poniedziałek, 27 grudnia 2010

Subiektywne podsumowanie muzyczne A.D. 2010

Pora na pierwsze podsumowanie. Krótkie, tak na rozgrzewkę.

Na muzyce się nie znam, jednak z uwagi na fakt, że całkiem sporo jej słucham, nie widzę powodów, aby nie podzielić się kilkoma uwagami na temat tego, co mi się podobało na tegorocznym muzycznym rynku. Bo jak mi się coś nie podobało, to po prostu nie słuchałem...

Ten rok jest rokiem polskiej muzyki i to nie tylko przez dwusetne urodziny Chopina. Wyszło na tyle sporo fajnych krajowych albumów, że aż dziw bierze, iż radiostacje w kółko katują starą papkę. Chociaż z drugiej strony pojawiło się i całkiem sporo nowej papki, zatem rozgłośnie tak do końca to nie jechały na odgrzewanych kotletach... Pierwszy jasny punkt to nowa płyta Strachów na Lachy. Nie jestem wielkim fanem tej kapeli i zdecydowanie bliżej mi do Pidżamy Porno, niemniej muszę przyznać, że kawałki z "Dodekafonii" brzmią bardzo przyjemnie. Fajne teksty, stonowana muza - słucha się tego bardzo dobrze, mimo że brakuje czegoś ostrzejszego. No i najsłynniejszy kawałek z płyty, czyli "Żyję w kraju" to klasa sama w sobie.

Niedługo po "Dodekafonii" odkryłem najlepszą w moim mniemaniu płytę mijającego roku. Mowa tutaj o "Notorycznych debiutantach" Much. Świetna muza, świetne teksty - no, po prostu majstersztyk. Rozgłośnie radiowe powinny katować tę płytę non stop. Jeśli miałbym do czegoś porównywać Muchy to chyba do Myslovitz. Nie o brzmienie jednak tutaj chodzi, a o rodzaj granej muzyki i wpływ jaki ta kapela wywrze na krajową scenę rockową (wierzę bardzo mocno, że tak będzie). Jeśli ktoś lubi ambitniejsze (ale jednocześnie popowe) gitarowe granie, to będzie w siódmym niebie. Słucham tej płyty w kółko i nie potrafi mi się znudzić. Dla takiego komiksowego maniaka jak ja, znalazł się na niej nawet kawałek ze wzmianką o Thorgalu ("Piętnaście minut później").



Muchy umilały mi wiosnę i lato, wraz z jesienią nastał jednak "Abradabing". Najpierw muszę zaznaczyć, że hip-hopu raczej nie słucham - po prostu nie moje klimaty. Do pewnych kawałków mam jednak spory sentyment, a najwięcej z nich spłodził Kaliber 44. Po Kalibrze pozostało uznanie dla Abradaba i parę numerów z jego pierwszej płyty było dla mnie całkiem miłą odskocznią od rockowych klimatów. Kolejne albumy znałem słabo, aż w końcu pojawił się czwarty longplay. I jestem naprawdę oczarowany: dobre teksty, dobre podkłady - czegóż chcieć więcej? Tylko "Yo yo" pasuje mi tu jak pięść do nosa. Wiem, że to pastisz, zlewka, etc. Mimo wszystko ten numer niszczy spójność płyty.



Przez cały mijający rok słuchałem wielu płyt i różnorakiej muzy, jednak żaden zagraniczny album nie potrafił na dłużej namieszać w mej głowie. Dopiero wycieczka do kina na "The Social Network" uświadomiła mi, że w 2010 nie tylko Polacy zrobili kawałek fajnej muzyki. Ścieżka dźwiękowa tego obrazu jest jednym z jego największych plusów. Jeśli ktoś jeszcze nie wie, jak bardzo przyjemność z seansu może wzrosnąć dzięki doskonale dobranej muzyce, niech obejrzy najnowszy film Davida Finchera. Trent Reznor i Atticus Ross wykonali kawał porządnej roboty. OST do "The Social Network" broni się także bez obrazu.



Kolejne muzyczne objawienie też ma związek z filmem - dla odmiany takim, który dopiero mam nadzieję zobaczyć. Mam na myśli "Tron: Dziedzictwo". I nie chodzi nawet o to, że lubię Daft Punk, bo muzyka w tym filmie wcale nie jest typowa dla tej grupy. Soundtrack do wspomnianego filmu jest idealnym mariażem klasycznej, symfonicznej muzyki ilustracyjnej i nowoczesnej, nienachalnej elektroniki. Kiedy się słucha tej muzyki przed oczami momentalnie stają obrazy świetlistych, złożonych z wieloboków, czołgów, które po trafieniu rozlatują się w miliony pikseli. Mam tylko nadzieję, że seans filmu nie zepsuje mojego odbioru płyty.



I to by było na tyle, jeśli chodzi o muzyczne podsumowanie mijającego roku. Ostatnio wpadł mi w ucho tytułowy kawałek z najnowszej płyty Sabatonu, ale chyba głównie przez moje, niemal zawodowe, skrzywienie na punkcie Sparty. Jak ktoś lubi bardzo melodyjny, patetyczny power metal, to powinien sięgnąć po "Coat of Arms". Tych, którzy nie trawią takiej muzyki i tak nie przekonam. W ciągu ostatnich miesięcy przesłuchałem też nowe albumy Deftones i Stone Sour - aczkolwiek jakoś mnie nie przekonały. Może ich czas dopiero nadejdzie... Zważywszy na to, że jestem fanatykiem "StarCrafta" nie mogłem też darować sobie soundtracku z drugiej części tej gry.

Pewnie jeszcze parę muzycznych odkryć by się znalazło, ale mogę spokojnie zakończyć tę wyliczankę. Oprócz wymienionych wyżej albumów, słuchałem głównie starszych płyt, czyli tego co znam, lubię i czym nieprędko się znudzę.

1 komentarz:

CRANK pisze...

O tak. Soundtrack z Tronu pozamiatał. Film średni, ale utkwiła mi w głowie muzyka. Sprawdziłem OST i od miesiąca słucham codziennie. Prawie 1500 odsłuchań pokazuje last.fm, a ja nie mam dosyć. Ciekawą pozycją jest też Tron: Legacy Reconfigured.