niedziela, 13 marca 2011

Jeż Jerzy

W komiksowym światku już od jakiegoś czasu było głośno o ekranizacji "Jeża Jerzego". Teraz, wraz z premierą tej produkcji, o jeżu skejcie usłyszała cała Polska. Ciężko nie zauważyć reklamy na pierwszej stronie dodatku kulturalnego "Gazety Wyborczej", tak jak ciężko nie zwrócić uwagi na gigantyczny baner zdobiący fasadę opolskiego multiplesku. Promocja robi wrażenie i już teraz daje gwarancję, że "Jeża Jeżego" obejrzy więcej osób, niż garstka krajowych miłośników komiksu. Nadarzyła się okazja, zatem i ja się wybrałem na seans. I właściwie mam podobne spostrzeżenia, jak po lekturze jednego z ostatnich tomów przygód Jerzego, niemniej spróbuję o filmie skrobnąć co nieco.


Fabuła kinowego "Jeża Jerzego" bazuje w głównej mierze na jednej z historii zamieszczonych w albumie "In vitro". Oto pojawia się klon głównego bohatera, który konkretnie namiesza w jego życiu. Wszystko, rzecz jasna, skończy się szczęśliwie, niemniej zanim to nastąpi Jerzego czeka ciąg niebezpiecznych przygód, z których nie zawsze wyjdzie bez zadrapania. Będą bójki, pościgi, seks, alkohol i wielka polityka - słowem wszystko, czego można oczekiwać po współczesnym kinie rozrywkowym.

Bez owijania w bawełnę wypada stwierdzić, że fabuła tego filmu jest dosyć przewidywalna i ze świecą szukać w nim jakichś zaskakujących zwrotów akcji. Schemat, który przeciętny widz zna z wielu komedii sensacyjnych, na pęczki wypuszczanych przez Amerykanów (swego czasu też Francuzów). Na szczęście jakoś to wszystko się broni - raz, dlatego, że rozgrywa się w swojskich dekoracjach, dwa, iż jest to film animowany, a nie kolejna produkcja z Cezarym Pazurą. W sam raz aby spędzić półtorej godziny na sali kinowej, lecz za mało, by mówić o nowej jakości w polskim kinie.

O ile treść mocno kuleje, o tyle forma tego dzieła nie pozostawia nic do życzenia. Jest efektownie, kolorowo i dynamicznie. Muzyka została doskonale dopasowana do tego, co dzieje się na ekranie, a sceny takie, jak choćby ta prezentująca walkę nad rzeką, ogląda się z prawdziwą przyjemnością. Świetnie prezentują się ponadto tła. Widać, że twórcy (wśród nich bardzo wielu komiksiarzy), włożyli w ich przygotowanie niemało wysiłku. Zresztą już same pojedyncze kadry robią spore wrażenie, a co dopiero kiedy wprawi się je w ruch.


Jak to bywa z każdą produkcją animowaną, tak i w tym przypadku, równie dużo, co o obrazie, mówi się o dubbingu. Właściwie nie można mu nic zarzucić. Borys Szyc sprawdził się w roli Jerzego doskonale (zwłaszcza kiedy mamrocze pod nosem, będąc w stanie upojenia alkoholowego), Yola mówiąca głosem Marii Peszek brzmi naprawdę seksownie, a co do Maćka Maleńczuka, to aż prosi się, aby jego postać zaśpiewała coś więcej. Dużo szumu wywołała informacja, że głos pod skinheada Stefana podłoży raper Sokół. I owszem, wypada w tej roli całkiem nieźle, aczkolwiek w mojej opinii znacznie lepiej prezentuje się Michał Koterski jako Zenek. Dubbing, jak i cała oprawa tego filmu, zasługuje na oklaski.

Filmowy Jeż Jerzy jest dokładnie taki sam jak jego komiksowy odpowiednik. Doskonale się prezentuje, acz jego przygody jakoś nie porywają. Fanom głównego bohatera animacja na pewno przypadnie do gustu. Mało tego, pewnie zyska status dzieła kultowego, jednak osoby, które oczekiwały czegoś świeżego i porywającego, będą zawiedzione.

Wojciech Orliński w swojej recenzji ("Gazeta Wyborcza" z 11 marca 2011 r.) przeciwstawia "Jeża Jerzego" "Włatcom Móch". Niestety obawiam się, że "JJ" trafi w gusta właśnie miłośników tego drugiego obrazu. Niech świadczy o tym choćby fakt, że na seansie, w którym uczestniczyłem, nieliczne wybuchy śmiechu pojawiały się głównie przy okazji przekleństw...

Naprawdę miło, że polski bohater komiksowy - w dodatku będący dzieckiem III RP, a nie PRL-owskim reliktem - przebija się do masowego odbiorcy, stając się w ten sposób bohaterem krajowej popkultury. Oczywiście szkoda, że dzieje się to dzięki obrazowi, który schlebia gustom tegoż masowego odbiorcy, ale czyż do takiej metamorfozy (nobilitacji?) "Jeż Jerzy" nie nadawał się najlepiej? Bo tak, jak czekam na ekranizację "Wilqa", tak nie wyobrażam sobie billboardu z jego podobizną czy pogadanek na jego temat w telewizji śniadaniowej.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Co do Wilqa po raz pierwszy usłyszałem o nim będąc na studiach (bardzo elitarny kierunek) od niejakiego Cesarza (który tak na marginesie będąc rdzennym Opolaninem, mógłby dubbingować W w filmie). Wilqu od razu mnie zainteresował może nie względu na stronę wizualną, ale na bardzo zabawne, przemyślane dialogi (nie chodzi mi tu bynajmniej o przekleństwa. Mam szczerą nadzieje, że może w końcu ktoś zdecyduje się przenieść Wilqa na szklany ekran (pewnie była by to jak sam komiks produkcja niszowa) :)Rafał zwany w zamieszkałych czasach Zbójem.