wtorek, 3 maja 2011

Thor

Jest 3 maja 2011 roku, Opole przykrywa pokaźna warstwa śniegu, a tzw. weekend majowy dobiega powoli końca. Nie pozostaje zatem nic innego, jak skrobnąć kilka słów nt. filmu, który dane mi było zobaczyć dwa dni temu. Właściwie to w tytule powinno być "Thor 3D", gdyż złamałem postanowienie nie chodzenia na produkcje trójwymiarowe i udałem się do IMAXA. Muszę przyznać, że nie żałuję i ten rodzaj sal kinowych naprawdę nadaje się do 3D (w przeciwieństwie do klasycznych multipleksów, gdzie dają człowiekowi okulary i myślą, że to wystarczy). A zamiast plakatu całkiem ładny concept art.


Oczekiwania względem filmowego "Thora" miałem raczej umiarkowane - dochodząc do wniosku, jeśli utrzyma się na poziomie większości marvelowskich adaptacji, to będzie naprawdę dobrze. Już na wstępie muszę zaznaczyć, że było lepiej niż dobrze, a ekranowy występ Boga Piorunów spokojnie można postawić obok obu części "Iron Mana".

Jeszcze przed premierą pojawiły się głosy protestu przeciw obsadzeniu w roli asgardzkich bogów Murzyna i Azjaty. O ile jednak czarnoskóry Heimdall razi i widać, że jego występ w filmie jest rezultatem hiperpoprawności politycznej, o tyle Hogun jest postacią stworzoną przez Stana Lee i od początku charakteryzującą się azjatyckimi rysami twarzy, więc jego wygląd jest jak najbardziej na miejscu. W ogóle marvelowski Asgard ma niezbyt wiele wspólnego z mitologicznym, a w filmie wygląda on wręcz jak futurystyczna kraina potężnych kosmitów. Wypada zatem przyjąć konwencję, odrzucić kanon północnych legend i cieszyć się seansem - jeśli ktoś jest ortodoksyjnym miłośnikiem Wikingów i ich wierzeń, to raczej łatwo mu to nie przyjdzie, wszyscy pozostali powinni jednak bawić się przednio.

Pierwsza część filmu rozgrywa się w Asgardzie i Jotunheimie. Fragmenty te mogą pochwalić się największą dawką epickich bitew, pięknych lokacji i przede wszystkim patosu. Ogląda się je doskonale. Widać, że artyści koncepcyjni i specjaliści od efektów specjalnych stanęli na wysokości zadania. Nie jest gorzej, kiedy akcja przenosi się na Ziemię. Bitew co prawda mniej, ale patos nieco się rozmiękcza i pojawiają się sceny humorystyczne (naprawdę potrafiące rozbawić). Może nieco dziwić, że uczucie między Thorem a panią naukowiec tak szybko się rodzi (czyżby pod wpływem widoku jego klaty?), ale taka już specyfika dwugodzinnych filmów o superbohaterach, w których musi się zmieścić geneza herosa i jego oponenta, szczęśliwy finał, a do tego obowiązkowy wątek miłosny. Za dużo o fabule nie ma sensu pisać, aby nie zepsuć przyjemności płynącej z seansu. Na pewno świetnie wypada tutaj główny zły, czyli Loki. Z drugiej strony bez towarzyszy Thora ten obraz spokojnie mógłby się obejść. Warto wspomnieć o Natalii Portman, która jako doktor fizyki jest słodka, naiwna i nieporadna. Wbrew pozorom wcale nie jest to zarzut - dość już mam twardo stąpających po ziemi pań naukowców, które są ucieleśnieniem profesjonalizmu i racjonalnego myślenia.

Historia nie powala oryginalnością, ale śledzi się ją bez bólu. Z pewnością duża w tym zasługa J. M. Straczynskiego, który jest współautorem scenariusza "Thora". Przy okazji polecam komiksową wersję przygód Boga Piorunów, która wyszła spod jego pióra (z przepięknymi rysunkami Oliviera Coipela). Nie będę ukrywał, że Straczynski to mój ulubiony scenarzysta historii superbohaterskich, więc mocno liczyłem na to, że przy produkcji filmowej też nie zawiedzie. Ponadto, jako fana, bardzo ucieszył mnie jego gościnny występ w samym filmie (to ten facet, który odkrywa Mjolnir). Niedługo po nim swoje tradycyjne cameo ma też Stan Lee (jako kierowca pickupa).

Kenneth Branagh zrobił kawał porządnego, rozrywkowego filmu, którego na pewno nie musi się wstydzić. Uprzedzam jednak, że widzowie spodziewający się po "Thorze" szekspirowskiej fabuły w marvelowskich dekoracjach, będą raczej zawiedzeni. Natomiast wszyscy, którzy szukają rozrywkowego obrazu w sam raz na weekendowy wypad do kina, nie powinni żałować pieniędzy wydanych na ten film.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Miłych podróży i radosnych powrotów!