czwartek, 8 sierpnia 2013

Wolverine

Trzydzieści stopni Celsjusza to nie jest temperatura, w której komfortowo się pisze, niemniej mam nadzieję, że poniższy tekst okaże się w miarę strawną lekturą. Fikuśny animowany plakat, który widzicie poniżej, znaleźć można na oficjalnej stronie filmu.


Poprzedni film o najpopularniejszym z X-Menów był na tyle słaby, że z góry można było założyć, iż omawiany obraz będzie produkcją lepszą. I faktycznie, jest lepszy, aczkolwiek sporo zabrakło, aby można było uznać go za dzieło na miarę bohatera, który w nim występuje.

Wolverine to taki marvelowski Batman, czyli superbohater, którym wszyscy się jarają, nie zawsze jednak wiedząc czemu. Najprościej powiedzieć, że chodzi o nieustanne balansowanie na granicy dobra i zła, niesamowitą charyzmę i ten mroczny pierwiastek, który wyróżnia bohatera na tle kolegów i koleżanek z komiksowego uniwersum. Zainteresowanie czytelników Rosomakiem przełożyło się na ilość wydawanych z nim komiksów, co z kolei zaowocowało kilkoma naprawdę ciekawymi tytułami, które odkrywały kolejne fragmenty tajemniczego życiorysu bohatera. "X-Men Geneza: Wolverine" bardzo swobodnie czerpał m.in. z rewelacyjnego "Weapon X" Barry'ego Windsora-Smitha (i jeszcze z kilku innych tytułów, spośród których należy wymienić "Orgin"), natomiast "Wolverine" oparty został na komiksie pod tym samym tytułem autorstwa Chrisa Claremonta i Franka Millera. I w tym wypadku nie jest to wierna adaptacja, aczkolwiek miłośnikom pierwowzoru powinno się ją lżej przełykać niż fanom "Weapon X" nieszczęsną "Genezę".

Przedstawiona historia rozgrywa się po wydarzeniach z trzeciej części filmowych "X-Menów". Logan żyje samotnie gdzieś w górsko-leśnych ostępach Ameryki Północnej, pielęgnując image starego hippisa i śniąc o Jean Grey, aż pewnego dnia w jego sielskim życiu zjawia się czerwonowłosa Japonka, która zabiera go do swej ojczyzny. Tutaj bohater ma pożegnać się z Yashidą - człowiekiem, któremu ocalił życie w Nagasaki w 1945 roku, a który teraz leży na łożu śmierci. Oczywiście na spotkaniu dawnych znajomych się nie skończy i Wolverine będzie musiał zrobić użytek ze swoich pazurów w przepięknych dekoracjach składających się na filmowy Kraj Wschodzącego Słońca.


"Wolverine" to film, który nie zachwyca, ale też nie zawodzi. Letnie filmidło, o którym szybko się zapomina po wyjściu z kina, ale które podczas seansu potrafi dostarczyć pewnych emocji. Niestety, potrafi również znużyć. Ciężko, co prawda, jednoznacznie wskazać elementy, które można by było z omawianego obrazu wyciąć, ale na pewno nie zaszkodziłoby mu, gdyby był o pół godziny krótszy. Konstrukcja fabuły jest typowa dla tego typu produkcji i kończy się tradycyjnym finałem, w którym główny bohater zwycięża ostatkiem sił. Szkoda tylko, że ten finał ciągnie się jak flaki z olejem i nijak nie potrafi zaabsorbować uwagi widza. Na domiar złego jeden z arcywrogów Logana, Silver Samurai, jest w nim pospolitym cyborgiem...

Największy zarzut pod adresem filmu Jamesa Mangolda, to fakt, że został on zrobiony wybitnie pod młodszego widza, z niesłychaną dbałością o nie naruszanie wymogów niższej kategorii wiekowej. Przez ten fakt cały film sprawia wrażenie obrazu na pół gwizdka, w którym wszystko mogłoby zdecydowanie lepiej zagrać, gdyby tu i ówdzie pojawiła się plama krwi. Najlepiej ten stan rzeczy obrazuje scena, w której Wolverine wyrzuca przeciwnika przez okno. Pojawia się wówczas nadzieja, że bohater ma w sobie coś więcej ze zwierzęcia, niż tylko wyostrzone zmysły i sprawność fizyczną. Szybko jednak zostaje ona rozwiana przez pokazanie, że delikwent, który powinien rozpłaszczyć się na chodniku, wylądował cały i zdrowy w basenie. I każda mocniejsza scena zostaje w tym filmie zepsuta właśnie przez takie nieszczęsne "lądowanie w basenie". Najczęściej sprowadza się to do tego, że główny bohater skacze na przeciwnika z wysuniętymi pazurami, ale ostatecznie uderza go tak, iż tamten bez większego szwanku odskakuje do tyłu (a przecież powinien zostać przebity bądź pozbawiony któregoś z członków). Przypominam, że "Wolverine" to film o kolesiu, którego ręce na stałe zaopatrzone są w sześć niezniszczalnych noży. Już Edward Nożycoręki przelał więcej krwi, mimo że nigdy nie uważał się za wojownika...


Żeby tylko nie marudzić, wypada wymienić kilka plusów. Po pierwsze klimat. Japonia na ekranie wypada naprawdę dobrze. Miło również, że na siłę nie wciskano w fabułę Amerykanów i skoro rzecz dzieje się w Japonii, to w filmie pojawiają się przede wszystkim Japończycy. Tutaj trzeba wymienić kolejny plus, czyli dwie śliczne Japonki w głównych rolach kobiecych. Dodając do tego jadowitą blondynę oraz krótkie występy Jean Grey (niezawodna Famke Janssen, tym razem prezentująca swe wdzięki w białej, koronkowej bieliźnie), okaże się, że ten film kobietami stoi. Do plusów "Wolverine'a" należą także pojedyncze sceny, takie jak wybuch bomby atomowej w Nagasaki (początek filmu), pojedynek na pociągu torpedzie, a także pościg Noburo za mafiozami z Yakuzy. Gdyby tylko można było dorzucić do nich finał... Ostatnim plusem wartym wzmianki jest scena, która pojawia się po pierwszej partii napisów końcowych. Nie dość, że zaskakuje ona długością, to jeszcze daje jasno do zrozumienia, że filmowa saga o "X-Menach" doczeka się pełnoprawnego ciągu dalszego.

"Wolverine" nie jest złym filmem i gdybym miał trzynaście lat pewnie byłbym nim urzeczony. Prawda jednak jest taka, że kiedy byłem w wieku odpowiednim, aby docenić omawiany obraz, takich produkcji się nie kręciło, a jedynym bohaterem, który mógł liczyć na wysokobudżetową ekranizację, był Batman, przeżywający wówczas swój schumacherowski okres. Dzisiaj filmów superbohaterskich nie brakuje, więc można pozwolić sobie na wybrzydzanie. Podsumowując zatem: "Wolverine" to średniak plasujący się pośrodku listy marvelowskich obrazów, na której szczycie znajdują się "Avengers" i kolejne części "Iron Mana", a na dole "Daredevil" i "Elektra". Dla fanów Rosomaka rzecz obowiązkowa. Dla wszystkich innych już niekoniecznie.

Brak komentarzy: