Dzisiaj znowu będzie o filmie. "The Amazing Spider-man" to tytuł-symbol, dlatego powyżej zostawiłem go w oryginale.
Restart filmowego Spider-mana, kiedy wszyscy mają jeszcze w pamięci trylogię Sama Raimiego, od początku wydawał się karkołomnym przedsięwzięciem. Czy naprawdę ktokolwiek chciałby oglądać nową wersję historii, którą widział najwyżej dziesięć lat wcześniej? Amerykanie to jednak specjaliści od przeróbek i tak, jak potrafią zmajstrować po swojemu co lepsze filmy, w których bohaterowie nie posługują się językiem angielskim, tak też potrafią odświeżyć coś, co w zasadzie odświeżania nie wymaga.
Restart filmowego Spider-mana, kiedy wszyscy mają jeszcze w pamięci trylogię Sama Raimiego, od początku wydawał się karkołomnym przedsięwzięciem. Czy naprawdę ktokolwiek chciałby oglądać nową wersję historii, którą widział najwyżej dziesięć lat wcześniej? Amerykanie to jednak specjaliści od przeróbek i tak, jak potrafią zmajstrować po swojemu co lepsze filmy, w których bohaterowie nie posługują się językiem angielskim, tak też potrafią odświeżyć coś, co w zasadzie odświeżania nie wymaga.
Seans nowego Pajęczaka urządziłem
sobie iście po królewsku, czyli w IMAX-ie. Nie jestem jednak
pewien, czy fakt ten zdecydował, że film Marca Webba podoba mi się
bardziej niż obraz Raimiego, który pierwszy raz widziałem chyba
jeszcze na kasecie VHS... Wrażenia wizualne były zatem w tym
przypadku naprawdę potężne. Podobnie jak dźwięk, który
zbombardował moje uszy z natężeniem, jakiego dawno nie
uświadczyłem nawet na koncercie.
Zacząłem chwalić, zatem na początku
skupię się na plusach. „Niesamowity Spider-man” jest przede
wszystkim widowiskowy i dynamiczny, a tempo praktycznie nie zwalnia
(nawet obiad u rodziny Gwen Stacey cechuje się sporą dawką
napięcia). W paru miejscach adrenalina potrafi podskoczyć, a
szczęśliwie zakończenie niektórych akcji wcale nie wydaje się
tak oczywiste jak można by sądzić – czego najlepszym przykładem
akcja z chłopcem uwięzionym w samochodzie. Film potrafi także
urzec klimatem, zwłaszcza jego początek, w którym pojawiają się
rodzice Petera, wątek tajemniczych badań i organizacji „której
się nie odmawia”. Jeśli już jestem przy wątkach rodzinnych, to
świetnie wypadają też May i Ben. Zwłaszcza tej pierwszej wyraźnie
służy zmiana z wiecznej, dobrodusznej staruszki w zatroskaną
kobietę, która nie do końca radzi sobie z wychowaniem bratanka.
Odkąd pamiętam May w komiksach była zawsze taka sama (z wyjątkiem
linii Ultimate, gdzie zrobiono jej konkretny lifting) i próbę
stworzenia jej na ekranie nowego wizerunku należy uznać za w pełni
udaną. Co do ukochanej Petera, to zawsze wolałem rude, ale Emma
Stone - z tą swoją chrypką i dołeczkami - w roli Gwen Stacey
wypadła naprawdę świetnie. Jeśli chodzi o Andrew Garfielda, to
nie jest jakoś bardziej podobny do kanonicznej wersji Parkera niż
Tobey Maguire, ale trzeba przyznać, że naprawdę sprawdził się w
roli współczesnego nastolatka, któremu trafił się życiowy bonus
w postaci supermocy.
Jeśli film nosi tytuł „The Amazing
Spider-man”, to może się wydawać, że autorzy będą się
trzymać kanonicznej, najstarszej wersji przygód bohatera. Tutaj
jednak Peter Parker nie jest kujonem w sweterku, lecz zagubionym
młodzieńcem, który niby dostaje lanie od szkolnego osiłka, ale
dlatego, że wykazuje się odwagą, a nie przez to, że istnieje.
Jeździ na deskorolce, nosi szkła kontaktowe, zazwyczaj na głowę
zarzuca kaptur – starego, gamoniowatego Parkera naprawdę nie ma tu
za wiele. Nie jest to zarzut, bardziej uwaga na marginesie, która ma
pokazać, że twórcy starali się jak mogli, aby ich obraz nie był
kalką filmu sprzed dziesięciu lat. Mimo wszystko, to nadal jest
geneza bohatera, czyli coś co mnie zwyczajnie męczy. W komiksach
najlepsze są opowieści, w których heros jest już okrzepły i
doświadczony, a scenarzyści nie muszą już wprowadzać czytelników
w jego świat i mogą skupić się na snuciu opowieści. Tutaj
niestety nie mogło zabraknąć klasycznego schematu, w którym
historię zaczyna się od momentu zdobycia przez bohatera mocy,
przechodzi przez genezę łotra, następnie prezentuje ich pierwsze
starcie, a jakiś czas potem finałowy pojedynek, który oczywiście
kończy się zwycięstwem herosa i ostatecznym ugruntowaniem jego
roli obrońcy społeczeństwa. Z tego samego powodu większa części
opowieści jest przewidywalna do bólu i w żaden sposób nie są w
stanie temu zaradzić pewne smaczki, o których wspomniałem w
poprzednim akapicie. Odbiór psują też pewne nieścisłości. Skąd
siedemnastoletnia uczennica liceum miała tak duże uprawnienia
(kody, tworzenie serum) w jednej z największych organizacji świata
(tego fikcyjnego oczywiście)? Skąd pomysł, żeby za Connorsem
biegały stada jaszczurek? No i jeśli już chce się przedstawić
Spider-mana jako lekko pajacującego bohatera (a w komiksie zawsze
potrafił zagadać swoich przeciwników), to wypada być
konsekwentnym w tym postanowieniu, a nie rzucić jedną scenę, która
owszem, jest zabawna, ale na tle innych, w których Pajęczak już
stroni od komentarzy i wygłupów, sprawia wrażenie wyraźnie
przesadzonej.
Ponarzekałem, ale odświeżenie
Człowieka Pająka wypadło bardzo zgrabnie. Nie zmienia to jednak
faktu, że nie jest to film, który oszałamia w takim stopniu jak
choćby „Avengers”. O ile sam seans to kawał dobrej rozgrywki,
to już na drugi dzień obraz Marca Webba niemal całkowicie wylatuje
z pamięci. Właściwie nie spodziewałem się niczego więcej, więc
nie może być też mowy o rozczarowaniu. Nie zmienia to jednak
faktu, że nadal będę czekał na film, w którym bohater nie jest
już nastolatkiem, Mary Jane od kilku lat jest już jego żoną, a
problemy szkolne zastąpione zostają problemami życiowymi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz