czwartek, 3 września 2009

Sześciokącik StarCrafta #9

No i mamy wrzesień. Początek tego miesiąca obfitował w wydarzenia. 70. rocznica wybuchu II Wojny Światowej i wszystko co z nią związane (m.in. szeroko komentowany list Putina). W prasie pojawił się wysyp rozmaitych artykułów związanych zarówno z obchodami rocznicowymi, jak i z samą wojną. Jest co czytać. W ostatnich dniach pojawiały się też dwie ciekawe kolekcje prasowe: "Wielkie bitwy historii" i "Wielkie bitwy II Wojny Światowej". Może się wydawać, że to kolejny zbiór pierdółek, który służyć ma wyciąganiu kasy od naiwnych kolekcjonerów. Może i tak, z tym, że tym razem książki sprzedawane w tej kolekcji są publikacjami wydawnictwa Osprey. Jeśli chodzi o wojny, bitwy, armie, kampanie etc. to ta oficyna nie ma sobie równych. Teraz każdy może nabyć ich książki za niecałe 10 zeta (pierwsze numery kosztują promocyjne 4,95). Do tego dodawane jest DVD z filmami History Channel. Jako miłośnik starożytności nabyłem pierwszy tom "Wielkich bitew historii" traktujący o bitwie pod Maratonem. Jestem zachwycony. Książka ma cienki papier i mniejszą grubość, ale poza tym nie straciła nic względem oryginalnego wydania. Za taką cenę spodziewałem się jakiejś pociętej broszurki. Rok temu kupiłem pochodzące z tej samej serii "Termopile 480 p.n.e. Ostatnia walka Trzystu". Wydane były przez Libron i kosztowały ok. 30 zł. Oczywiście jakość wydania była znacznie lepsza, ale czy tłumacząca aż taką różnicę w cenie? Tak czy inaczej, dobrze, że po długich latach posuchy w końcu ktoś wydaje w naszym kraju popularne Ospreye. Trzecia ważna informacja mijających dni to przejęcie Marvela przez Disnye'a. Komiksowa część internetu aż huczy od gdybań, obaw, ale też okazjonalnych żartów. Co z tego wyniknie? Jak zawsze, przekonamy się po czasie... A mnie plecy (kręgosłup, krzyż czy jak to tam się zowie) bolą od poniedziałku. Eh, że też zawsze muszę stwarzać pozory, że mam trochę więcej krzepy niż można by sądzić. No i się doigrałem... Ale przecież miał to być Sześciokącik, a nie prywata, więc po przydługich wywodach zapraszam do kolejnego, tym razem specjalnego, odcinka starcraftowego działu.


Zawsze w Sześciokąciku pojawia się przegląd ciekawostek ze świata SC. Ostatnimi czasy były to praktycznie same wieści na temat nadchodzącej drugiej części gry. Tym razem proponuję jednak wrócić do części pierwszej. Konkretnie zaś do dema tejże.


Było to pewnego grudniowego dnia 1998 roku. Strasznie się nudząc zacząłem przeglądać płytki z rozmaitych pism. O StarCrafice słyszałem już wcześniej. Ba, pamiętałem pierwszą reklamę tej gry z mojego pierwszego Secret Service (nr 52). Nigdy jakoś nie potrafiłem się zdobyć na to, aby ją sprawdzić. Miałem po prostu jakieś bzdurne pojęcie o strategiach (w tym RTS-ach), które kazało mi myśleć, że są to gry niesłychanie skomplikowane, w których samo rozgryzienie sterowania zajmie kilka dni. Taki stan mej świadomości wcale mi nie przeszkadzał. Miałem przecież FPP, wyścigi, platformówki, no i przede wszystkim mordobicia (o których też kiedyś myślałem, że mają niesłychanie skomplikowane sterowanie). Jednak ileż można... Pora w końcu sprawdzić ten wychwalany przez wszystkich gatunek i jej najgłośniejszego przedstawiciela. No i wpadłem po uszy. Przez mój dysk w przeciągu kilku miesięcy przewinęły się dwie części Mytha, WarCraft 2, Age of Empires i jeszcze kilka mniej znanych tytułów. Same RTS-y awansowały zaś na pierwsze miejsce moich ulubionych gatunków. Wróćmy jednak do tytuły, od którego to wszystko się zaczęło.


Demo StarCrafta nie jest typową demonstracją, która prezentuje kilka pierwszych misji gotowej gry. To całkowicie samodzielny epizod, na który składają się trzy misji i mapa treningowa. Oczywiście takiemu laikowi jak ja trening bardzo się przydał, ale każdy, kto miał wcześniej do czynienia z jakimkolwiek RTS-em, mógł sobie spokojnie odpuścić stawianie tych kilku supply depot i baraku. Jeśli chodzi o misje, to w pierwszej należy pokonać terran, w drugiej pochodzić trochę po korytarzach, a w trzeciej rozgromić zergów. Poziom trudności jest niziutki.


Z kolei, jeśli chodzi o fabułę, to w demie zaprezentowano wydarzenia rozgrywające się przed historią znaną z gry. Misje rozgrywają się na Chau Sarze - planecie, na której Konfederacja przeprowadza eksperymenty z zergami. Oczywiście robale wymykają się spod kontroli i zadaniem gracza jest ich nieco powybijać. W tym zadaniu pomagają mu m.in. elitarne jednostki Cerberus (potężniejsze Goliathy i Firebaty) oraz sam generał Edmund Duke (tym razem w sige tanku). Gdzieś w międzyczasie pojawiają się Sons of Korhal, ale tutaj ta frakcja nie jawi się jeszcze jako znaczące zagrożenie. W demie przyjdzie nam grać Konfederacją i każdemu, komu podoba się zaprezentowany w StarCrafcie rozwój wydarzeń, właśnie ten fakt powinien w głównej mierze przypaść do gustu.


Co istotne, demo umożliwia też grę po sieci. W tej chwili to żaden rarytas, ale dla każdego, kto czekał na pełną wersję lub nie mógł sobie na nią pozwolić, mogło to stanowić pewną namiastkę atrakcji, jakie czekają każdego gracza w trybie on-line. Osobiście nigdy tej opcji gry w wersji demonstracyjnej nie sprawdzałem, więc nie mogę o niej napisać nic więcej.


Już czas skończyć ten wywód. Mam nadzieję, że udało mi się kogoś przekonać do sprawdzenia wersji shareware StarCrafta. Jeśli tak, to zapraszam na oficjalną stronę Blizzarda, gdzie nadal można znaleźć niewielką instalkę. Znajdziecie ją również m.in. na StarCraft Area, gdzie dostępna jest też sama kampania z dema, w którą można zagrać pod pełną wersją gry. Polecam. Miła zabawa gwarantowana (aczkolwiek krótka i niezbyt wymagająca).

Brak komentarzy: