środa, 16 grudnia 2009

Sześciokącik StarCrafta #11

Dzisiaj miałem całkiem aktywny dzień (jak na bezrobotnego). Chyba z tej środowej chęci działania mogę jeszcze co nieco wykrzesać, więc zapraszam do ostatniej w tym roku odsłony Sześciokącika. Grudniowo-styczniowe podsumowania czas zacząć!


Na początek nieco formalności. Obrazek, który widzicie powyżej, to dzieło Simsona (to samo, o którym ostatnio wspominałem). Dostałem błogosławieństwo autora i od dzisiaj będzie on robił za nagłówek kolejnych Sześciokącików. Fajnie, prawda?

Mijający rok nie był szczególnie szczęśliwy dla fanów StarCrafta. Owszem, działo się niemało, ale wszyscy po cichu liczyli, że to właśnie 2009 będzie rokiem premiery drugiej odsłony naszej ukochanej gry. W pierwszej połowie roku wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały, że tak się właśnie stanie. Ogłoszono orientacyjną datę rozpoczęcia beta-testów, zaprezentowane zostało ostateczne logo, a sam empik podał datę premiery (a także cenę)... No, ale Blizzard nie byłby Blizzardem, gdyby nie przesunął po raz n-ty daty wydania swojej produkcji.

Wszyscy żyli premierą i wokół niej oscylowała większości newsów. Ludzie dawali niejednokrotnie wyraz swojej irytacji, ale i tak czekali... i czekać będą nadal. Oczekiwanie zdominowało sieć, niemniej na światło dzienne wyszło parę rzeczy, które wygłodniałych fanów mogły zainteresować. Zapraszam zatem na subiektywne podsumowanie starcraftowego roku A.D. 2009.

Mijający rok był rokiem trzech nowych Battle Reportów. Na każdą z kolejnych odsłon trzeba było trochę poczekać, ale trzeba przyznać, że jest na co popatrzeć. Tylko co z tego, skoro wszyscy czekają na Betę, a nie nowe filmiki?

Wiadomością, która zbulwersowała fanów na początku roku (a więc wówczas, kiedy wszyscy żyli jeszcze nadzieją, że w przeciągu dwunastu miesięcy rozegrają świeżutką kampanię Terran) była informacja, że w dwójce głosu Sarah Kerrigan nie użyczy Glynnis Talken Campbell. Już wcześnie pojawiła się informacja, że podobny los spotka Jima Raynora. O ile jednak, w przypadku tego drugiego, wszystko zostało po staremu, tak w Królową Ostrzy faktycznie wcieliła się nowa aktorka. Narzekania fanów nieco ucichły, gdy okazało się, że teraz Sarah przemówi głosem Tricii Helfer. Jak widać, narząd wzroku jest ważniejszy niż narząd słuchu. Kiedy w końcu pani Helfer przemówiła "zergowskim" głosem, to okazało się, że ci, którzy na równi cenią wszystkie zmysły, też nie mają powodów do narzekań. Zresztą na panelu, mającym miejsce podczas Blizzconu 2009, nie tylko ona zaprezentowała swoje możliwości "wokalne".

Na tymże Blizzconie miał miejsce jeszcze jeden ciekawy panel. Pokazano na nim co potrafi edytor map w StarCrafcie 2. A potrafi cuda, prawdziwe cuda... Skoro o edytorze mowa, to wypada wspomnieć, że kampania dla pojedyńczego gracza jest w zasadzie gotowa. Mogli się o tym przekonać wszyscy odwiedzający rozmaite letnie targi growe, na których można było przejść kilka pierwszych misji "Wings of Liberty".

I to w zasadzie tyle, jeśli chodzi o informacje naprawdę warte wzmianki. Warto jeszcze tylko wspomnieć, że w mijającym roku Blizzard odświeżył swoją witrynę, w tym serwis poświęcony StaCraftowi 2. Za graficznymi zmianami poszło też uzupełnienie treści, m.in. o opowiadanie, którego tłumaczenie pojawiło się na "pierwszym polskim serwisie o StarCraft 2".

Jak zwykle nie zawiedli fani. W mijającym roku sieć zalała prawdziwa fala fanowskiej twórczości. Dominowały rzecz jasna fanarty, ale nie tylko talentem graficznym wykazywali się miłośnicy Gwiezdnego Rzemiosła. Origami, modele z papieru, malowania karoserii samochodów, czy chodnikowe graffiti. Mało? No to muszę wspomnieć, że były jeszcze poduszki, pluszaki, a nawet ciasta. Naprawdę w 2009. fanom nie brakło zarówno inwencji, jak i talentu. Nie mam siły ani czasu żeby tutaj podlinkować te wszystkie cudeńka, ale poszperajcie w ich poszukiwaniu, gdyż naprawdę warto (część z nich znajdziecie w poprzednich Sześciokącikach). Polecam też przejrzeć fanaraty z oficjalnej strony Blizzarda, gdyż ostatnio pojawia się tam coraz więcej starcraftowych rysunków.

A jaki był mijający rok z perspektywy polskiego fana? Nie taki zły. Krajowe serwisy cały czas trzymały rękę na pulsie, będąc źródłem świeżych informacji (czasami się zdarzało, że pierwszym w skali globu!). Mam tu na myśli przede wszystkim STARCRAFT2.NET.PL, którego ekipa w wakacje wybrała się nawet do siedziby Blizzarda, z której przywiozła sporo ciekawych materiałów. Warto również wspomnieć, że na półkach polskich księgarń pojawił się komiks "StarCraft: Frontlines" (więcej o nim w poprzednim Sześciokąciku).

I tyle. Jakoś dało się przetrwać ten "rok oczekiwania". Mam jednak nadzieję, że kolejnego nie będę musiał czekać.

niedziela, 13 grudnia 2009

Sons of Anarchy

Tydzień temu były Mikołajki, dzisiaj inny ważny dzień (choć, rzecz jasna, nie towarzyszy mu przymiotnik "radosny"), a już za tydzień wszyscy będą z wolna szykować się do Gwiazdki (nie licząc marketów, które z kolei powoli będą zapełniać magazyny walentynkowi serduchami). Grudzień to specyficzny miesiąc i w ramach jego świętowania postanowiłem, że przekroczę tym razem magiczną barierę czterech tekstów, choćbym miał wrzucać rzeczy z folderów, których miałem nadzieję już nigdy nie otwierać. Na szczęście na świeżą pisaninę mam jeszcze nieco pary, zatem istnieje nadzieja, że nie będzie to konieczne. Dzisiaj tekst o serialu, którego pierwszy sezon mam od niedawna za sobą.


"Sons of Anarchy" - już sam tytuł serialu, który zamierzam omówić, jest niezwykle chwytliwy. Zawiedzie się jednak ten, kto oczekuje widowiska o młodzieńcach w bojówkach, arafatkach i z kostką brukową w ręku, którzy opuściwszy swe ciepłe, podmiejskie domki, ruszyli w świat by walczyć z globalizmem, programem zbrojeń USA i McDonaldem. Nie będzie tu również wesołych punków z lat 80-tych, dla których "A" w kółeczku było równie istotnym elementem rozpoznawczym, co irokez na głowie. W reszcie, serial ten nie opowiada losów XIX-wiecznych ojców anarchizmu (wtedy zresztą serial musiałby się nazywać "Fathers of Anarchy"). No, to o czym, w takim razie, jest omawiana produkcja?

Kiedy zobaczyłem plakat reklamujący "Sons of Anarchy" jasne stało się, że będzie to serial o wolnych, amerykańskich motocyklistach. Spodziewałem się serialowego odpowiednika kultowego filmu "Easy Rider", jednak to skojarzenie okazało się równie zwodnicze, co tytuł. "Sons of Anarchy" to nie mniej, ni więcej, jak opowieść o gangu motocyklowym działającym w fikcyjnym miasteczku gdzieś w północnej Kalifornii. Słowo anarchia jest tutaj tylko chwytliwym sloganem, który fajnie wygląda nad wizerunkiem Ponurego Żniwiarza, tworząc w ten sposób znak rozpoznawczy gangu. Oczywiście, można się upierać, że "Synowie Anarchii" działają poza prawem, są prawdziwie wolni i czerpią z życia pełnymi garściami, a więc całkiem nieźle wpisują się w wizerunek stereotypowego anarchisty, jednak takie tłumaczenie pasuje w równym stopniu do każdego innego gangu motocyklowego. Co prawda, członkowie gangu (czy raczej: klubu) zwracają się do siebie per bracie, niemniej "Sons of Anarchy" mają swojego szefa, jego zastępcę, a nawet własną "szarą eminencję", która pociąga tutaj za większość sznurków (jest nią partnerka tego pierwszego i matka drugiego - wszystko zostaje zatem w rodzinie).

Wydawać by się mogło, że chłopaki jeżdżą na swoich maszynach, żłopią browar i zaliczają kolejne panienki. Cóż, to oczywiście też, ale tak naprawdę "Sons of Anarchy" to kawał sprawnie działającego, nielegalnego biznesu, któremu trzeba poświęcać naprawdę sporo uwagi. Głównym sposobem zarobku jest dla bohaterów handel bronią. Taka, a nie inna forma zarobku sprawia, że przez serial przewija się kilka innych, równie oryginalnych co tytułowa, grup przestępczych: Majowie (latynoski, wrogi gang motocyklowy), "Dziewiątki" (gang murzyński, podstawowi klienci SOA), Prawdziwa IRA (chyba nie trzeba tłumaczyć) i naziści (najbardziej zaściankowi z całej menażerii). Z uwagi na fakt, że lokalny szeryf jest względem SOA bardzo lojalny, rolę stróżów prawa musieli w serialu przejąć agenci ATF, którym pomaga zastępca wspomnianego szeryfa. O ile ten ostatni jest wzorem wszelkich cnót, to agenci rządowi są tutaj osobnikami zdecydowanie mniej nieskazitelnymi. "Sons of Anarchy" to z jednej strony kawał porządnego, sensacyjnego widowiska, w którym pierwsze skrzypce grają ci źli, a z drugiej obyczajowa historia, skupiająca się na losach Jacksona "Jaxa" Tellera.

Jax jest, wspomnianym już, zastępcą szefa SOA. Jest również synem jednego z założycieli klubu. Ojciec chłopaka był prawdziwym idealistą, który chciał wolności i spokojnego żywotu w miasteczku, od którego z dala będą się trzymały wielkomiejskie brudy. Rzeczywistość zweryfikowała jego marzenia i SOA zmieniła się w organizację przestępczą. W pierwszym odcinku Jax znajduje zapiski ojca, z których dowiaduje się czym miało być Sons of Anarchy u swego zarania. I w ten sposób w jego głowie zasiane zostają wątpliwości. Oprócz tego, Jax ma na głowie przedwcześnie urodzonego syna oraz żonę ćpunkę, a także młodzieńczą miłość, która ponownie pojawia się w jego życiu. No i jest jeszcze nadopiekuńcza mamuśka - kobieta niezłomnego charakteru, która mimo menopauzy lubi eksponować swoje wdzięki. Owa mamuśka sypia z Clayem - szefem SOA, któremu dawne ideały wcale nie w głowie, a rola gangstera z cygarem jak najbardziej odpowiada. Przez serial przewija się jeszcze plejada barwnych postaci, niemniej wszystko kręci się wokół Jaxa i jego problemów.

Dużym plusem "Sons of Anarchy" jest obsada. Większość aktorów można było już zobaczyć w niejednym serialu (w mniejszych lub większych rolach). Nawet w tym gronie trafiają się jednak prawdziwe "gwiazdy". Jaxa gra Churlie Hunnam, chyba najbardziej znany z "Hooligans", gdzie pokazywał Ellijah Woodowi jak być prawdziwym kibolem. W Claya wcielił się sam Ron Perlman (tak, ten sam, który grał Hellboya). Jednak osobą, która skradła cały serial jest, grająca matkę głównego bohatera, Katey Sagal (niezapomniana Peggy ze "Świata według Bundych"). Jako ciekawostkę warto jeszcze wspomnieć, że najlepszego kumpla Jaxa, Opiego, gra Ryan Hurst, który pojawił się w serialu TVP pt. "Londyńczycy".

O samym serialu już co nieco napisałem, a jak się go ogląda? Muszę przyznać, że bardzo przyjemnie. Nie jest to serialowa pierwsza liga, ale jako wypełniacz wieczorów spełnia swoją rolę doskonale. Fabuła toczy się z wolna, zaskakujących zwrotów akcji tutaj nie ma, lecz jest za to klimat małego amerykańskiego miasteczka, w którym wszyscy się znają i gdzie lepszy miejscowy gangster, który szanuje swoich, niż obcy biznesem, dla którego liczy się tylko kasa. Zdjęcia są niezłe, muzyka również, tylko nieco mało tutaj, jak na film o motocyklistach, samych motocykli. Pewnie, że chłopaki ciągle na nich jeżdżą, ale jakoś mało tej jazdy na ekranie. Ot, raz są w Kalifornii, by za chwilę znaleźć się w Nevadzie. Widz nie czuje odległości, które pokonują. Szkoda, bo skoro to serial, to można było sobie pozwolić na poświęcenie minuty czy dwóch na pokazanie wojaży przez amerykańskie pustkowia.

"Sons of Anarchy" nie stanowi seansu obowiązkowego, niemniej jeśli tęsknicie za klasycznym wizerunkiem Harleyowca, który nie jest ciotą (patrz: "South Park" seria 13, epizod 12), ani tatuśkiem z kryzysem wieku średniego (patrz: "Gang Dzikich Wieprzy"), to śmiało sięgnijcie po ten serial. Warkotu motorów może tutaj aż tak dużo nie ma, ale za to testosteronu nie brakuje.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Kac Vegas

Oj, szybko się zrobił grudzień. Chyba za szybko... Zbliża się czas podsumowań, rankingów itp. Wszystko po to, aby wiedzieć co kupić pod choinkę. Cóż, maszynka musi się kręcić. Jak wszystko pójdzie zgodnie z planem to też tutaj jakieś podsumowanie wrzucę. Tylko jaka kategoria? Najgorsze wypite piwa, urzędy z najdłuższymi kolejkami, najbardziej opóźnione pociągi - jest w czym wybierać. Póki co, proponuję kolejny tekst o filmie. A tych ostatnio trochę obejrzałem. Opisany poniżej był spośród nich najbardziej pozytywnym zaskoczeniem (co do pozostałych przeczuwałem, mniej więcej, czego się spodziewać). Zapraszam do lektury.


Nie wiedziałem za bardzo jak ugryźć "Kac Vegas". Pozytywne opinie przewijały się tu i ówdzie, ale kto tak naprawdę wierzy w to, co wypisuje się na filmwebie? Początek obrazu Todda Phillpisa może sugerować, że będziemy mieli do czynienia z retrospekcją pijackiej eskapady głównych bohaterów. Dla co bardziej obytych widzów znajomo też mogą wyglądać sceny z przygotowania do ślubu, które nasuwają skojarzenia z jedną z wielu nieudolnych romantycznych komedii pomyłek. No i pozostaje jeszcze opcja, że rozpoczynający się właśnie film zamieni się, wcześniej czy później, w zbiór nudnych, schematycznych żartów rodem z produkcji panów Friedberg ("Poznaj moich Spartan", "Wielkie kino", "Totalny kataklizm" etc.). Na szczęście każda z tych obaw nie ma swego potwierdzenia w tym, czego świadkiem jest widz podczas dalszego seansu. "Kac Vegas" to kawał głupkowatej (ale nie głupiej!) komedii, której najbliżej chyba do produkcji Judda Apatowa. No, może to nie do końca ta liga, ale jednak każdy, kto dobrze się bawił na "Supersamcu" czy "Wpadce", powinien też spokojnie przyswoić "Kac Vegas".

Oto czwórka kumpli wybiera się na wieczór kawalerski jednego z nich do Las Vegas. Wiadomo: panienki, alkohol, dragi - trza się wyszumieć przed ostatecznym odrzuceniem młodości. Mimo, że każdy z bohaterów jest dosyć charakterystyczny, to prawdziwą gwiazdą ekipy zostaje Alan. Osobnik to, delikatnie mówiąc, oryginalny. Właśnie Alan stanowi tutaj element zapalny. Czy Jägermeister może wywołać kaca totalnego? Może, jeśli Alan, chcąc nieco rozerwać kumpli, dosypie do niego białego proszku, który okaże się... tabletką gwałtu. Nasza czwórka wznosi tym specyfikiem toast na dachu hotelu, po czym budzi się w swoim apartamencie. Może nie byłoby w tym nic aż tak niezwykłego, gdyby z fotela nie unosił się dym, w kącie nie zapodział się jakiś niemowlak, a w łazience nie rezydował najprawdziwszy tygrys. Aha, jest jeszcze jeden szkopuł - zaginięcie niedoszłego pana młodego. I tutaj pojawia się zagadka niczym z najlepszego kryminału: gdzie jest Doug? Trójka kumpli będzie musiała ją rozwiązać w ekspresowym tempie, gdyż do ślubu został tylko jeden dzień. Śmiechu i nieoczekiwanych zwrotów akcji będzie przy tym co niemiara.

To, co najlepsze to fakt, że widzowie wiedzą dokładnie tyle, co bohaterowie, czyli nic. Tabletka gwałtu zrobiła swoje i tak, jak pojawił się kac gigant, tak wyparowały wszystkie wspomnienia minionego wieczoru. A my, wraz z bohaterami, będziemy odkrywać kolejne niespodzianki. Nie będzie tu przydługich retrospekcji, tylko strzępy informacji, np.: nagrania z kamer w ogrodzie Mike'a Tysona (tak, tego Tysona), zdjęcia z zaślubin w pewnej kaplicy itp. Ostateczny przebieg wieczoru poznamy dopiero dzięki fotografiom, które towarzyszą napisom końcowym. Na początku myślałem, że w "Kac Vegas" pojawią się sceny rodem z "American Pie", czyli mocno zakrapiane imprezy, żarty o fekaliach i dużo cycatych lasek. Na szczęście moje przeczucia się nie sprawdziły. Oczywiście są tu niepoprawne żarty (np. masturbujący się niemowlak), ale sposób ich podania naprawdę bawi.

Jakieś minusy? Mógłbym się przyczepić do modnych piosenek, którymi w minione wakacje katowały słuchaczy rozgłośnie pokroju radia Zet, ale te kawałki naprawdę fajnie komponują się z obrazem i jakoś w "Kac Vegas" nie rażą. Tak naprawdę poważniejszy mankament omawianego filmu, to lekkie zmęczenie materiału gdzieś w jego połowie. Autorzy już na początku wystrzelali się z najlepszych patentów, przez co ich późniejsze pomysły już tak nie powalają. Takie sobie (bo przewidywalne i schematyczne) jest też zakończenie. Na szczęście mdłej końcówce ostrzejszego smaku dodają wspomniane zdjęcia przy napisach końcowych.

"Kac Vegas" nie jest inteligentną komedią posiadającą drugie dno (cokolwiek by to nie znaczyło). To po prostu zwariowany, nieprzewidywalny (rzecz jasna oprócz zakończenia) film, na którym największy ponurak będzie rechotał ze śmiechu. Todd Phillips nakręcił m.in. "Ostrą jazdę" ("Road Trip") i każdy, komu podobał się tamten obraz, tutaj też powinien się świetnie bawić. Szczery, niewymuszony śmiech gwarantowany. Dla mnie to jeden z zabawniejszych filmów, jakie obejrzałem w mijającym roku. Polecam każdemu, kto nie ma uczulenia na głupkowate komedie z bohaterami nieudacznikami (którzy okazują się niezwykle pomysłowymi kolesiami, mającymi zazwyczaj więcej szczęścia niż rozumu).

wtorek, 24 listopada 2009

Ponyo

Pozbierałem się w sobie i skrobnąłem kolejny tekst. Mam zatem jeszcze jeden argument do usprawiedliwiania się przed samym sobą, że jednak coś robię. Inny taki argument, to choćby moja recka "W poszukiwaniu Piotrusia Pana", która właśnie wylądowała na Alei. Przechodząc powoli do tematu: poniższy plakat reklamuje wersję amerykańską, której na szczęście nie widziałem. Można za to znaleźć masę trailerów ją reklamujących, a nawet przeróbkę piosenki w wykonaniu młodszego rodzeństwa sztandarowych gwiazdek Disneya. Dlatego też, aby nikogo nie skazywać na talenty o nazwiskach Jonas i Cyrus, oto link do napisów końcowych z japońskiej wersji (z oryginalną, japońską piosenką): http://www.youtube.com/watch?v=3jBSanSxebY. Co ciekawe, "Ponyo" (pt. "Ponyo na klifie") zawita również do polskich kin. Ledwie półtora roku po premierze, już 4. grudnia bieżącego roku, każdy chętny będzie mógł zobaczyć na dużym ekranie tą wspaniałą baśń. Obraz ma być zdubbingowany, ale "Ruchomy zamek Hauru" aż tak źle w rodzimej wersji nie wypadł, więc i w tym przypadku jestem umiarkowanym optymistą. A teraz już zapraszam do tekstu właściwego.


Studio Ghibli i Hayo Miyazaki to najlepsze co mogło się przytrafić animacji. Każdy kolejny film, który ze wspomnianego studia wychodzi, jest klasą samą dla siebie. Piękne, mądre i wzruszające baśnie dla widzów w każdym wieku – takie produkcje są z kolei znakiem rozpoznawczym pana Miyazakiego. Nie inaczej jest w przypadku obrazu pt. „Ponyo”.

Początek jest bardzo kolorowy, momentami wręcz cukierkowy – już w tym miejscu można się domyślić, że tym razem będzie to animacja skierowana głównie do młodszego widza. Każdy, kto oczekiwał drugiej „Nausicii z Doliny Wiatru” bądź „Księżniczki Mononoke” musi się przygotować na obraz zdecydowanie mniej poważny i mroczny. Porównując ten film do któregoś z wcześniejszych dzieł Miyazakiego, to chyba najbliżej mu do „Mojego sąsiada Totoro”.

Fabuła nie jest zbyt skomplikowana. Pięcioletni chłopiec imieniem Sosuke znajduje rybkę, która wykazuje nad wyraz dużo cech ludzkich (do tego ma... twarz). Nadaje jej imię Ponyo i zabiera do przedszkola. Jednak rybka ma ojca, który ją szuka – maga o imieniu Fujimoto. Ów mag przypomina nieco tytułowego bohatera „Ruchomego zamku Hauru”. O ile jednak w tamtej animacji pojawiał się zamek wyposażony w nogi, tak tutaj czarownik podróżuje okrętem z płetwami. Inna jest też wymowa tych obrazów. Wracając jednak do fabuły - ojciec znajduje Ponyo i zamyka w swojej podwodnej fortecy. Rybka mimo wszystko bardzo chce zostać człowiekiem. W tym celu ucieka i na falach tsunami dociera do Sosuke. To jednak nie finał opowieści. Dwójkę bohaterów czeka jeszcze ostateczny test, a przez ekran przewinie się jeszcze kilka barwnych postaci, takich jak grupa staruszek z domu opieki i potężna morska bogini (matka Ponyo). Chęć wyrwania się z morskich głębin i zostania człowiekiem – brzmi znajomo, prawda? Na upartego można określić „Ponyo” japońską wersją „Małej syrenki”, jednak było by to z pewnością mocne uproszczenie.


W „Ponyo” jest to wszystko, za co widzowie uwielbiają filmy Miyazakiego. Przede wszystkim bohaterowie, wśród których nie ma postaci złych. Tutaj albo ktoś jest dobry albo mniej dobry. Nikt nie okazuje się jednoznacznie czarnym charakterem. Roześmiane dzieci przywodzą na myśl bohaterów wspomnianego „Mojego sąsiada Totoro”. Oprócz tego są staruszki – inny element charakterystyczny filmów Miyazakiego. No i wspominany już mag. Nowością jest uczynienie krainą magii głębin morskich. Film jest wciągający, ciepły i zabawny. Człowiek czerpie radochę ze scen całkiem pospolitych, patrząc jak Sosuke biegnie z wiaderkiem czy jak jego matka jedzie do pracy. To jest właśnie w filmach Miyazakiego takie niezwykłe, że na pozór pospolite, codzienne rzeczy, takie jak śmiech dziecka czy smutek kobiety, pokazane są w taki sposób, iż widz nie pozostaje obojętny na emocje, które dosłownie wylewają się z ekranu. Oczywiście jest również ważne przesłanie. W omawianym obrazie reżyser początkowo zwraca uwagę na zanieczyszczenie oceanu, by później skupić się na wadze, jaką w życiu każdego człowieka pełni przyjaźń i miłość. A wszystko to podane w tradycyjne przepięknej oprawie.


Poziom techniczny produkcji studia Ghibli nigdy nie pozostawiał nic do życzenia. Szczytowym osiągnięciem w tej dziedzinie pozostaje „Spirited Away: W krainie bogów”, ale „Ponyo” też nie ma się czego wstydzić. Piękne, pełne detali krajobrazy, doskonale komponują się z dynamicznymi scenami. Duże wrażenie robi fragment z tsunami, kiedy to wspomniane krajobrazy zalewane są przez fale wyglądające niczym z jakiejś ilustrowanej książeczki z bajkami dla dzieci. Taki zabieg przyniósł naprawdę niezwykły efekt. Bardzo pomysłowa (a przy tym zabawna) jest również scena rozmowy ojca i matki Sosuke - alfabetem morsa przy pomocy lamp. Lisa (matka chłopca) ze wściekłością wystukuje kolejne słowa, przez co wygląda jakby ostrzeliwała okręt karabinem maszynowym. Doskonała jest również muzyka. Melodia, która towarzyszy atakowi tsunami, powinna przypaść do gustu wszystkim miłośnikom Wagnera.


Dobrze, pozachwycałem się trochę, zatem teraz czas na kręcenie nosem... „Ponyo” jako film animowany (ba, jako film w ogóle) prezentuje się doskonale (piękna, mądra i wzruszająca baśń – o tym już wspominałem), jednak na tle innych filmów Hayo Miyazakiego nie jest niczym odkrywczym. Na pewno zaskakuje i zachwyca w mniejszym stopniu niż poprzednie produkcje tego reżysera. To taki powrót do czasów, kiedy reżyser stworzył „Mojego sąsiada Totoro” i „Powietrzną pocztę Kiki”. Były to świetne obrazy, ale wyraźnie skierowane do młodszego widza. Z jednej strony może zatem nieco razić wtórność, a z drugiej zbytnia naiwność wspomnianego dzieła. Dla mnie to żaden zarzut, ale dla kogoś, kto oczekuje powiewu świeżości, obrazu na miarę „Księżniczki Mononoke”, może to być poważną wadą. Również jeśli chodzi o sam poziom animacji to „Ponyo” nie poraża aż taką ilością detali jak dwa ostatnie obrazy Miyazakiego, czyli „Spirited Away” i „Ruchomy zamek Hauru”. Omawiany film po prostu nie jest obrazem tego kalibru, co trzy przywołane wyżej dzieła. To bardziej swoista „chwila wytchnienia”, wynikająca z chęci zrobienia czegoś dla czystej radości tworzenia. Epickie, ponadczasowe animacje, które zbierają nagrody na wszelkich możliwych festiwalach, Miyazaki już w swoim dorobku ma, więc teraz z powrotem może tworzyć dzieła, których podstawowym zadaniem będzie dostarczanie radości – tak twórcy, jak i widzom.


Mnie osobiście wszystkie filmy pana Hayo dają niesamowicie dużo radochy. Podczas oglądania jego obrazów uśmiech nie znika z mojej twarzy. I nie chodzi o to, że są to filmy zabawne. To inny rodzaj radości. Taka radocha dziecka, które wgapione w ekran cieszy się na widok kolorowych, migających obrazów i sympatycznych twarzy bohaterów. Nie wiem czy jest drugi reżyser, na którego dzieła reagowałbym w podobny sposób.

piątek, 20 listopada 2009

Sześciokącik StarCrafta #10

Dawno nie było Sześcikącika, więc dzisiaj postanowiłem odkurzyć ten nieco zapomniany dział. Pewnie niewiele osób on interesuje, ale nie ukrywam, że to bardziej miejsce do gromadzenia różnych starcraftowych pierdółek niż artykuł sensu stricte. Ot, takie coś, co piszę głównie dla siebie samego (ale mam nadzieję, że nie tylko).

Ostatni Sześciokącik w całości poświęcony był demu pierwszego "StarCrafta". Dzisiaj również zapraszam do lektury tekstu tematycznego. Co prawda, bardziej rozległego, ale jednak skupionego na konkretnym wycinku starcraftowego uniwersum. W ciągu minionych tygodni (właściwie to już miesięcy) pojawiała się masa ciekawostek, wśród których wypadałoby wymienić nowy Battle Report czy kilka efektownych przykładów fanowskiej twórczości, ale uznałem, że tematyczność może być dla tego kącika całkiem niezłym rozwiązaniem i chyba będę się jej trzymał (przynajmniej przez jakiś czas). Każdy kto zagląda na tego bloga wie, że są dwa słowa, które samym swoim brzmieniem sprawiają, iż na mej facjacie maluje się wielki banan. Te magiczne zaklęcia to: "komiksy" i "StarCraft". Dzisiaj zatem podwójna dawka przyjemności, czyli tekst o komiksach osadzonych w realiach mojej (naszej?) ulubionej gry.

W Polsce, jak do tej pory, ukazał się tylko jeden komiks, którego fabuła traktuje o zmaganiach Terran, Protossów i Zergów. Mowa oczywiście o "StarCraft: Frontlines #1". Amerykańska manga, którą pierwotnie wypuściło na rynek Tokyopop, nie zachwyca pod żadnym względem. Zresztą, co się będę rozpisywał... Co sądzę o tym komiksie przeczytać można na Alei Komiksu. W naszym kraju sprzedawały się już jednak o wiele gorsze rzeczy, a biorąc pod uwagę, że gry Blizzarda (i wszystko co na nich bazuje) zawsze są chodliwym towarem, naprawdę dziwi fakt, iż pierwszy tom "Frontlines" okazał się wydawniczą klapą. Mimo tego jest szansa na dwójkę. Nikła, bo nikła, ale zawsze. Więcej szczegółów na ten temat znajdziecie na STARCRAFT2.NET.PL. Oczywiście jako fan chętnie przeczytałbym w ojczystym języku również i drugi tom "Frontlines", lecz sumienie nie pozwala mi przekonywać nikogo do kupna kiepskiego komiksu... Na małą "zachętę" wrzucam tylko okładkę drugiego tomiku.


Kolejny komiks, który korzysta ze świata stworzonego przez Blizzarda, jest już przykładem typowo amerykańskiego podejścia do historii obrazkowych. Zeszytowy format, pełen kolor, regularne wydania - taka właśnie jest seria zatytułowana po prostu "StarCraft". W USA wydaje ją DC Comics, czyli prawdziwy potentat. Trzeba zaznaczyć, że wydaje w ramach imprintu Wildstorm, którego ojcem jest sam Jim Lee. Analogiczna sytuacja miała miejsce w przypadku komiksowego "WarCrafta", który miał swoje wydania tak w Tokypop, jak i Wildstormie. Tylko, że za "WarCraftem" stoi rzesza fanów, comiesięcznie wydających kasę na abonament do "World of Warcraft", a za "StarCraftem" z kolei grupa coraz bardziej poirytowanych osób, które nie mogę doczekać się drugiej odsłony swojej ukochanej gry. Czy w związku z tym takie komiksy mają szansę odnieść sukces? Widocznie tak, gdyż w Stanach ukazało się już dziewięć części wspomnianej serii, a także twardookładkowe wydanie zbierające w całość historie zamieszczoną w pierwszych siedmiu zeszytach. Raczej wątpliwe aby ktoś zdecydował się wydać tą serię w Polsce, ale jeśli "StarCraft 2" w końcu się ukaże i sprzeda jak ciepłe bułeczki (w to drugie nie wątpię) to może jakiś wydawca zwęszy okazję i rzuci na rynek wspomnianego hardcovera. Lecz to tylko gdybania, do tego czasu pewnie zdążę sprawdzić ten komiks w oryginale. Nie wiem czy komuś narobi smaku okładka pierwszego zeszytu, ale i tak ją wrzucam. Można na niej zobaczyć grupę nazywającą się War Pigs - bohaterów tego cyklu (a także kilka efektownych armat, czyli to, co każdy fan SC lubi najbardziej).


Papierowe wydania starcraftowych komiksów zostały już przedstawione, zatem teraz czas na to, co można znaleźć w internecie. Przede wszystkim trzeba wspomnieć o inicjatywie samego Blizzarda, który fanom komiksów wyszedł naprzeciw i zorganizował konkurs, w którym do wygrania były (i są nadal) klucze do bety "StarCrafta 2". Konkurs nosi nazwę "Vespane Laughs" i pierwsza jego edycja trwała równy rok (od września 2008 do sierpnia 2009). Niedawno ruszyła edycja druga, która potrwa do końca kwietnia przyszłego roku. Póki co, każdy może się cieszyć efektami pierwszej edycji. Co miesiąc nagradzane były trzy komiksy (właściwie nie był to konkurs wyłącznie na komiksy, więc wśród zwycięzców byli też autorzy wszelkich żartów rysunkowych). Mało tego, osobno oceniano prace z USA, Europy i Azji. W efekcie takiego zabiegu na stronie Blizzarda można znaleźć całkiem pokaźną liczbę, mniej lub bardziej udanych, prac (aby przejrzeć katalogi z innych kontynentów, należy zmienić język strony - przełącznik w prawym górnym rogu). Wśród nich wiele prezentuje naprawdę wysoki poziom. Chlubnym wyjątkiem jest choćby taka graficzna perełka, rzucająca nowe światło na narodziny Królowej Ostrzy.


Szukałem webkomiksów nawiązujących do "StarCrafta", ale wynik tych poszukiwań jest dosyć mizerny. Nie ukrywam, że dziwi mnie taka sytuacja. Może któryś z czytelników będzie w stanie uzupełnić moją wiedzę... Do tej pory trafiłem na kilka tytułów, których poziom jest raczej słaby. Przeszukując zasoby sieci najłatwiej trafić na stronę o wiele mówiącej nazwie SC2COMIC.COM. Niestety, znaleźć tam można tylko dwa epizody. Bida panie, oj bida... Nieco większym dorobkiem może pochwalić się Food For Thought, którego kolejne epizody, rzadko bo rzadko, ale ukazują się na Starfeederze. Pierwotna strona wspomnianego projektu nie działa, więc warto czasami wejść na Starfeedera i sprawdzić czy nie pojawił się jakiś nowy epizod (najświeższy odcinek pochodzi z lipca, więc termin "czasami" nabiera tutaj nowego znaczenia). Znalazłem jeszcze cztery odcinki regularnych, ogólnotematycznych (przeważnie growych) komiksów internetowych, których autorzy postanowili zahaczyć o temat "StarCrafta". Są to: User Friendly, Dueling Analogs, VG Cats oraz CTR+ALT+DEL. Co prawda, ten ostatni luźno nawiązuje do "StarCrafta", ale przecież każdy mówiąc o Korei i grach podświadomie myśli o kosmicznym RTS-ie Blizzarda. I to by było na tyle w temacie moich poszukiwań. Mam nadzieję, że jakoś powiększę tą listę, gdy tylko znajdę czas by przeszukać zasoby tych dłuższych i bardziej znanych serii (np. PvP).

Na koniec mały bonus, coby udowodnić, że Polscy komiksiarze nie gęsi i też się "StarCraftem" jarają. Znany z "Produktu" Simson stworzył bardzo fajny obrazek z Firebatem. Już wiadomo, że beta testy "StarCrafta 2" ruszą dopiero w przyszłym roku (prawdopodobnie na wiosnę), więc do tego czasu czymś się trzeba zająć, np. czytaniem komiksów (niekoniecznie tych z Terranami, Zergami i resztą).

piątek, 13 listopada 2009

Garfield - najbardziej ludzki wśród kotów

Każdego, kto myślał, że na niniejszym blogu nie pojawią się już me stare teksty (debiutujące w Reset Forever) muszę wyprowadzić z błędu. Z braku chęci do pisania postanowiłem znowu pogrzebać w dawno nie otwieranych folderach i parę potworków wystawić na światło dzienne. Dzisiaj jeden z nich. Infantylny, tendencyjny, pełen błędów (zacząłem nawet zdanie od "a więc"!), a nade wszystko wyglądający jak rzecz sponsorowana, ale... będący całkiem na czasie. I to na czasie zarówno w momencie tworzenia, jak i obecnie. Pięć lat temu napisałem go z okazji premiery kinowego "Garfielda". Dzisiaj ten film leci na Polsacie. Istnieje znikoma szansa, że ktoś po seansie wstuka w Google słowa "Garfield" i przez przypadek trafi właśnie na ten tekst. Sprytna metoda zwiększenia oglądalności - prawda? Osobiście wspomnianego filmu do tej pory nie widziałem. I dzisiaj też go nie zobaczę (niestety). A poniższa paplanina pochodzi z numeru 9/04. Jako mały bonus graficzka, która ozdabiała pierwotny tekst (napis w dymku to twórczość własna redaktora, który składał numer; zatem macie do czynienia z prawdziwym unikatem).


Jako uzupełnienie (a najlepiej wstęp) do poniższego artykułu proponuję lekturę przepisu na lasagne (czyt. lazanię). Znaleźć go można na opakowaniach większości dostępnych na rynku, specjalnych makaronów do tej właśnie potrawy. Zawsze przyjemniej czytać i jednocześnie coś zagryzać. Bohater niniejszego artykułu naprawdę wie co dobre. Istnieje więc realna nadzieja, że jeśli nie usatysfakcjonuje was mój tekst, to przynajmniej lasagne wam zasmakuje. A więc: Smacznego!

W kinach można obejrzeć ekranizację najsłynniejszego komiksu prasowego świata - "Garfielda". O jakości tej produkcji nie będę się wypowiadał, nie ulega jednak wątpliwości, że w związku z nią odżyło zainteresowanie pomarańczowym kocurem (właściwie to jego popularność nigdy nie malała, no ale teraz pewnie jeszcze się zwiększy). Może więc nastał dobry moment aby przyjrzeć się Garfieldowi nieco bliżej?

Wpierw małe info dla tych, którzy ostatnie lata spędzili w odległej galaktyce lub schronie przeciwatomowym i nie bardzo orientują się, co to takiego ten "Garfield". Otóż Garfield to kot, ale nie taki zwykły tajemniczy, zwinny i przymilny dachowiec. Ten kot to zaprzeczenie typowego, słodziutkiego zwierzaka. Jest leniwy, tłusty, a przede wszystkim niezwykle inteligentny. Zawsze mówi to co myśli i nie ulega żadnym modom. Jego styl bycia można określić jako połączenie złośliwości, cynizmu, sarkazmu i inteligentnego humoru. Te cechy powodują, że nieustannie daje w kość swojemu właścicielowi Jonowi (psychicznie) i jego drugiemu zwierzakowi - psu Odiemu (fizycznie). Czy Garfield jest więc niesympatyczny, odpychający, zły? Nie! On jest po prostu autentyczny.

Twórca Gerfielda - Jim Davies urodził się 28 lipca 1945 roku w Marion, w stanie Indiana (...taka część USA). Dzieciństwo spędził na farmie swoich rodziców. Na farmie, jak to na farmie, wiadomo: parę budynków, hektary pól i masa zwierząt. Wśród tych zwierząt znajdowało się aż 25 kotów (to wiele wyjaśnia). Jim pewnie poszedłby w ślady ojca i został farmerem gdyby nie to, że chorował na astmę i większość czasu musiał siedzieć w domu. To właśnie wtedy zaczął rysować. Pierwsze, amatorskie rysunki z czasem zyskały dymki i przekształciły się w krótkie komiksy. Jim dorósł, ale nie zapomniał o swoim hobby z dzieciństwa. Po studiach na Ball State University i pracy w lokalnej agencji reklamowej, zajął się rysowaniem komiksów na poważnie. W 1969 roku został asystentem Toma K. Ryana - twórcy humorystycznej serii osadzonej w realiach dzikiego zachodu pt.: "Tumbleweeds". U jego boku Davies wymyślił swój pierwszy profesjonalny komiks - "Gnorm Gnat". Jego bohater był dość osobliwy, gdyż był... pluskwą. Przygody Gnorma ukazywały się w lokalnej gazecie i odniosły nawet pewien sukces, ale kiedy autor próbował sprzedać je do tytułów ogólnokrajowych usłyszał, że owszem jego historie są zabawne, ale ten ich bohater... (kurcze, co ci ludzie mają do robaków?). Po pięciu latach wydawania Davis postanowił więc "zerwać" ze swoim bohaterem i na jego miejsce poszukać jakiejś bardziej "przystępnej" postaci. W ostatnim odcinku "Gnorm Gnat" wielka stopa rozdeptuje sympatyczną pluskwę i na tym się kończy kariera "pierwszego dziecka" Davisa. Jim poszukując nowego bohatera swoich opowieści dostrzegł, że w komiksach wyraźnie dominują psy. Jak łatwo się domyślić młody autor był zwolennikiem kotów (25 tych stworzeń, z którymi miał do czynienia w dzieciństwie, "zrobiło swoje") i właśnie przedstawiciela tego gatunku postanowił postawić w opozycji do psiej dominacji. Tak pewnego dnia 1978 roku, we włoskiej restauracji Mama Leone's, narodził się Garfield - kot pozornie zwyczajny, ale tak naprawdę wyjątkowy, który swoje oryginalne imię zyskał po dziadku Jima: Jamesie Garfieldzie Davisie. Doskonała formuła komiksu prasowego (trzyrysunkowe paski zakończone zabawną puentą) i tworzenie opowieści dosłownie dla wszystkich (brak przemocy, wulgaryzmów i drażliwych tematów) zapewniły Davisowi niewyobrażalny sukces. Już po roku prawa do druku komiksów z Garfieldem kupiła setna gazeta. Obecnie "Garfield" publikowany jest w 23 językach, w 63 krajach, a liczba jego regularnych czytelników przekracza 263 miliony. Liczba tytułów gazet, w których znajdziemy jego przygody przekracza już 2,5 tysiąca. Czy przy takich danych może dziwić, że "Garfield" trafił do "Księgi rekordów Guinnessa" jako najczęściej przedrukowywany komiks na świecie? Garfield to już nie tylko komiks, to prawdziwy przemysł. W 1981 Davis założył Paws Inc. - firmę, która kontroluje wszystko, co związane z leniwym kocurem. Dzięki temu posunięciu twórca Garfielda nie dość, że zarobił kupę forsy (wpływy ze sprzedaży zabawek, rozmaitych gadżetów, produkcji filmów animowanych itp.), to jeszcze zachował całkowitą kontrolę nad swoim bohaterem i jakością jego przygód. Ale "Garfield" to nie tylko sukces marketingowy, to również sukces artystyczny. Davis w 1981 i 1986 zdobył tytuł najlepszego twórcy komiksów, w 1985 nagrodę Elzie Segar za zasługi dla przemysłu komiksowego, a w 1990 nagrodę Reubena za najlepszy komiks roku. Również kreskówki o Garfieldzie zostały zauważone (czy to może dziwić?) i docenione, czterokrotnie zdobywając nagrodę Emmy (13 razy był nominowany). Od 1988 roku powstawał serial "Garfield i przyjaciele" (wyświetlany również w naszym kraju), który szybko zyskał status kultowego. Kwestią czasu było pojawienie się filmu fabularnego o przygodach pomarańczowego tłuściocha. W czasach kiedy, dzięki animacji komputerowej, na ekranach kin goszczą rozmaite rysunkowe postaci, również Garfield wystąpił w produkcji z żywymi aktorami. Recenzje nie są niestety zbyt pochlebne (rutyna przy ekranizacji komiksów), no ale to można było przewidzieć. W końcu w kilkudziesięciominutowym filmie niezwykle trudno oddać ducha kilkuobrazkowego paska z dymkami. Przed Garfieldem jednak świetlana przyszłość i tak upartemu kocurowi na pewno nic nie stanie na drodze w niezwykle błyskotliwej karierze.

Podsumowaniem powyższego tekstu niech będą słowa samego Jima Davisa, wyjaśniające pokrótce fenomen Garfielda: "Najważniejszą rzeczą, jest umiejętnie budować gagi, tak żeby były jednocześnie banalne i błyskotliwe, zrozumiałe dla małych czytelników - ale bawiące także dorosłych - dlatego w komiksach poruszam głównie dwa wątki - jedzenia i spania ... o dziwo wszystkich to bawi." No tak! To wszystko wyjaśnia. W innych wypowiedziach Davis podkreśla również, że Garfield jest taki, jak wiele osób naprawdę chciałoby być: jego życie składa się z jedzenia i spania, ma odwagę mówić to co myśli i buntuje się przeciwko wszelkim autorytetom. Czyż to nie ironiczne, że właśnie przez swoją szczerość i autentyczność Garfield jest tak zabawny? Jedno jednak nie ulega wątpliwości: Garfield to kot naprawdę wielki - dosłownie i w przenośni.

sobota, 7 listopada 2009

Star Wars Komiks Wydanie Specjalne #02 - Biggs Darklighter: Bohater Rebelii

Od dwóch tygodni nie było nowego wpisu. Znowu się opuszczam w pisaniu... Ba, w październiku limit 4 wpisów na miesiąc nie został wypełniony. Już nie uda się tego nadrobić, ale postaram się by chociaż listopad przyniósł cztery nowe teksty. Z innych rzeczy, które być może ktoś zauważył, to dodałem parę linków po prawej stronie, jak również własną podobiznę, coby jeszcze bardziej utożsamiać się z niniejszym blogiem. Jak widać te zmiany wcale mnie nie zmobilizowały do częstszego pisania. A inne nowości? Hm, skończył mi się staż, w związku z czym wróciłem do stanu egzystencji zwanego bezrobociem. Teraz już nie przedłużam i zapraszam do tekstu (co sądzę o pierwszym zeszycie wydań specjalnych "Star Wars Komiks" można przeczytać na Alei).


Wydania specjalne "Star Wars Komiks" to zacna inicjatywa. Za naprawdę małe pieniądze czytelnik dostaje niemal 100-stronicowy, w pełni kolorowy zeszyt. Z samej ciekawości warto wyłożyć 10 zeta. Pozostaje tylko pytanie: czy warto poświęcić swój (w wielu przypadkach ograniczony, a tym samym cenny) czas na lekturę?

Elementem, który rzuca się w oczy już w momencie kartkowania "Star Wars Komiks" #2 są niezwykle realistyczne ilustracje. Każdy, kto na oprawę graficzną zwraca dużą uwagę i nie toleruje artystów, którzy przedkładają prezentowanie indywidualnego stylu nad wierność realiom gwiezdnej sagi, będzie usatysfakcjonowany. Doug Wheatley nie tylko radzi sobie z fotorealistycznym odwzorowaniem bohaterów swojego dzieła, lecz pokazuje równie dobry warsztat przy przedstawianiu rozmaitych wytworów techniki. Zarówno imperialne TIE, jak i rebelianckie X-Wingi na kartach tego komiksu robią nie mniejsze wrażenie niż miało to miejsce w filmach Lucasa. Oczywiście i tak jest się do czego przyczepić. Twarze bohaterów nie grzeszą zbytnią różnorodnością mimiki, a jeśli już rysownik decyduje się na zaprezentowanie np. krzyku czy uśmiechu, to efekty jego pracy wypadają dosyć nienaturalnie. Poza tym, zbytnia szczegółowość niektórych ilustracji sprawia, że te, w których twórcy zabrakło pary na ich "dopieszczanie", zwyczajnie kłują w oczy. Na szczęście takich wpadek jest na tyle mało, że nie psują ogólnego odbioru warstwy graficznej omawianego tytułu. "Biggs Darklighter: Bohater Rebelii" to kawał porządnego rysunkowego rzemiosła. Co prawda pozbawionego indywidualnego stylu autora, ale naprawdę cieszącego oko.

Gorzej ma się sprawa ze scenariuszem. Już tytuł podpowiada, że będziemy mieli do czynienia ze sporą dawką patosu. Sama fabuła to szybki rajd przez życiorys Biggsa - od momentu opuszczenia Tatooine aż do bitwy o Yavin. Wypada w tym miejscu wspomnieć, że tytułowy bohater przewija się ponoć przez filmową trylogię, a raczej przewijałby się, gdyby scen z jego udziałem nie wycięto z finalnej wersji "Nowej Nadziei". Mało tego, Luke Skywalker okazuje się być najlepszym kumplem Biggsa z czasów młodości. Paul Chadwick chciał przedstawić jak najwięcej wydarzeń, dzięki którym tytułowy bohater stałyby się bliższy fanom "Star Wars". Chyba jednak nie był to zbyt dobry pomysł... Komiks jest przeładowany ramkami narracyjnymi, z których tak naprawdę nie wynika zbyt wiele. Po co w ogóle postać Hobbiego? Wraz z nim zniknęłoby kilka zbytecznych wątków. Chociaż, z drugiej strony, bez swego nowego przyjaciela Biggs wydawałby się postacią jeszcze bardziej posągową, a tak ma przynajmniej wobec kogo okazywać uczucia: wpierw niechęć, a potem współczucie. Mimo tych mankamentów fabuła drugiego wydania specjalnego "Star Wars Komiks" ma jeden duży atut: świetnie oddaje klimat oryginalnej filmowej trylogii.

"Biggs Darklighter: Bohater Rebelii" to typowy przykład komiksu będącego cegiełką budującą świat "Gwiezdnych Wojen". Ma dobre, realistyczne ilustracje i sztampową, pełną akcji i patosu fabułę. Ma również głównego bohatera, który w filmie był tylko statystą. Szkoda, że nie mam w tej chwili dostępu do "Nowej Nadziei", bo idąc za radą Jacka Drewnowskiego, chętnie bym go sobie przypomniał. I chyba właśnie fakt, że po lekturze omawianego komiksu na nowo poczułem magię oryginalnej trylogii Lucasa, mogę uznać za jego największy plus.