poniedziałek, 9 lipca 2012

The Amazing Spider-Man

Dzisiaj znowu będzie o filmie. "The Amazing Spider-man" to tytuł-symbol, dlatego  powyżej zostawiłem go w oryginale.


Restart filmowego Spider-mana, kiedy wszyscy mają jeszcze w pamięci trylogię Sama Raimiego, od początku wydawał się karkołomnym przedsięwzięciem. Czy naprawdę ktokolwiek chciałby oglądać nową wersję historii, którą widział najwyżej dziesięć lat wcześniej? Amerykanie to jednak specjaliści od przeróbek i tak, jak potrafią zmajstrować po swojemu co lepsze filmy, w których bohaterowie nie posługują się językiem angielskim, tak też potrafią odświeżyć coś, co w zasadzie odświeżania nie wymaga.

Seans nowego Pajęczaka urządziłem sobie iście po królewsku, czyli w IMAX-ie. Nie jestem jednak pewien, czy fakt ten zdecydował, że film Marca Webba podoba mi się bardziej niż obraz Raimiego, który pierwszy raz widziałem chyba jeszcze na kasecie VHS... Wrażenia wizualne były zatem w tym przypadku naprawdę potężne. Podobnie jak dźwięk, który zbombardował moje uszy z natężeniem, jakiego dawno nie uświadczyłem nawet na koncercie.

Zacząłem chwalić, zatem na początku skupię się na plusach. „Niesamowity Spider-man” jest przede wszystkim widowiskowy i dynamiczny, a tempo praktycznie nie zwalnia (nawet obiad u rodziny Gwen Stacey cechuje się sporą dawką napięcia). W paru miejscach adrenalina potrafi podskoczyć, a szczęśliwie zakończenie niektórych akcji wcale nie wydaje się tak oczywiste jak można by sądzić – czego najlepszym przykładem akcja z chłopcem uwięzionym w samochodzie. Film potrafi także urzec klimatem, zwłaszcza jego początek, w którym pojawiają się rodzice Petera, wątek tajemniczych badań i organizacji „której się nie odmawia”. Jeśli już jestem przy wątkach rodzinnych, to świetnie wypadają też May i Ben. Zwłaszcza tej pierwszej wyraźnie służy zmiana z wiecznej, dobrodusznej staruszki w zatroskaną kobietę, która nie do końca radzi sobie z wychowaniem bratanka. Odkąd pamiętam May w komiksach była zawsze taka sama (z wyjątkiem linii Ultimate, gdzie zrobiono jej konkretny lifting) i próbę stworzenia jej na ekranie nowego wizerunku należy uznać za w pełni udaną. Co do ukochanej Petera, to zawsze wolałem rude, ale Emma Stone - z tą swoją chrypką i dołeczkami - w roli Gwen Stacey wypadła naprawdę świetnie. Jeśli chodzi o Andrew Garfielda, to nie jest jakoś bardziej podobny do kanonicznej wersji Parkera niż Tobey Maguire, ale trzeba przyznać, że naprawdę sprawdził się w roli współczesnego nastolatka, któremu trafił się życiowy bonus w postaci supermocy.

Jeśli film nosi tytuł „The Amazing Spider-man”, to może się wydawać, że autorzy będą się trzymać kanonicznej, najstarszej wersji przygód bohatera. Tutaj jednak Peter Parker nie jest kujonem w sweterku, lecz zagubionym młodzieńcem, który niby dostaje lanie od szkolnego osiłka, ale dlatego, że wykazuje się odwagą, a nie przez to, że istnieje. Jeździ na deskorolce, nosi szkła kontaktowe, zazwyczaj na głowę zarzuca kaptur – starego, gamoniowatego Parkera naprawdę nie ma tu za wiele. Nie jest to zarzut, bardziej uwaga na marginesie, która ma pokazać, że twórcy starali się jak mogli, aby ich obraz nie był kalką filmu sprzed dziesięciu lat. Mimo wszystko, to nadal jest geneza bohatera, czyli coś co mnie zwyczajnie męczy. W komiksach najlepsze są opowieści, w których heros jest już okrzepły i doświadczony, a scenarzyści nie muszą już wprowadzać czytelników w jego świat i mogą skupić się na snuciu opowieści. Tutaj niestety nie mogło zabraknąć klasycznego schematu, w którym historię zaczyna się od momentu zdobycia przez bohatera mocy, przechodzi przez genezę łotra, następnie prezentuje ich pierwsze starcie, a jakiś czas potem finałowy pojedynek, który oczywiście kończy się zwycięstwem herosa i ostatecznym ugruntowaniem jego roli obrońcy społeczeństwa. Z tego samego powodu większa części opowieści jest przewidywalna do bólu i w żaden sposób nie są w stanie temu zaradzić pewne smaczki, o których wspomniałem w poprzednim akapicie. Odbiór psują też pewne nieścisłości. Skąd siedemnastoletnia uczennica liceum miała tak duże uprawnienia (kody, tworzenie serum) w jednej z największych organizacji świata (tego fikcyjnego oczywiście)? Skąd pomysł, żeby za Connorsem biegały stada jaszczurek? No i jeśli już chce się przedstawić Spider-mana jako lekko pajacującego bohatera (a w komiksie zawsze potrafił zagadać swoich przeciwników), to wypada być konsekwentnym w tym postanowieniu, a nie rzucić jedną scenę, która owszem, jest zabawna, ale na tle innych, w których Pajęczak już stroni od komentarzy i wygłupów, sprawia wrażenie wyraźnie przesadzonej.

Ponarzekałem, ale odświeżenie Człowieka Pająka wypadło bardzo zgrabnie. Nie zmienia to jednak faktu, że nie jest to film, który oszałamia w takim stopniu jak choćby „Avengers”. O ile sam seans to kawał dobrej rozgrywki, to już na drugi dzień obraz Marca Webba niemal całkowicie wylatuje z pamięci. Właściwie nie spodziewałem się niczego więcej, więc nie może być też mowy o rozczarowaniu. Nie zmienia to jednak faktu, że nadal będę czekał na film, w którym bohater nie jest już nastolatkiem, Mary Jane od kilku lat jest już jego żoną, a problemy szkolne zastąpione zostają problemami życiowymi.

Brak komentarzy: