Magdę i się wciągnąłem na całego), pierwszy sezon "Nurse Jackie", a także najnowszy sezon "Heroes" (po naszemu "Herosi"). Obejrzałem również trzy sezony "Dextera" (trzeci był na tyle marny, że zniechęcił mnie do czwartego). Na początku roku, w zasadzie w jeden dzień, obejrzeliśmy też najlepszy serial na jaki do tej pory trafiłem, czyli "Kompanię Braci". Nie myślałem, że w moim rankingu coś może pobić "Rzym" i muszę przyznać, że wspomnianemu serialowi to się udało. Jeśli chodzi o serie anime, to nie przypominam sobie, abym w mijającym roku zobaczył od początku do końca coś innego niż "Wolf's rain". Aha, były jeszcze animacje made in USA. Tutaj standard: "Family Guy", "American Dad", "Simpsonowie" - wszystko na wyrywki i nie po kolei. Jedynie 13. sezon "South Park" śledziłem regularnie.

Filmy. Tutaj było tego tyle, że sam nie wiem co pominąć, a co nie, zatem proponuję klasyczną wyliczankę najważniejszych premier 2009 (oczywiście tych, które dane mi było obejrzeć). Wiele rzeczy z pewnością pominę, niemniej najlepsze tytuły mijającego roku to: "Droga do szczęścia", "Lektor", "Slumdog. Milioner z ulicy", "Star Trek", "Zapaśnik", "Dystrykt 9", "Walc z Baszirem", "Wątpliwość", "Gran Torino", "Kac Vegas", "Strażnicy". Wstępnie mogę też tutaj wymienić "Avatar". Z polskich filmów na pewno warto wspomnieć "Rewers". Głośnie "Galerianki" złe nie były, ale na wymienienie, wśród najlepszych tytułów roku, na pewno nie zasługują. Z chęcią zobaczyłbym "Dom zły" (wtedy mógłbym coś więcej napisać o rodzimym kinie). Obejrzałem również dużo starszych rzeczy, spośród których spore wrażenie wywarły na mnie "Siostry Magdalenki". Mijający rok upłynął mi jednak głównie pod znakiem produkcji anime ze studia Ghibli. Nadrobiłem zaległości i mogę z dumą stwierdzić, że widziałem każdą pełnometrażówkę, na początku której pojawia się logo z Totoro. Oto tytuły Ghibli, które widziałem w mijającym roku po raz pierwszy: "Nausicaä z Doliny Wiatru", "Laputa - zamek w chmurach", "Podniebna poczta Kiki", "Szum morza", "Szopy w natarciu", "Szept serca", "Rodzina Yamadów", "Narzeczona dla kota", "Ponyo" i "Powrót do marzeń". Każdy z nich był rewelacyjny, ale najbardziej spodobał mi się ten ostatni tytuł. Jeśli miałbym wskazać najlepszą produkcję, jaką obejrzałem w mijającym roku (nieważne, czy byłoby to anime, film fabularny, czy nawet serial) to prawdopodobnie byłby to właśnie "Powrót do marzeń".

Komiksy. No, to teraz się zacznie. Podsumowania komiksowe już mi trochę bokiem wychodzą... Jedno stworzyłem dla Komiksomanii (ostatecznie Aleja wysłała podsumowanie, będące kompilacją redakcyjnych opinii), do tego dochodzi jeszcze jeden ranking - tym razem dotyczący pewnej zamkniętej kategorii (kiedy pojawi się na Alei, to będziecie wiedzieli o co chodziło), a poza tym mam pod ręką jeszcze kilka tytułów, które chciałem sprawdzić, zanim ostatecznie uporam się z mijającym rokiem. Jakby jednak nie było, to muszę przyznać, że w 2009 przeczytałem naprawdę mało komiksów. Zdecydowanie mniej niż w latach poprzednich. Co istotne, prawie wcale nie sięgałem po zeszyty (bo i nie było ich na rynku, a starocie i skany postanowiłem sobie darować). Wyjątek to "Star Wars Komiks", który nawet kupowałem regularnie, by ostatecznie pozostać tylko przy jego wydaniach specjalnych. Ale wracając do tematu, to bez wątpienia najlepszym komiksem, jaki przeczytałem w mijającym roku, były "Trzy cienie". Oprócz nich, nic jakoś szczególnie mnie nie urzekło, ale to właśnie ze względu na fakt, że przeczytałem zbyt mało pozycji (w tym tych naprawdę wybitnych). Na pewno jednym z lepszych tytułów mijającego roku był "Fun Home. Tragikomiks rodzinny". Dla mnie osobiście miłym zaskoczeniem okazało się "Arrowsmith #1: Za mundurem panny sznurem". Komiks zeszłoroczny, po który sięgnąłem na przełomie kwietnia i maja. W kategorii komiks rozrywkowy rzecz warta uwagi. Kolejne miłe odkrycie to "W poszukiwaniu Piotrusia Pana". W 2009 tylko mang przeczytałem więcej, niż zazwyczaj. Tutaj, jeśli chodzi o czystą rozrywkę, świetnie wypadło "Black Lagoon", a w kategorii "miłe odkrycie" należy wspomnieć klimatyczną "Muzykę Marie". A polskie poletko? Całkiem dużo przeczytałem rodzimych komiksów, ale jakoś żaden z nich nie powalił mnie na kolana. Na pewno nie zawiódł KRL z "Łaumą", poza tym sporym wydarzeniem był dla mnie (i jest nadal) kolorowy "Wilq". Jeśli chodzi o starsze tytuły, to sięgnąłem wreszcie po bardzo dobry "Powidok wibrującej czerni". I w zasadzie tyle. Na półce czekają m.in. "Opowieści Szeherezady", "Calvin i Hobbes #11: Dziki kot psychopatyczny morderca", "Emmanuelle. Bianca", żółty tom "Przygód TinTina" i jeszcze kilka innych pozycji. Sam nie wiem kiedy się z nimi uporam, gdyż czuję lekkie znużenie komiksem jako takim (ta, sam się sobie dziwię). Aha, muszę wspomnieć, że w 2009 odwiedziłem po raz pierwszy dwie komiksowe imprezy: WSK i MFKiG. Na pierwszej z nich było biednie, lecz na drugiej naprawdę zacnie. I tyle w kwestii komiksu.

Teatr, operę i balet sobie daruję... Powyższe podsumowanie z pewnością jest dziurawe, a przy tym dosyć nudne. Nic na to nie poradzę - niezwykle ciężko w jeden wieczór przypomnieć sobie cały rok, a następnie go streścić. Muszę przyznać, że pomimo wielu stresów, nerwów, a także niesłychanego marnowania czasu, 2009 był całkiem niezły. Wbrew pozorom sporo się działo - tak w moim życiu osobistym, jak i na polu kultury popularnej. Powyższe akapity nie oddają w pełni tego wszystkiego, niemniej dobrze obrazują proporcje czasu, jaki w mym żywocie zajmowała dana kategoria. Akapit dot. komiksów jest najdłuższy, chociaż zdecydowanie więcej obejrzałem filmów niż przeczytałem komiksów. Jednak to właśnie komiksy zaprzątały moją głowę w największym stopniu (może nie za bardzo było to widać na tym blogu, niemniej tak właśnie było). Wspomniałem wcześniej, że czuję znużenie komiksem. Mimo to, gdzieś tam we mnie, skrzy się nadzieja, że będą mógł się nim dalej zajmować i z czasem nazywać to pracą (w pełnym tego słowa znaczeniu). W nadchodzącym roku życzę tego zarówno sobie, jak i Wam, drodzy czytelnicy. Aby nasze pasje stały się prawdziwymi sposobami na życie!

wtorek, 29 grudnia 2009

Avatar

Obiecałem, że w grudniu magiczna granica czterech tekstów zostanie przekroczona, zatem trzeba się sprężać. Wczoraj wybrałem się na "Avatara", więc o czym innym miałbym dzisiaj napisać, jeśli nie o najgłośniejszej premierze ostatnich dni (a może i roku)?


"Avatar" to pierwszy film Jamesa Camerona od czasu "Titanica". Trzeba przyznać, że reżyser wyzwanie miał niemałe. Jego ostatni film był dziełem co najmniej tak wielkim, jak góra, w którą uderzył tytułowy statek. Czy w związku z tym "Avatar" okaże się tak wielki, jak drzewo, które w filmie zostaje "ścięte" przy pomocy rakiet powietrze-ziemia? W poniższym tekście postaram się nie powielać informacji, które znacie z gazet i telewizji (budżet, czas realizacji etc.). Napiszę jedynie co mi się podobało, a co nie. Postaram się również udzielić odpowiedzi na kluczowe pytanie: jak ten film ma się do Smerfów?

Na początek krótko o fabule, czyli, mimo wszystko, garść tego co już wiecie. Oto na dzikiej planecie Pandorze odkryto niezwykle cenny surowiec. Jak wiadomo, gdzie wjadą Ziemianie ze swoimi buldożerami, tam można się pożegnać z dziewiczą przyrodą i pierwotną cywilizacją. Bo na Pandorze żyją nie tylko olbrzymie drzewa, świecące grzyby i sześcionogie zwierzęta, ale też Na'vi - błękitni, trzymetrowi ludzie, będący kosmiczną wersją Indian. Ludzie chcą surowca, a Na'vi spokoju, czyli konflikt jest nieuchronny. Kluczową w nim rolę odegra Jake Sully (Sam Worthington), były marines, który steruje jednym z tytułowych Avatarów - sztucznie wyhodowanych Na'vi. Tyle jeśli chodzi o fabułę, której szczegółów nie ma sensu streszczać, zwłaszcza, że historia w omawianym obrazie jest przewidywalna i stanowi kalkę tego, co można było zobaczyć w innych produkcjach s-f/fantasy. Kalkę jednak niesłychanie urodziwą...

"Avatara" określa się jako połączenie "Pocahontas" z "Tańczącym z wilkami". Muszę przyznać, że oba filmy widziałem na tyle dawno, aby kojarzyć z nich tylko ogólny zarys fabuły. I tutaj faktycznie dużo się zgadza: źli najeźdźcy niszczący pierwotną kulturę autochtonów, piękno dziewiczej przyrody, no i Ona, przedstawicielka tubylców, którą połączy uczucie z jednym z przybyszów. Cameron wprost potępił wojnę (zwłaszcza wojnę prowadzoną w celu zdobycia surowców naturalnych), niszczenie przyrody, a także natarczywe próby zaszczepienia zachodniej, europejskiej (w filmie: ziemskiej) cywilizacji na obce grunty. Podane to jest wprost, ale myślę, że w filmie skierowanym do masowego widza, przyzwyczajonego do fabuł pokroju "Transformersów", pewnych rzeczy nie dało się inaczej wyłożyć. Sama przewidywalność fabuły nie jest tutaj jakimś szczególnym minusem. Owszem, reżyser pozbierał różne klocki i po prostu je połączył ze sobą, jednak styl, w jakim tego dokonał, zasługuje na najwyższe uznanie.

"Avatar" to obraz, który się ogląda. Fabuła jest tutaj tylko pretekstem do pokazania możliwości dzisiejszego kina. Na szczęście historia, którą śledzimy, mimo że wtórna, to nie jest tak debilna jak choćby w drugiej części wspomnianych wyżej "Transformersów". Ponad 2,5 godziny przelatują całkiem szybko, a odruch ziewania praktycznie przy tym nie występuje. Największym plusem omawianego filmu jest obraz. Muszę przyznać, że na początku męczyło mnie to całe 3D. Po pierwsze dlatego, że jakoś za dużo go na ekranie nie było, a po drugie miałem wrażenie, że okulary nie tyle pogłębiają obraz, co go przyciemniają (no i oczy bolały). Jednak kiedy już się przyzwyczaiłem, to mogłem z zachwytem chłonąć kolejne kadry. A naprawdę jest co chłonąć. "Avatar" to nie tylko majstersztyk jeśli chodzi o jakość grafiki komputerowej, ale też pod kątem wizji plastycznej. Pandora została wspaniale wymyślona i pokazana. Pejzaże, flora i fauna - wszystkie te elementy naprawdę zapierają dech. Do tego należy dodać wspaniałą grę świateł i barw, a także samych Na'vi, i będziemy mieli obraz, który po prostu urzeka. Cameron nie byłby sobą, gdyby do tego nie dodał futurystycznych gadżetów, więc każdy, kto oczekuje transportowców, bombowców, karabinów i kombinezonów bojowych rodem z najlepszych gier komputerowych, nie powinien być zawiedziony. Jest jeszcze muzyka, doskonale spełniająca swoją rolę, którą jest uzupełnianie obrazu i budowanie napięcia.

A co zgrzyta w "Avatarze"? O ile przewidywalną fabułę można przeboleć, tak pewnych schematycznych patentów już nie. Przede wszystkim mamy tutaj kolejnego niezniszczalnego bossa, który mimo, że obrywa z rakiety, rozbija się w dżungli i ma zbyt częsty niedobór tlenu, to do końca trzyma się twardo i zostaje ubity dosłownie w ostatniej chwili. Inny rażący element, to brak nagości. Nie zrozumcie mnie źle, nie wymagam aby Na'vi skakali po drzewach z odkrytym przyrodzeniem, niemniej jakoś dziwnie wyglądały koraliki, które zawsze idealnie przykrywały piersi żeńskich przedstawicielek błękitnej rasy. I to jednak pryszcz w porównaniu do "bluszczowego bikini" którym przykryto Dr Grace Augustine (Sigourney Weaver). Ciekawi także dlaczego Na'vi nie łączyli się z obcymi hybrydami słoni i nosorożców, skoro te tak dobrze radziły sobie w przeprawach przez las (i tratowaniu marines). No i pozostaje jeszcze kwestia łopatologicznego wykładania pewnych rzeczy, ale to akurat już wytłumaczyłem wcześniej. Pewnie znalazłaby się jeszcze niejedna rysa na pięknej powłoce "Avatara", niemniej ten film ogląda się na tyle dobrze, że nie ma co na nie zwracać uwagi.

"Avatar" to pierwszorzędny film rozrywkowy. Cudownie wyglądający, doskonale zmontowany, a przy całej swojej efektowności, poruszający ważne kwestie. Piękna baśń z morałem. I mimo, że podobnych baśni widzieliście już pewnie niemało, to i z tą warto się zapoznać.

A jak do omawianego obrazu mają się Smerfy? Nijak. Pracusia, Osiłka i Marudy tutaj nie ma (co najwyżej Papa Smerf), bohaterowie nie mieszkają w grzybach, a Gargamel, mimo iż niezwykle twardy, to jednak jest do ubicia.

piątek, 25 grudnia 2009

Ghost Rider 2099

Na początku tradycyjne życzenia (trochę spóźnione, ale jednak). Wszystkim, którzy tu czasami zaglądają, życzę tradycyjnie wesołych (cokolwiek by to nie znaczyło) świąt, dobrego jedzonka (to zapewnione) i idealnego trawienia (to już nie zawsze). A bardziej poważnie, to mam nadzieję, że te święta upłyną wszystkim w spokojnej, rodzinnej atmosferze, że znajdzie się czas zarówno dla bliskich, jak i chwila odosobnienia przy dobrym komiksie, grze, płycie, książce. W telewizji nic ciekawego nie ma (poza najlepszym ze świątecznych filmów - "Szklaną pułapką"), zatem oczy można spokojnie poniszczyć przed kompem. A teraz już tekst. Tym razem kolejne z "resetycznych" wykopalisk przyniosło recenzję trzynastego numeru "Mega Marvela". Początkowo nie chciałem tego tekstu tutaj wrzucać, gdyż pojawił się on także na Alei Komiksu (w nieco zmienionej, dostosowanej do okresu wakacji, wersji). W recenzji nie wspomniałem o Buckinghamie, co zostało mi od razu wytknięte. Nie polemizowałem z tym, gdyż wiedziałem, że może to wywołać burzę w szklance wody. Niemniej przyznaję się - tak, uważałem, że tylko Bachalo stworzył rysunki do omawianego komiksu. Tak, widziałem, że nazwisko Buckingham też jest w stopce, niemniej sądziłem, że tylko w kontekście inkera. Przecież Tm-Semic często wymieniało inkerów obok rysowników... Dzisiaj postanowiłem rozgrzebać temat i okazało się, że racja leżała gdzieś pośrodku. Z pomocą przyszła marvelowa wikipedia, czyli Marvel Comics Database. I tak: zeszyty 1-3 rysował Chris Bachalo, 4 Peter Gross, a dopiero 5 Mark Buckingham. Tusz do nich wszystkich nakładał... Buckingham. Tyle w tej sprawie. Aha, poniższy tekst debiutował w RF nr 3/2006.


Ferie to okres, kiedy człowiek cierpi na nadmiar wolnego czasu. Ma niby tyle planów, tyle rzeczy do zrobienia, ale tak naprawdę nie może się chwycić za żadną konkretną robotę. Nowe albumy, nowe gry, nowe filmy- tyle zaległości do nadrobienia. Skończyło się na tym, że i tak jeszcze raz przetrawiłem stare pozycje. Tak już mam, że lubię łykać to, co sprawdzone (dwuznaczność niezamierzona...). Stare giery, stare filmy, stara muza, no i oczywiście stare komiksy. W związku z tym dzisiaj pragnę zaprezentować album już niemal dziesięcioletni, ale w moim odczuciu jak najbardziej przyjemny.

"Ghost Raider 2099" ukazał się w naszym pięknym kraju w ramach znanej i lubianej (przez niektórych) serii wydawniczej TM-Semic o nazwie Mega Marvel. Cały incydent miał miejsce pod koniec 1996 roku i przeszedł bez większego echa. No, bo czy taka błaha i sztampowa opowiastka mogła równać się z wcześniejszymi kultowymi "Daredevil: The Man Without Fear", czy "Weapon X"? Jasne, że nie mogła. Czemu, więc poświęcam jej miejsce? A bo tak- jedyny przywilej redaktora RF... No, ale do rzeczy. Mamy rok 2099 (kto by pomyślał?), światem rządzą wszechwładne korporacje, a po ulicach snują się gangi hackerów- jednym słowem: cyberpunk pełną gębą. Do jednej ze wspomnianych band, Ostrych Męczenników, należy nasz bohater, Kenshirio "Zeroman" Cochrane. Jest to młodzieniec wielce utalentowany w tym co robi. Niestety talent ten wcale mu nie pomaga, a tylko przeszkadza, bowiem przez swoje umiejętności naraża się pewnej wielkiej, wszechwładnej i oczywiście złej korporacji, o jakże złowieszczej nazwie D/MONIX. Kenshirio kradnie ważną dla tej firmy informację, przez co sprowadza na swój kark (i karki swoich kumpli) wrogi, wynajęty przez D/MONIX gang. Wszyscy Ostrzy Męczennicy giną (no, cóż: nazwa zobowiązuje). "Zeroman" po śmierci trafia do GhostWorks (czegoś w rodzaju wirtualnych zaświatów). Egzystująca tutaj sztuczna inteligencja wyposaża go w nowe, niezniszczalne ciało, obdarza nadludzką mocą i wysyła z powrotem do świata żywych, aby walczył z, utożsamiającymi upadek moralny ludzkości, korporacjami. Media okrzykują go nowym Ghost Raiderem (stary żył pod koniec XX wieku) i wrogiem publicznym numer jeden. "Ghost Raider 2009" to komiks jak najbardziej anarchistyczny. Nasz bohater nienawidzi władzy i za wszelką cenę dąży do jej unicestwienia. Nie waha się przy tym walczyć z jej pionkami, czyli policją.

Za scenariusz tej historii odpowiada nie znany mi bliżej Len Kaminski. Nie mogę powiedzieć, żeby jego pomysły były jakoś specjalnie nowatorskie i oryginalne. Większa część komiksu to prosta nawalanka, w której nasz bohater rozwala kolejne hordy przeciwników (wrogich cyberpunków, policjantów i pewne czerwone monstrum). Nie powiem, żeby nie było efektownie, bo jest. Niestety interesująco trochę mniej. Właściwie gdyby nie początek i koniec, to ten komiks byłby do niczego. Tak to, chociaż jest do przeczytania. Momenty, w których Kenshiro wygłasza swoje anarchistyczne poglądy są po prostu świetne (przynajmniej dla mnie). Podoba mi się, że w komiksie takiego molocha jak Marvel pojawia się krytyka kapitalizmu i ogólnie władzy. Wreszcie mamy bohatera, który nie jest harcerzykiem, ale wojownikiem z krwi... tfu... z metalu, kwarcu i kabli. Szczególnie rozwaliła mnie strona 12, na której "Zeroman" demoluje sklepową witrynę z telewizorami. "Ta cywilizacja śmierdzi"- mówi na koniec. Mam świadomość, że takie spojrzenie jest co najmniej naiwne, ale mojej młodzieńczej, aspołecznej duszy jak najbardziej odpowiada. Myślę, że wam też się spodoba. Jeśli nawet nie lubicie takich moralizatorskich wkrętów, to gwarantuję, że zadowoli was radosna rozwałka rozgrywająca się na kartach tego komiksu. No i ten klimat klasycznego cyberpunku. Hackerzy, implanty, korporacje- jak już wspomniałem tutaj jest to wszystko. Moda na ten nurt w fantastyce nieco przybladła, warto więc odświeżyć sobie pamięć np. lekturą "Ghost Raidera 2099".

Teraz się przyznam, jaki był główny powód tego, że postanowiłem wam zaprezentować ten komiks. Chodzi tutaj o rysownika: Chrisa Bachalo. Dla mnie ten pan tworzy po prostu niesamowite rzeczy. Początkowo nie mogłem przekonać się do jego kreski. Inaczej: niczym mnie nie pociągała. No, ale kiedy ujrzałem jego stosunkowo późne prace w "Steampunku", czy nowej wersji "Age of Apocalypse"- po prostu oniemiałem. Trochę mangi, trochę karykatury, dużo jaskrawych kolorów i mamy niezwykły efekt. Dla mnie styl tego gościa to kwintesencja nowoczesnego komiksu rozrywkowego. Ale wróćmy do Ghost Raidera. Otóż w tym komiksie tego stylu jeszcze nie widać! Rysunki są poprawne, ale w żaden sposób nie zachwycają. Do tego dochodzą fatalne kolory. Właściwie to tylko tusz nałożony przez Marka Buckinghama ratuje sytuację. Ale nawet w tych rysunkach czuć już zapowiedź nowego, w pełni ukształtowanego stylu Chrisa i właśnie dlatego warto sięgnąć po omawiany komiks, aby prześledzić ewolucję, jaką przeszedł ten artysta. Talent miał zawsze, potrzebował tylko znaleźć swoją drogę, swój styl. Po kilku latach udało mu się to w stu procentach.

"Ghost Raider 2099" to komiks średni. Nie jest zły, nie jest też wybitny. Można rzec, że jest dobry. Jak na superbohaterskie standardy to nawet w pewien sposób oryginalny. Cyberpunkowych komiksów w naszym kraju nie pojawiło się zbyt wiele, więc może warto po niego sięgnąć? Ja osobiście uważam, że jak najbardziej warto. Choćby dla kilku niezłych wypowiedzi głównego bohatera, czy pierwszych przebłysków geniuszu Chrisa Bachalo. Ale ostateczną decyzję musicie podjąć sami.

środa, 16 grudnia 2009

Sześciokącik StarCrafta #11

Dzisiaj miałem całkiem aktywny dzień (jak na bezrobotnego). Chyba z tej środowej chęci działania mogę jeszcze co nieco wykrzesać, więc zapraszam do ostatniej w tym roku odsłony Sześciokącika. Grudniowo-styczniowe podsumowania czas zacząć!


Na początek nieco formalności. Obrazek, który widzicie powyżej, to dzieło Simsona (to samo, o którym ostatnio wspominałem). Dostałem błogosławieństwo autora i od dzisiaj będzie on robił za nagłówek kolejnych Sześciokącików. Fajnie, prawda?

Mijający rok nie był szczególnie szczęśliwy dla fanów StarCrafta. Owszem, działo się niemało, ale wszyscy po cichu liczyli, że to właśnie 2009 będzie rokiem premiery drugiej odsłony naszej ukochanej gry. W pierwszej połowie roku wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały, że tak się właśnie stanie. Ogłoszono orientacyjną datę rozpoczęcia beta-testów, zaprezentowane zostało ostateczne logo, a sam empik podał datę premiery (a także cenę)... No, ale Blizzard nie byłby Blizzardem, gdyby nie przesunął po raz n-ty daty wydania swojej produkcji.

Wszyscy żyli premierą i wokół niej oscylowała większości newsów. Ludzie dawali niejednokrotnie wyraz swojej irytacji, ale i tak czekali... i czekać będą nadal. Oczekiwanie zdominowało sieć, niemniej na światło dzienne wyszło parę rzeczy, które wygłodniałych fanów mogły zainteresować. Zapraszam zatem na subiektywne podsumowanie starcraftowego roku A.D. 2009.

Mijający rok był rokiem trzech nowych Battle Reportów. Na każdą z kolejnych odsłon trzeba było trochę poczekać, ale trzeba przyznać, że jest na co popatrzeć. Tylko co z tego, skoro wszyscy czekają na Betę, a nie nowe filmiki?

Wiadomością, która zbulwersowała fanów na początku roku (a więc wówczas, kiedy wszyscy żyli jeszcze nadzieją, że w przeciągu dwunastu miesięcy rozegrają świeżutką kampanię Terran) była informacja, że w dwójce głosu Sarah Kerrigan nie użyczy Glynnis Talken Campbell. Już wcześnie pojawiła się informacja, że podobny los spotka Jima Raynora. O ile jednak, w przypadku tego drugiego, wszystko zostało po staremu, tak w Królową Ostrzy faktycznie wcieliła się nowa aktorka. Narzekania fanów nieco ucichły, gdy okazało się, że teraz Sarah przemówi głosem Tricii Helfer. Jak widać, narząd wzroku jest ważniejszy niż narząd słuchu. Kiedy w końcu pani Helfer przemówiła "zergowskim" głosem, to okazało się, że ci, którzy na równi cenią wszystkie zmysły, też nie mają powodów do narzekań. Zresztą na panelu, mającym miejsce podczas Blizzconu 2009, nie tylko ona zaprezentowała swoje możliwości "wokalne".

Na tymże Blizzconie miał miejsce jeszcze jeden ciekawy panel. Pokazano na nim co potrafi edytor map w StarCrafcie 2. A potrafi cuda, prawdziwe cuda... Skoro o edytorze mowa, to wypada wspomnieć, że kampania dla pojedyńczego gracza jest w zasadzie gotowa. Mogli się o tym przekonać wszyscy odwiedzający rozmaite letnie targi growe, na których można było przejść kilka pierwszych misji "Wings of Liberty".

I to w zasadzie tyle, jeśli chodzi o informacje naprawdę warte wzmianki. Warto jeszcze tylko wspomnieć, że w mijającym roku Blizzard odświeżył swoją witrynę, w tym serwis poświęcony StaCraftowi 2. Za graficznymi zmianami poszło też uzupełnienie treści, m.in. o opowiadanie, którego tłumaczenie pojawiło się na "pierwszym polskim serwisie o StarCraft 2".

Jak zwykle nie zawiedli fani. W mijającym roku sieć zalała prawdziwa fala fanowskiej twórczości. Dominowały rzecz jasna fanarty, ale nie tylko talentem graficznym wykazywali się miłośnicy Gwiezdnego Rzemiosła. Origami, modele z papieru, malowania karoserii samochodów, czy chodnikowe graffiti. Mało? No to muszę wspomnieć, że były jeszcze poduszki, pluszaki, a nawet ciasta. Naprawdę w 2009. fanom nie brakło zarówno inwencji, jak i talentu. Nie mam siły ani czasu żeby tutaj podlinkować te wszystkie cudeńka, ale poszperajcie w ich poszukiwaniu, gdyż naprawdę warto (część z nich znajdziecie w poprzednich Sześciokącikach). Polecam też przejrzeć fanaraty z oficjalnej strony Blizzarda, gdyż ostatnio pojawia się tam coraz więcej starcraftowych rysunków.

A jaki był mijający rok z perspektywy polskiego fana? Nie taki zły. Krajowe serwisy cały czas trzymały rękę na pulsie, będąc źródłem świeżych informacji (czasami się zdarzało, że pierwszym w skali globu!). Mam tu na myśli przede wszystkim STARCRAFT2.NET.PL, którego ekipa w wakacje wybrała się nawet do siedziby Blizzarda, z której przywiozła sporo ciekawych materiałów. Warto również wspomnieć, że na półkach polskich księgarń pojawił się komiks "StarCraft: Frontlines" (więcej o nim w poprzednim Sześciokąciku).

I tyle. Jakoś dało się przetrwać ten "rok oczekiwania". Mam jednak nadzieję, że kolejnego nie będę musiał czekać.

niedziela, 13 grudnia 2009

Sons of Anarchy

Tydzień temu były Mikołajki, dzisiaj inny ważny dzień (choć, rzecz jasna, nie towarzyszy mu przymiotnik "radosny"), a już za tydzień wszyscy będą z wolna szykować się do Gwiazdki (nie licząc marketów, które z kolei powoli będą zapełniać magazyny walentynkowi serduchami). Grudzień to specyficzny miesiąc i w ramach jego świętowania postanowiłem, że przekroczę tym razem magiczną barierę czterech tekstów, choćbym miał wrzucać rzeczy z folderów, których miałem nadzieję już nigdy nie otwierać. Na szczęście na świeżą pisaninę mam jeszcze nieco pary, zatem istnieje nadzieja, że nie będzie to konieczne. Dzisiaj tekst o serialu, którego pierwszy sezon mam od niedawna za sobą.


"Sons of Anarchy" - już sam tytuł serialu, który zamierzam omówić, jest niezwykle chwytliwy. Zawiedzie się jednak ten, kto oczekuje widowiska o młodzieńcach w bojówkach, arafatkach i z kostką brukową w ręku, którzy opuściwszy swe ciepłe, podmiejskie domki, ruszyli w świat by walczyć z globalizmem, programem zbrojeń USA i McDonaldem. Nie będzie tu również wesołych punków z lat 80-tych, dla których "A" w kółeczku było równie istotnym elementem rozpoznawczym, co irokez na głowie. W reszcie, serial ten nie opowiada losów XIX-wiecznych ojców anarchizmu (wtedy zresztą serial musiałby się nazywać "Fathers of Anarchy"). No, to o czym, w takim razie, jest omawiana produkcja?

Kiedy zobaczyłem plakat reklamujący "Sons of Anarchy" jasne stało się, że będzie to serial o wolnych, amerykańskich motocyklistach. Spodziewałem się serialowego odpowiednika kultowego filmu "Easy Rider", jednak to skojarzenie okazało się równie zwodnicze, co tytuł. "Sons of Anarchy" to nie mniej, ni więcej, jak opowieść o gangu motocyklowym działającym w fikcyjnym miasteczku gdzieś w północnej Kalifornii. Słowo anarchia jest tutaj tylko chwytliwym sloganem, który fajnie wygląda nad wizerunkiem Ponurego Żniwiarza, tworząc w ten sposób znak rozpoznawczy gangu. Oczywiście, można się upierać, że "Synowie Anarchii" działają poza prawem, są prawdziwie wolni i czerpią z życia pełnymi garściami, a więc całkiem nieźle wpisują się w wizerunek stereotypowego anarchisty, jednak takie tłumaczenie pasuje w równym stopniu do każdego innego gangu motocyklowego. Co prawda, członkowie gangu (czy raczej: klubu) zwracają się do siebie per bracie, niemniej "Sons of Anarchy" mają swojego szefa, jego zastępcę, a nawet własną "szarą eminencję", która pociąga tutaj za większość sznurków (jest nią partnerka tego pierwszego i matka drugiego - wszystko zostaje zatem w rodzinie).

Wydawać by się mogło, że chłopaki jeżdżą na swoich maszynach, żłopią browar i zaliczają kolejne panienki. Cóż, to oczywiście też, ale tak naprawdę "Sons of Anarchy" to kawał sprawnie działającego, nielegalnego biznesu, któremu trzeba poświęcać naprawdę sporo uwagi. Głównym sposobem zarobku jest dla bohaterów handel bronią. Taka, a nie inna forma zarobku sprawia, że przez serial przewija się kilka innych, równie oryginalnych co tytułowa, grup przestępczych: Majowie (latynoski, wrogi gang motocyklowy), "Dziewiątki" (gang murzyński, podstawowi klienci SOA), Prawdziwa IRA (chyba nie trzeba tłumaczyć) i naziści (najbardziej zaściankowi z całej menażerii). Z uwagi na fakt, że lokalny szeryf jest względem SOA bardzo lojalny, rolę stróżów prawa musieli w serialu przejąć agenci ATF, którym pomaga zastępca wspomnianego szeryfa. O ile ten ostatni jest wzorem wszelkich cnót, to agenci rządowi są tutaj osobnikami zdecydowanie mniej nieskazitelnymi. "Sons of Anarchy" to z jednej strony kawał porządnego, sensacyjnego widowiska, w którym pierwsze skrzypce grają ci źli, a z drugiej obyczajowa historia, skupiająca się na losach Jacksona "Jaxa" Tellera.

Jax jest, wspomnianym już, zastępcą szefa SOA. Jest również synem jednego z założycieli klubu. Ojciec chłopaka był prawdziwym idealistą, który chciał wolności i spokojnego żywotu w miasteczku, od którego z dala będą się trzymały wielkomiejskie brudy. Rzeczywistość zweryfikowała jego marzenia i SOA zmieniła się w organizację przestępczą. W pierwszym odcinku Jax znajduje zapiski ojca, z których dowiaduje się czym miało być Sons of Anarchy u swego zarania. I w ten sposób w jego głowie zasiane zostają wątpliwości. Oprócz tego, Jax ma na głowie przedwcześnie urodzonego syna oraz żonę ćpunkę, a także młodzieńczą miłość, która ponownie pojawia się w jego życiu. No i jest jeszcze nadopiekuńcza mamuśka - kobieta niezłomnego charakteru, która mimo menopauzy lubi eksponować swoje wdzięki. Owa mamuśka sypia z Clayem - szefem SOA, któremu dawne ideały wcale nie w głowie, a rola gangstera z cygarem jak najbardziej odpowiada. Przez serial przewija się jeszcze plejada barwnych postaci, niemniej wszystko kręci się wokół Jaxa i jego problemów.

Dużym plusem "Sons of Anarchy" jest obsada. Większość aktorów można było już zobaczyć w niejednym serialu (w mniejszych lub większych rolach). Nawet w tym gronie trafiają się jednak prawdziwe "gwiazdy". Jaxa gra Churlie Hunnam, chyba najbardziej znany z "Hooligans", gdzie pokazywał Ellijah Woodowi jak być prawdziwym kibolem. W Claya wcielił się sam Ron Perlman (tak, ten sam, który grał Hellboya). Jednak osobą, która skradła cały serial jest, grająca matkę głównego bohatera, Katey Sagal (niezapomniana Peggy ze "Świata według Bundych"). Jako ciekawostkę warto jeszcze wspomnieć, że najlepszego kumpla Jaxa, Opiego, gra Ryan Hurst, który pojawił się w serialu TVP pt. "Londyńczycy".

O samym serialu już co nieco napisałem, a jak się go ogląda? Muszę przyznać, że bardzo przyjemnie. Nie jest to serialowa pierwsza liga, ale jako wypełniacz wieczorów spełnia swoją rolę doskonale. Fabuła toczy się z wolna, zaskakujących zwrotów akcji tutaj nie ma, lecz jest za to klimat małego amerykańskiego miasteczka, w którym wszyscy się znają i gdzie lepszy miejscowy gangster, który szanuje swoich, niż obcy biznesem, dla którego liczy się tylko kasa. Zdjęcia są niezłe, muzyka również, tylko nieco mało tutaj, jak na film o motocyklistach, samych motocykli. Pewnie, że chłopaki ciągle na nich jeżdżą, ale jakoś mało tej jazdy na ekranie. Ot, raz są w Kalifornii, by za chwilę znaleźć się w Nevadzie. Widz nie czuje odległości, które pokonują. Szkoda, bo skoro to serial, to można było sobie pozwolić na poświęcenie minuty czy dwóch na pokazanie wojaży przez amerykańskie pustkowia.

"Sons of Anarchy" nie stanowi seansu obowiązkowego, niemniej jeśli tęsknicie za klasycznym wizerunkiem Harleyowca, który nie jest ciotą (patrz: "South Park" seria 13, epizod 12), ani tatuśkiem z kryzysem wieku średniego (patrz: "Gang Dzikich Wieprzy"), to śmiało sięgnijcie po ten serial. Warkotu motorów może tutaj aż tak dużo nie ma, ale za to testosteronu nie brakuje.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Kac Vegas

Oj, szybko się zrobił grudzień. Chyba za szybko... Zbliża się czas podsumowań, rankingów itp. Wszystko po to, aby wiedzieć co kupić pod choinkę. Cóż, maszynka musi się kręcić. Jak wszystko pójdzie zgodnie z planem to też tutaj jakieś podsumowanie wrzucę. Tylko jaka kategoria? Najgorsze wypite piwa, urzędy z najdłuższymi kolejkami, najbardziej opóźnione pociągi - jest w czym wybierać. Póki co, proponuję kolejny tekst o filmie. A tych ostatnio trochę obejrzałem. Opisany poniżej był spośród nich najbardziej pozytywnym zaskoczeniem (co do pozostałych przeczuwałem, mniej więcej, czego się spodziewać). Zapraszam do lektury.


Nie wiedziałem za bardzo jak ugryźć "Kac Vegas". Pozytywne opinie przewijały się tu i ówdzie, ale kto tak naprawdę wierzy w to, co wypisuje się na filmwebie? Początek obrazu Todda Phillpisa może sugerować, że będziemy mieli do czynienia z retrospekcją pijackiej eskapady głównych bohaterów. Dla co bardziej obytych widzów znajomo też mogą wyglądać sceny z przygotowania do ślubu, które nasuwają skojarzenia z jedną z wielu nieudolnych romantycznych komedii pomyłek. No i pozostaje jeszcze opcja, że rozpoczynający się właśnie film zamieni się, wcześniej czy później, w zbiór nudnych, schematycznych żartów rodem z produkcji panów Friedberg ("Poznaj moich Spartan", "Wielkie kino", "Totalny kataklizm" etc.). Na szczęście każda z tych obaw nie ma swego potwierdzenia w tym, czego świadkiem jest widz podczas dalszego seansu. "Kac Vegas" to kawał głupkowatej (ale nie głupiej!) komedii, której najbliżej chyba do produkcji Judda Apatowa. No, może to nie do końca ta liga, ale jednak każdy, kto dobrze się bawił na "Supersamcu" czy "Wpadce", powinien też spokojnie przyswoić "Kac Vegas".

Oto czwórka kumpli wybiera się na wieczór kawalerski jednego z nich do Las Vegas. Wiadomo: panienki, alkohol, dragi - trza się wyszumieć przed ostatecznym odrzuceniem młodości. Mimo, że każdy z bohaterów jest dosyć charakterystyczny, to prawdziwą gwiazdą ekipy zostaje Alan. Osobnik to, delikatnie mówiąc, oryginalny. Właśnie Alan stanowi tutaj element zapalny. Czy Jägermeister może wywołać kaca totalnego? Może, jeśli Alan, chcąc nieco rozerwać kumpli, dosypie do niego białego proszku, który okaże się... tabletką gwałtu. Nasza czwórka wznosi tym specyfikiem toast na dachu hotelu, po czym budzi się w swoim apartamencie. Może nie byłoby w tym nic aż tak niezwykłego, gdyby z fotela nie unosił się dym, w kącie nie zapodział się jakiś niemowlak, a w łazience nie rezydował najprawdziwszy tygrys. Aha, jest jeszcze jeden szkopuł - zaginięcie niedoszłego pana młodego. I tutaj pojawia się zagadka niczym z najlepszego kryminału: gdzie jest Doug? Trójka kumpli będzie musiała ją rozwiązać w ekspresowym tempie, gdyż do ślubu został tylko jeden dzień. Śmiechu i nieoczekiwanych zwrotów akcji będzie przy tym co niemiara.

To, co najlepsze to fakt, że widzowie wiedzą dokładnie tyle, co bohaterowie, czyli nic. Tabletka gwałtu zrobiła swoje i tak, jak pojawił się kac gigant, tak wyparowały wszystkie wspomnienia minionego wieczoru. A my, wraz z bohaterami, będziemy odkrywać kolejne niespodzianki. Nie będzie tu przydługich retrospekcji, tylko strzępy informacji, np.: nagrania z kamer w ogrodzie Mike'a Tysona (tak, tego Tysona), zdjęcia z zaślubin w pewnej kaplicy itp. Ostateczny przebieg wieczoru poznamy dopiero dzięki fotografiom, które towarzyszą napisom końcowym. Na początku myślałem, że w "Kac Vegas" pojawią się sceny rodem z "American Pie", czyli mocno zakrapiane imprezy, żarty o fekaliach i dużo cycatych lasek. Na szczęście moje przeczucia się nie sprawdziły. Oczywiście są tu niepoprawne żarty (np. masturbujący się niemowlak), ale sposób ich podania naprawdę bawi.

Jakieś minusy? Mógłbym się przyczepić do modnych piosenek, którymi w minione wakacje katowały słuchaczy rozgłośnie pokroju radia Zet, ale te kawałki naprawdę fajnie komponują się z obrazem i jakoś w "Kac Vegas" nie rażą. Tak naprawdę poważniejszy mankament omawianego filmu, to lekkie zmęczenie materiału gdzieś w jego połowie. Autorzy już na początku wystrzelali się z najlepszych patentów, przez co ich późniejsze pomysły już tak nie powalają. Takie sobie (bo przewidywalne i schematyczne) jest też zakończenie. Na szczęście mdłej końcówce ostrzejszego smaku dodają wspomniane zdjęcia przy napisach końcowych.

"Kac Vegas" nie jest inteligentną komedią posiadającą drugie dno (cokolwiek by to nie znaczyło). To po prostu zwariowany, nieprzewidywalny (rzecz jasna oprócz zakończenia) film, na którym największy ponurak będzie rechotał ze śmiechu. Todd Phillips nakręcił m.in. "Ostrą jazdę" ("Road Trip") i każdy, komu podobał się tamten obraz, tutaj też powinien się świetnie bawić. Szczery, niewymuszony śmiech gwarantowany. Dla mnie to jeden z zabawniejszych filmów, jakie obejrzałem w mijającym roku. Polecam każdemu, kto nie ma uczulenia na głupkowate komedie z bohaterami nieudacznikami (którzy okazują się niezwykle pomysłowymi kolesiami, mającymi zazwyczaj więcej szczęścia niż rozumu).