niedziela, 9 stycznia 2011

Subiektywne podsumowanie serialowe A.D. 2010

Powoli kończę cykl podsumowań. Mam nadzieję, że są jeszcze tacy, których on całkowicie nie znudził.

Serialowo zeszły rok był całkiem obfity i urozmaicony. Kilka starszych serii sobie odpuściłem, kilka nowych odkryłem - w końcu od tego są seriale, żeby w nich przebierać do woli, a nie, jak niektórzy twierdzą, aby kurczowo się trzymać raz uczepionego tytułu.


2010 to przede wszystkim finał "Zagubionych". Dla mnie to też seans wszystkich odcinków tego serialu. Lata temu, kiedy telewizja publiczna zaczynała emisję przygód Jacka, Sawyera i reszty, nawet przysiadłem na dłużej przy pierwszym sezonie, jednak później, z różnych przyczyn, zaprzestałem oglądania tego serialu (wakacje były zbyt piękne, zaczęły się studia, etc.). Aż w końcu nastał rok 2010 i masowe media na nowo pochyliły się nad fenomenem serialu J. J. Abramsa. Zachęcony artykułem z "Polityki" postanowiłem w końcu nadrobić zaległości. I w ten sposób wiosnę spędziłem na tropikalnej wyspie wraz z pasażerami feralnego lotu linii Oceanic Airlines. 6 sezonów, 121 odcinków, godziny gapienia w ekran. Było warto, bo serial naprawdę jest wyjątkowy, aczkolwiek im dalej w las, tym pomysły scenarzystów są coraz bardziej kontrowersyjne, a ostatni sezon zwyczajnie rozczarowuje.


Najgłośniejsza premiera zeszłorocznej jesieni, to rzecz jasna "The Walking Dead". Pierwsze tomy komiksu, na podstawie którego stworzono serial, czytałem lata temu i przy sprzyjających wiatrach zamierzam do nich wrócić. Ekranizacja początkowo wiernie trzyma się drukowanego oryginału, by z czasem nieco pozmieniać losy niedobitków żyjących w strachu przed panoszącymi się po świecie zombie. Myślę, że gdyby twórcy pozostali do końca wierni komiksowemu pierwowzorowi, to wyszłoby to serialowi tylko na zdrowie. Mimo paru zgrzytów, opowieść o Ricku i reszcie ferajny zdecydowanie warto zobaczyć (zwłaszcza dla świetnych scen w Atlancie).


Przez cały rok z radością śledziłem też "Przygody Fry'a w kosmosie", czyli popularną "Futuramę". Aż dziw, że tak późno zabrałem się z tę animację. Serial jest praktycznie bez wad, każdy odcinek naszpikowano masą doskonałych żartów i niebanalnych pomysłów, a wisienkę na tym torcie stanowi głos Katey Sagal. Dla każdego, kogo lekko zmęczyli "Simpsonowie", a nie śmieszy go już inny rodzaj humoru, "Futurama" wydaje się jedynym rozsądnym wyjściem.


I na koniec serial, w który się aktualnie wciągnąłem na całego, a po który sięgnąłem jeszcze w grudniu. Mowa tutaj o "Jak poznałem waszą matkę". Uwielbiam sitcomy, a ten jest bez wątpienia najlepszym na jaki trafiłem w zeszłym roku. Ostatnio pojawia się masa produkcji, które śmieszą na siłę - tutaj jest inaczej. Dawno nie oglądało mi się tak dobrze opowieści o czymś z pozoru tak oklepanym, jak relacje damsko-męskie i życie paczki młodych przyjaciół. No i Neil Patrick Harris w roli Barneya po prostu rządzi.

Poza tym, miniony rok upłynął mi pod znakiem kontynuacji seriali, które nie zdążyły mnie jeszcze zmęczyć. Czwarty sezon "Dextera" okazał się o wiele lepszy od trzeciego, drugi sezon "Siostry Jackie" trzyma poziom poprzednika, a "Dr House" da się spokojnie oglądać na wyrywki, więc aż tak dużo czasu nie zabiera. I to w zasadzie tyle. Mam nadzieję, że rozpoczynający się rok nie będzie serialowo gorszy od poprzedniego. Przydałoby się też w końcu zabrać za jakąś produkcję spod znaku s-f. Niedawno znalazłem informację o remake'u "V" - serialu, który naprawdę mnie przerażał jako dzieciaka - i mam nadzieję, że to będzie dobry wybór. A teraz już wracam do "Jak poznałem waszą matkę".

Brak komentarzy: