wtorek, 18 sierpnia 2009

Nurse Jackie

I znowu się nudno zrobiło… Niby połowa pracowników siedzi na urlopie (w związku z tym mam wolny pokój – niebywałe), ale i tak za dużo nie ma do roboty. Przynieś, zanieś, wpisz etc. Za bardzo też nie mam weny pisarskiej, lecz postanowiłem coś skrobnąć. Chyba tylko po to, aby oszukać samego siebie, że tak do końca nie marnotrawię tych wakacji. Zatem dzisiaj słów kilka o jednym z dwóch seriali, które sobie z Magdą wieczorami śledzimy (ten drugi to „Wolf’s rain”).


„Siostra Jackie” to kolejna serialowa produkcja stacji Showtime, którą większość osób powinno kojarzyć z takich dzieł jak „Dexter” czy „Californication”. Przyznam szczerze, że obie wspomniane produkcje bardzo przypadły mi do gustu. Zwłaszcza „Californication” było prawdziwym powiewem świeżości, wśród wielowątkowych, spiskowych fabuł, w których opuszczając jeden odcinek można było sobie w zasadzie darować cały serial (lub co najmniej sezon). Perypetie Jackie mają kilka cech, które pozwalają postawić je obok przygód Dextera i Franka Moody. Najważniejszą z owych cech jest niesamowicie wyrazista bohaterka.

Czy pielęgniarka z ambulatorium może przebić seryjnego mordercę lub pisarza seksholika? Oczywiście, że nie. Zresztą pewnie nie takie było zamierzenie twórców serialu, reklamowanego jako „Dr. House” w spódnicy. No dobra, nie mam pewności, że serial tak był reklamowany, ale jeśli chcecie komuś opisać „Nurse Jackie” to pierwsze skojarzenie, jakie się nasuwa, to właśnie „Dr. House”. Jackie jest bowiem cyniczna, ale jednocześnie bardzo doświadczona w swojej pracy. Praktycznie nie ma dla niej sytuacji bez wyjścia i mimo, że jej działania mogą czasami budzić kontrowersje moralne, to zawsze są podporządkowane jednemu celowi – niesieniu pomocy potrzebującym. Poza tym jest jeszcze coś, co łączy House’a i Jackie: oboje, korzystając z łatwości dostępu do silnych leków, ćpają na potęgę.

Zatem, bohaterka jest naprawdę intrygująca. A inne elementy? Tutaj też jest dobrze. Cała szpitalna zgraja przedstawia się dosyć ciekawie. Jest dwójka lekarzy: on - nieopierzony lowelas i lekkoduch zaraz po studiach i ona – elegancka i wyrachowana dama w średnim wieku, w dodatku serdeczna przyjaciółka głównej bohaterki. Poza tym, pojawia się para pielęgniarzy gejów (od razu zaznaczam, że nie są partnerami) oraz gadatliwa praktykantka, która nosi kolczyki z pandami. Aha, jest jeszcze wredna kierowniczka (a jakżeby inaczej).

Kolejne odcinki łączą się w opowieść o tytułowej bohaterce, która mimo, że większość dnia spędza w pracy, to ma też życie osobiste. I to nie byle jakie, bo w domu czekają na nią mąż i dwie córeczki. Może nie byłoby w tym fakcie nic zaskakującego, gdyby nie to, że w ambulatorium nikt o tym nie wie. Ba, nikt też nie wie o romansie Jackie z Eddiem – aptekarzem, który zamiast czekoladek daje ukochanej prochy. Prawie nikt, gdyż jako takie rozeznanie w sytuacji ma wspomniana pani doktor, która czerpie nieskrywaną radość ze śledzenie zabiegów Jackie, aby cała sytuacja nie wyszła na jaw.

Ogólnie w „Nurse Jackie” jest dużo, typowych dla filmów medycznych, kolejnych „przypadków”, czyli wszelkich wypadków, niespodziewanych chorób i całkiem sporo zgonów. Jest tu też niemało humoru, a wszystko pływa sobie w sosie dramatu obyczajowego. Ogląda się to raczej bez wypieków na twarzy, ale na tyle przyjemnie, że ziewanie czy opadające powieki nikomu nie powinny grozić. Główna w tym zasługa oryginalnej bohaterki i długości kolejnych odcinków, które mając ok. 40 min. mogłyby lekko męczyć, ale w dwudziestominutowych dawkach są doskonale przyswajalne.

Gdzieś wyczytałem, że rola Jackie była specjalnie pisana dla Edie Falco, znanej z roli żony Tony'ego Soprano. Ze spuszczoną głową przyznaję, że nigdy nie obejrzałem żadnego odcinka „Rodziny Soprano”, więc porównywać obu bohaterek nie mogę. Plus tej sytuacji jest taki, że Jackie nigdy nie będzie dla mnie Carmelą Soprano, tak jak Hank Moody był dla mnie Foxem Mulderem.

Powoli kończąc ten wywód, mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że „Nurse Jackie” po prostu mi się podoba. Nie powala i nie zachwyca, ale daje radochę z gapienia się w ekran. I na całe szczęście nie jest tym czego się spodziewałem, czyli żeńską wersją „Dr. House’a” (nie żebym nie lubił tego serialu, ale ileż można?).

Brak komentarzy: