środa, 30 września 2009

Ile waży koń trojański?

Tradycji musi stać się zadość. Cztery wpisy na miesiąc to mało, ale i tak lepiej niż trzy, zatem dzisiaj proponuję ostatni już tekst, powstały na potrzeby filmwebowego konkursu. Mam nadzieję, że po MFKiG będzie o czym pisać (i że czas na to pisanie się znajdzie). Tak, pierwszy raz w swym życiu pojawię się na łódzkim festiwalu. Jakoś tak wyszło, że dopiero po skończeniu wszystkich szkół, studiów (powiedzmy, że ich podstawowego, tradycyjnego, etapu) i innych takich, człowiek ma czas na wyprawę, którą po cichy planował jeszcze w latach 90-tych, a na poważnie zaczął o niej myśleć podczas studiów (integracyjne imprezy skutecznie ją wówczas utrudniały - początek października to mocno absorbujący okres). Mam tylko nadzieję, że będzie o niebo lepiej niż na WSK, które jednak rozminęło się z moimi wyobrażeniami (jak się okazało: zbyt wybujałymi). A teraz już zapraszam do tekstu właściwego.


Motyw cofania się w czasie pojawił się już w niejednym filmie. Podobnie jak akcja z wchodzeniem w „nieswoją skórę”. Zamieniały się matki z córkami, ojcowie z synami, biedni z bogatymi i kosmici z Ziemianami. W reszcie, starsze wersje bohatera wchodziły w jego młodsze ciało. Juliusz Machulski poszedł tym tropem i przygotował polską wersję „Peggy Sue wyszła za mąż”, do której dodał elementy rodem z „Powrotu do przyszłości”, „Nieoczekiwanej zmiany miejsc” i jeszcze kilku innych obrazów, a wszystko doprawił sosem komedii romantycznej. Niestety, powstało z tego danie nie dość, że nudne to jeszcze mdłe. Zasmakują w nim tylko miłośnicy sentymentalnych wędrówek do czasów młodości, z łezką w oku zajadający się budyniem waniliowym z sokiem malinowym, którym (w ramach deseru) katowano ich w przedszkolu.

Główna bohaterka filmu - Zosia, prowadzi życie doskonałe. Ma kochająca córkę i męża, luksusowo wyposażony dom, który niebawem zamieni na wspaniałe mieszkanie. Nawet Sylwestra nie świętuje, bo jak twierdzi „my mamy Sylwestra codziennie”. Jest jednak pewna rysa na tym sielankowym obrazie, a mianowicie były mąż. Skoro jest bardzo dobrze, to dlaczego nie może być idealnie? Nieopatrznie wypowiedziane życzenie się zatem spełnia i Zosia przenosi się do roku 1987, w którym to zaszła w ciążę. Teraz może wszystko naprawić: odejść o pierwszego męża, wcześniej wyznać miłość drugiemu, uratować babcię przed tragicznym wypadkiem, a nawet uchronić przyjaciółkę przed mężem tyranem. Oczywiście, wszystko nie jest takie proste, jakby się mogło z początku wydawać, ale i tak cała historia powoli zmierza do nieuchronnego happy endu.

W filmie Machulskiego razi przede wszystkim schematyczność. Oglądając „Ile waży koń trojański?” nie przestaje się mieć wrażenia, że gdzieś się już dany motyw widziało. A jeśli nawet to wrażenie na moment znika, to przewidywalność samej fabuły pozostaje. Banał goni banał, a główny atut filmu, czyli granie na sentymentach Polaków, jest mocno podziurawiony. Nawet niewprawny widz dostrzeże pełno błędów nie tylko w fabule, ale i w scenografii. Nie lepiej jest w przypadku filmowej teraźniejszości, bowiem w omawianym obrazie stanowi ją przełom 1999/2000. Fakt ten jest przyczyną kolejnych wpadek. A to jakiś samochód nie z tej epoki, a to sprzęty domowe zbyt nowoczesne, a to w reszcie wzmianka o zagrożeniu ptasią grypą, której epidemia wybuchła dopiero w 2003 roku. Mimo wszystko, granie na sentymentach z pewnością wielu widzów przekona do tego obrazu. Na pewno nie bez echa przejdą smaczki, takie jak młodsze wersje Donalda Tuska i Roberta Kubicy.

„Ile waży koń trojański?” to film dla mas. Taka nieśmieszna komedia, która w założeniu powinna być prawdziwym kinowym hitem. Amerykańskich wersji tej historii było już pełno, teraz przyszedł czas na jej polski odpowiednik. I właśnie w swojskości należy szukać argumentów przemawiających za obrazem Juliusza Machulskiego. Niestety, jak się okazuje, są one niewystarczające, aby uczynić z niego dobre widowisko.

poniedziałek, 21 września 2009

Uprowadzona

Ostatnio znowu mam pewien zastój w pisaniu. Nie wiem, czy spowodowane jest to faktem, że mam nieco więcej roboty na stażu, czy że mi się zwyczajnie nie chce. No, ale w mym życiu też się trochę dzieje. Kolejne wesela (na szczęście żadne moje), poszukiwanie mieszkania (znalezione, pierwszego przeprowadzka), no i jeszcze rekrutacja na studia (taa, zachciało mi się zdobywać kolejne stopnie drabiny zwanej karierą naukową...) - wszystko to, nie dość, że absorbuje, to jeszcze męczy. Tyle dobrze, że kiedy jest doprowadzane do szczęśliwego finału, daje również satysfakcję. A ja (nie licząc newsów na Aleję Komiksu) nic nowego nie skrobię, przez co dzisiaj kolejny tekst, który powstał z myślą o filmwebowym konkursie. Smacznego.


Francuzi zrobili film w stylu amerykańskich produkcji sensacyjnych z lat 70-tych i 80-tych – tak w skrócie można opisać dzieło Pierre'a Morela. Nie jest to bynajmniej zarzut. Wręcz przeciwnie, „Uprowadzona” to kawał porządnego, męskiego kina.

Bryan był agentem amerykańskich służb specjalnych. Przez lata wiernie służył swojemu krajowi, co bez wątpienia dawało mu dużo satysfakcji, a w ostatecznym rozrachunku także świadomość zawodowego spełnienia, ale zarazem całkowicie zniszczyło mu życie osobiste. Zaniedbał żonę oraz córkę, więc w końcu został sam. Typowe dla ludzi, którzy przedkładają karierę nad rodzinę. Tylko, że karierę Bryan miał dosyć niezwykłą... Teraz bohater stara się naprawić relacje z córką (na odzyskanie żony nie ma co liczyć). Wychodzi mu to z różnym skutkiem. Widać, że bardzo się stara, jest nawet nadopiekuńczy, co może dziwić u rodzica, który nie mieszka ze swoją pociechą. Jednak córka ma już 17 lat i trochę nie w smak jej tatuś, który traktuje ją jak siedmiolatkę. Jak się okaże, taka postawa Bryana, a także umiejętności, jakie nabył podczas swojej błyskotliwej kariery, uratują niepokornej Kim życie.

Fabuła „Uprowadzonej”, jak przystało na produkcję sensacyjną, nie grzeszy zbytecznym skomplikowaniem. Uprowadzona córka i próbujący odzyskać ją ojciec – nic ponad ten schemat. Jednak sposób w jaki pokazano kolejne kroki, które podejmuje Bryan w swej krucjacie, naprawdę robi wrażenie. Główny bohater jest człowiekiem z krwi i kości, co prawda doskonale wyszkolonym, ale jednak człowiekiem. W życiu osobistym to raczej nieudacznik, jednak kiedy rusza do akcji trup ściele się gęsto. Nie prezentuje przy tym swojej muskulatury ani nie robi salt z wykopem. Działa szybko, sprawnie, choć nie zawsze dyskretnie. Po całej masie filmów, w których bohater biega po ścianach, uchyla się przed kulami i samurajskim mieczem rozwala hordy przeciwników uzbrojonych w pistolety maszynowe (a przy tym nierzadko jest wątłą dwudziestokilkulatką), energiczny tatuś naprawdę robi wrażenie. Zwraca uwagę fakt, że Bryan to, co prawda, lekko zmęczony życiem emeryt, ale przy tym, jak ma to miejsce w wielu innych produkcjach, wcale nie oschły cynik, który każdą wolną chwilę spędza nad kielichem. Realizm jest największym plusem tego filmu. Oczywiście, jeśli można mówić o realizmie w przypadku opowieści, w której główny bohater urządza rzeźnię w największym mieście Europy.

Bryan nie tylko zadaje ciosy i opróżnia kolejne magazynki, lecz robi także trochę inny użytek ze swoich umiejętności – a to zmyli policyjny system namierzania, a to założy kroplówkę, a to w reszcie, w celu ułatwienia konwersacji, strzeli do żony przyjaciela w taki sposób, aby jej nie zabić, ale zarazem zachęcić wspomnianego przyjaciela do współpracy. Główny bohater z jednej strony jawi się jako kochający ojciec i „ostatni sprawiedliwy”, a z drugiej jako kawał bezwzględnego, zimnego profesjonalisty, który nie negocjuje i nie okazuje litości. Nie jest to jednak typ socjopaty pokroju Punishera, lecz raczej ktoś podobny do głównego bohatera „Historii przemocy” Davida Cronenberga. Widz cały czas kibicuje Bryanowi i jakoś nie przejmuje się tym, że większość z zabijanych przez niego oprychów niekoniecznie zasługuje na „najwyższy wymiar kary”. Niemała w tym zasługa Liama Nessona, który stworzył wiarygodną i naprawdę dobrą kreację.

„Uprowadzona” to film dla wszystkich, których znudziły cyfrowe efekty specjalne i sceny akcji rodem z gier komputerowych. Kawał porządnego kina sensacyjnego w starym stylu, któremu, ze współczesnych produkcji, najbliżej chyba do cyklu o Bournie. Fani „Szklanych pułapek” też nie powinni być zawiedzeni.

sobota, 12 września 2009

Milczenie Lorny

Za bardzo nie mam pomysłów na nowe teksty, a też nie chcę wrzucać tylko Sześciokącików. I tutaj pomocny okazuje się pewien konkurs, w którym wziąłem udział, ale nic nie wygrałem... Tak, szarpnąłem się na recenzencki konkurs Filmwebu i "Newsweeka". Pewnie, że miałem jakieś ciche nadzieje - bo po co miałbym w takim wypadku w ogóle startować? Cóż, jak widać, wyczerpałem już limit wygranych na ten rok. Teraz mogę przynajmniej z czystym sumieniem wrzucić tutaj spłodzone z tej okazji recki. Dzisiaj pierwsza z nich. Jestem świeżo po lekturze rewelacyjnego wywiadu z Andrzejem Stasiukiem, który zamieściła wczorajsza Wyborcza. Mógłbym tutaj powrzucać prawdziwą masę świetnych cytatów, które można z niego wyłowić. Lepiej jednak, jeśli sami przeczytacie wspomniany zapis rozmowy. Jest w nim też wzmianka o pewnej Albance... I dlatego właśnie, ciągle będąc pod wrażeniem Stasiuka, proponuję recenzję "Milczenia Lorny".


Tytułowa Lorna to młoda Albanka, która stara się o belgijskie obywatelstwo. W tym celu bierze ślub z narkomanem Claudym. Paradoksalnie, nałóg męża jest dla niej sporym ułatwieniem. Wiadomo, że narkoman może w każdej chwili przedawkować, a tym samym uwolnić Lornę od niewygodnego związku, pozostawiając jej obywatelstwo i możliwość realizacji marzeń. Sprawy jednak się komplikują. Claudy, prawdopodobnie pod całkowicie niezamierzonym wpływem Lorny, postanawia zerwać z nałogiem i poukładać sobie życie. I w tym momencie rozpoczyna się prawdziwy dramat głównej bohaterki. Odkąd dostała obywatelstwo, w kolejce aby się z nią ożenić czekał już pewien Rosjanin, który liczył na szybkie wyeliminowanie Claydy'ego. Jak jednak ma przedawkować narkoman, który już nie bierze? Fabio, osobnik który nakręca całą machinę fikcyjnych ślubów, ma zamiar mu w tym pomóc, na co Lorna nie chce się zgodzić. Próbuje namówić męża, aby ją pobił, co pozwoliłoby przyśpieszyć rozwód. Niestety jest już za późno...


Bracia Dardenne zrobili film bardzo kameralny. Na początku widz jest świadkiem obrazków rodem z dokumentu: kobieta wpłaca pieniądze, dzwoni przez telefon, wraca do mieszkania i wśród krzyków swojego współlokatora, kładzie się spać. Nie bardzo wiadomo, kto jest kim i o co właściwie tutaj chodzi. Z czasem sytuacja staje się bardzo klarowna, a kolejni bohaterowie odkrywają swoje prawdziwe oblicza. Lorna jest wyrachowana i ambitna. Przynajmniej taką jawi się z początku. Ciężko ją uznać za postać sympatyczną. Nie dzieje się tak dlatego, że jest agresywna, wulgarna czy choćby podła. Główna bohaterka jest po prostu obojętna i tak jak obdarza tą obojętnością otaczający ją świat, tak widz zaczyna to uczucie przelewać na nią. Obojętność to tytułowe milczenie – Lorna nie potrafi powiedzieć słowa sprzeciwu. Próbuje, ale jednak milczy. Kiedy w reszcie decyduje się przerwać milczenie, jest już za późno. Los Claudy'ego się dokonał; jej w zasadzie też już jest przesądzony. I nie ma co liczyć na pomoc ludzi, którzy wydawali się jej życzliwi: wspomnianego Fabia czy chłopaka Sokola.


„Milczenie Lorny” porusza ważną kwestię społeczną i wbrew temu, co można ujrzeć na pierwszych kadrach, nie czyni tego w formie paradokumentalnej. To z jednej strony obraz o problemach imigrantów z Europy Wschodniej, a z drugiej próba podjęcia tak różnorodnych tematów jak: pogoń za marzeniami, odpowiedzialność za drugiego człowieka, wpływ sytuacji materialnej na trwałość związku. Z pozoru bardzo różne to tematy, ale bracia Dardenne umiejętnie je połączyli, zachowując odpowiednie proporcje, w wyniku czego powstał film ważny, ale nie krzykliwy. Niby milczący, ale jednak bardzo wiele mówiący. Zastanawia tylko - ile takich Lorn żyje lub żyło naprawdę? I jak one sobie poradziły ze swoim milczeniem...

czwartek, 3 września 2009

Sześciokącik StarCrafta #9

No i mamy wrzesień. Początek tego miesiąca obfitował w wydarzenia. 70. rocznica wybuchu II Wojny Światowej i wszystko co z nią związane (m.in. szeroko komentowany list Putina). W prasie pojawił się wysyp rozmaitych artykułów związanych zarówno z obchodami rocznicowymi, jak i z samą wojną. Jest co czytać. W ostatnich dniach pojawiały się też dwie ciekawe kolekcje prasowe: "Wielkie bitwy historii" i "Wielkie bitwy II Wojny Światowej". Może się wydawać, że to kolejny zbiór pierdółek, który służyć ma wyciąganiu kasy od naiwnych kolekcjonerów. Może i tak, z tym, że tym razem książki sprzedawane w tej kolekcji są publikacjami wydawnictwa Osprey. Jeśli chodzi o wojny, bitwy, armie, kampanie etc. to ta oficyna nie ma sobie równych. Teraz każdy może nabyć ich książki za niecałe 10 zeta (pierwsze numery kosztują promocyjne 4,95). Do tego dodawane jest DVD z filmami History Channel. Jako miłośnik starożytności nabyłem pierwszy tom "Wielkich bitew historii" traktujący o bitwie pod Maratonem. Jestem zachwycony. Książka ma cienki papier i mniejszą grubość, ale poza tym nie straciła nic względem oryginalnego wydania. Za taką cenę spodziewałem się jakiejś pociętej broszurki. Rok temu kupiłem pochodzące z tej samej serii "Termopile 480 p.n.e. Ostatnia walka Trzystu". Wydane były przez Libron i kosztowały ok. 30 zł. Oczywiście jakość wydania była znacznie lepsza, ale czy tłumacząca aż taką różnicę w cenie? Tak czy inaczej, dobrze, że po długich latach posuchy w końcu ktoś wydaje w naszym kraju popularne Ospreye. Trzecia ważna informacja mijających dni to przejęcie Marvela przez Disnye'a. Komiksowa część internetu aż huczy od gdybań, obaw, ale też okazjonalnych żartów. Co z tego wyniknie? Jak zawsze, przekonamy się po czasie... A mnie plecy (kręgosłup, krzyż czy jak to tam się zowie) bolą od poniedziałku. Eh, że też zawsze muszę stwarzać pozory, że mam trochę więcej krzepy niż można by sądzić. No i się doigrałem... Ale przecież miał to być Sześciokącik, a nie prywata, więc po przydługich wywodach zapraszam do kolejnego, tym razem specjalnego, odcinka starcraftowego działu.


Zawsze w Sześciokąciku pojawia się przegląd ciekawostek ze świata SC. Ostatnimi czasy były to praktycznie same wieści na temat nadchodzącej drugiej części gry. Tym razem proponuję jednak wrócić do części pierwszej. Konkretnie zaś do dema tejże.


Było to pewnego grudniowego dnia 1998 roku. Strasznie się nudząc zacząłem przeglądać płytki z rozmaitych pism. O StarCrafice słyszałem już wcześniej. Ba, pamiętałem pierwszą reklamę tej gry z mojego pierwszego Secret Service (nr 52). Nigdy jakoś nie potrafiłem się zdobyć na to, aby ją sprawdzić. Miałem po prostu jakieś bzdurne pojęcie o strategiach (w tym RTS-ach), które kazało mi myśleć, że są to gry niesłychanie skomplikowane, w których samo rozgryzienie sterowania zajmie kilka dni. Taki stan mej świadomości wcale mi nie przeszkadzał. Miałem przecież FPP, wyścigi, platformówki, no i przede wszystkim mordobicia (o których też kiedyś myślałem, że mają niesłychanie skomplikowane sterowanie). Jednak ileż można... Pora w końcu sprawdzić ten wychwalany przez wszystkich gatunek i jej najgłośniejszego przedstawiciela. No i wpadłem po uszy. Przez mój dysk w przeciągu kilku miesięcy przewinęły się dwie części Mytha, WarCraft 2, Age of Empires i jeszcze kilka mniej znanych tytułów. Same RTS-y awansowały zaś na pierwsze miejsce moich ulubionych gatunków. Wróćmy jednak do tytuły, od którego to wszystko się zaczęło.


Demo StarCrafta nie jest typową demonstracją, która prezentuje kilka pierwszych misji gotowej gry. To całkowicie samodzielny epizod, na który składają się trzy misji i mapa treningowa. Oczywiście takiemu laikowi jak ja trening bardzo się przydał, ale każdy, kto miał wcześniej do czynienia z jakimkolwiek RTS-em, mógł sobie spokojnie odpuścić stawianie tych kilku supply depot i baraku. Jeśli chodzi o misje, to w pierwszej należy pokonać terran, w drugiej pochodzić trochę po korytarzach, a w trzeciej rozgromić zergów. Poziom trudności jest niziutki.


Z kolei, jeśli chodzi o fabułę, to w demie zaprezentowano wydarzenia rozgrywające się przed historią znaną z gry. Misje rozgrywają się na Chau Sarze - planecie, na której Konfederacja przeprowadza eksperymenty z zergami. Oczywiście robale wymykają się spod kontroli i zadaniem gracza jest ich nieco powybijać. W tym zadaniu pomagają mu m.in. elitarne jednostki Cerberus (potężniejsze Goliathy i Firebaty) oraz sam generał Edmund Duke (tym razem w sige tanku). Gdzieś w międzyczasie pojawiają się Sons of Korhal, ale tutaj ta frakcja nie jawi się jeszcze jako znaczące zagrożenie. W demie przyjdzie nam grać Konfederacją i każdemu, komu podoba się zaprezentowany w StarCrafcie rozwój wydarzeń, właśnie ten fakt powinien w głównej mierze przypaść do gustu.


Co istotne, demo umożliwia też grę po sieci. W tej chwili to żaden rarytas, ale dla każdego, kto czekał na pełną wersję lub nie mógł sobie na nią pozwolić, mogło to stanowić pewną namiastkę atrakcji, jakie czekają każdego gracza w trybie on-line. Osobiście nigdy tej opcji gry w wersji demonstracyjnej nie sprawdzałem, więc nie mogę o niej napisać nic więcej.


Już czas skończyć ten wywód. Mam nadzieję, że udało mi się kogoś przekonać do sprawdzenia wersji shareware StarCrafta. Jeśli tak, to zapraszam na oficjalną stronę Blizzarda, gdzie nadal można znaleźć niewielką instalkę. Znajdziecie ją również m.in. na StarCraft Area, gdzie dostępna jest też sama kampania z dema, w którą można zagrać pod pełną wersją gry. Polecam. Miła zabawa gwarantowana (aczkolwiek krótka i niezbyt wymagająca).

czwartek, 27 sierpnia 2009

Wolf's Rain

Dzisiaj kolejny post z miejsca zsyłki zwanego stażem. Miesiąc zbliża się ku końcowi, więc nie mogę pozwolić, aby sierpień pod względem wpisów okazał się gorszy od lipca. Aha, jeśli dobrze liczę to będzie to setny tekst, który tutaj wrzucam (w pulpicie nawigacyjnym pokazuje mi, że 100 już jest, ale jak sobie pododajecie te liczby z boku, to wyjdzie, że dopiero z niniejszym wpisem będzie 100). Tak czy siak, powód do świętowania jest. Mam tylko nadzieję, że ktokolwiek tu jeszcze zagląda...


"Wolf's Rain" to anime, za którym stoją twórcy "Cowboya Bebopa". Już na wstępie muszę zaznaczyć, że każdy kto spodziewa się hitu na miarę przygód Spike'a i jego kompanów, będzie zawiedziony. "Wolf's Rain" to trochę niższa liga, aczkolwiek tytuł ten miał duży potencjał, który właściwie wykorzystany mógł przynieść kolejne wybitne dzieło. Tym bardziej szkoda, że tak się nie stało.

Świat przedstawiony w serialu to bliżej nieokreślona przyszłość. Nasza planeta ma za sobą jakiś poważny kataklizm i teraz ludzkość stoi na krawędzi ostatecznej zagłady. Każdy miłośnik postapokaliptycznych klimatów powinien poczuć się jak w domu. Ziemia składa się z samych pustkowi, na których można spotkać wyspy w postaci olbrzymich, często odgrodzonych od świata zewnętrznego, miast. Co ciekawe, pustkowia prezentują się trochę inaczej niż w kanonicznych dla gatunku produkcjach, takich jak "Mad Max" czy "Fallout". Tutaj piach i skały zostały zastąpione szarą zmarzliną, czymś w rodzaju tundry. W tym świecie wilki zostały wytępione 200 lat wcześniej, podczas równie olbrzymiego, co tajemniczego kataklizmu. Jak się jednak okazuje, nie wszyscy przedstawiciele wilczego rodu zniknęli z powierzchni Ziemi. Część z nich nauczyła się udawać ludzi i dzięki tej umiejętności przetrwała aż do czasów przedstawionych w anime.

Bohaterami "Wolf's Rain" jest czwórka wilków: Kiba, Tsume, Hige i Toboe. Każdy z nich jest inny, jednak decydują się razem wyruszyć na północ w poszukiwaniu raju. Kolejne odcinki to perypetie tej czwórki i kolejne etapy podróży do mitycznej krainy, w której wilki mają zyskać pełnię szczęścia. Na swojej drodze spotykają wiele postaci, wśród nich niezwykle istotną dla całej fabuły Dziewicę Kwiatu - Chezę. Oprócz niej pojawia się także czwórka ludzi: Quent Yaiden, Cher Degre i Hubb Lebowski. Quentowi towarzyszy Blue - suczka, która okazuje się wilczycą (przybierającą bardzo atrakcyjną ludzką formę). Oczywiście nawet zniszczony świat musi mieć jakichś władców - tutaj są nimi Arystokraci - ludzie posiadający nie tylko władzę, ale i mistyczne moce. Arystokratą jest również główny czarny charakter tej opowieści: Darcia III. Tyle chyba wystarczy na temat fabuły i bohaterów. Odnoszę wrażenie, że i tak zdradziłem ciut za dużo.

W "Wolf's Rain" urzeka przede wszystkim klimat opowieści. Budują go nie tylko piękna warstwa graficzna, lecz również doskonale dobrana muzyka. Omawiane anime ma jeden z najlepszych openingów, jakie dane mi było oglądać. Wpadająca w ucho pop rockowa piosenka spokojnie mogłaby podbić wiele radiowych list przebojów. Na pewno spodoba się miłośników stylu Bryana Adamsa i innych speców od przebojowych mieszanek ballad i gitarowych szarpanek. Utwór zamykający też jest bardzo melodyjny - tyle, że zdecydowanie spokojniejszy od początkowego. Wspomniałem o warstwie graficznej. "Wolf's Rain" ma świetną paletę barw, która tworzy szary, przygnębiający obraz świata. Dawno nie widziałem tak sugestywnej wizji Ziemi po zagładzie. Również do wyglądu bohaterów nie można mieć żadnych zastrzeżeń.



Zastrzeżenia można mieć za to do samej fabuły. O ile pomysł wyjściowy był naprawdę dobry, a klimat opowieści bez wątpienia urzeka, o tyle niektóre odcinki zwyczajnie nużą. Dwa pod rząd jeszcze się dało obejrzeć, ale przy trzecim, góra czwartym, zaczynałem przysypiać. Fabuła jest zdecydowanie zbyt rozlazła i smętna. Sceny akcji są tutaj rzadkością (na szczęście kiedy już się pojawiają, to momentalnie wybudzają z letargu). Cały serial spokojnie mógłby liczyć o połowę mniej odcinków. Zresztą część epizodów jest tutaj całkowicie zbędnych, np. w połowie serii pojawiają się cztery odcinki złożone z migawek prezentujących wcześniejsze wydarzenie. Żaden z tych odcinków nie ma choćby jednej świeżej klatki - wszystko jest zlepkiem utworzonym z poprzednich epizodów. Dodatkowo gdzieś wyczytałem, że cztery ostatnie odcinki zostały dokręcone już po stworzeniu serialu, jako tzw. epizody specjalne. W związku z tym od serialu można odjąć całe osiem odcinków, w wyniku czego z 30 zostaną tylko 22 odcinki. Z nich z kolei każdy mógłby być krótszy o połowę. Uważam, że 12 to idealna liczna odcinków, z których powinien składać się ten serial. I to właściwie jedyny poważniejszy zarzut, jaki mogę postawić "Wolf's Rain".

Mimo wszystko, omawiane anime mogę polecić każdemu, komu nie przeszkadzają sentymentalne opowieści o szukaniu szczęścia, pragnieniu zemsty, potrzebie posiadania kogoś bliskiego i tym podobnych sprawach. Aha, lepiej być też odpornym na patetyczne gadki i mistyczne bzdury (no, ale na to jest chyba uodpornionych większość miłośników japońskiej animacji). Każdemu, kto ma trochę wolnego czasu, polecam sprawdzić ten serial (mimo wszystko, wybija się ponad średnią). Teraz zaś, zważywszy, że sam zaczynam się bawić w dłużyzny i bełkotać, kończę i ruszam na poszukiwania kolejnego tytułu do obejrzenia.

wtorek, 25 sierpnia 2009

Sześciokącik StarCrafta #8

Dzisiaj kolejny wpis, który sprawi, że po powrocie do pokoju będę mógł powiedzieć: no, coś tam zrobiłem w pracy...

Ostatnio wylewałem żale w związku z konkretną obsuwą drugiego StarCrafta. Twórcy gry są chyba świadomi, jak wielką krzywdę wyrządzili graczom, gdyż od jakiegoś czasu pojawia się mnóstwo naprawdę konkretnych newsów. Dawniej każdy nowy screen był sensacją. Dzisiaj trzeba już czegoś więcej. Na szczęście w sierpniu nikt nie jest skazany na oglądanie samych obrazków. A wszystko za sprawą dwóch imprez: Gamescomu i Blizzconu.

Co prawda, ta pierwsza za wiele nowości nie przyniosła, ale każdy chętny mógł sobie pograć w tryb singleplayer. I jak wynika z różnych relacji, a także z konkretnego wysypu tekstów na STARCRAFT2.NET.PL, tryb ten jest praktycznie gotowy i oferuje naprawdę sporo przedniej zabawy. W tym miejscu polecam zwłaszcza wspomniane materiały na STARCRAFT2.NET.PL. Chłopaki pozbierali je już 21 lipca, podczas wycieczki prasowej do siedziby Blizzarda, ale rąbka tajemnicy mogli uchylić dopiero teraz. Z ważniejszych informacji, dotyczących trybu dla pojedynczego gracza, na pewno trzeba wspomnieć o jednostkach, które pojawią się tylko w tym trybie. A będą wśród nich m.in. starzy znajomi z pierwszego StarCrafta: Firebat, Medic, Vulture, Goliath i Wraith (o nim pisałem już ostatnio). Oprócz nich będzie też kilka nowych jednostek, wśród których najokazalej prezentuje się Hercules - gigantyczny transportowiec.

Z kolei podczas Blizzconu wypłynęło kilka informacji o nowym Battlenecie, wśród nich także kilka obrazków, które możecie sobie obejrzeć tutaj. Oczywiście najważniejszymi informacjami całej imprezy było zaprezentowanie nowego dodatku do WoWa (o podtytule "Cataclysm") i kolejnej postaci z Diablo III (Mnicha), ale Battlenet 2.0 to nie jedyna rzecz, która mogła zainteresować miłośników kosmicznego RTS-a, bowiem Blizzard pokazał też możliwości edytora map ze StarCrafta 2. Cóż, prawdziwe cudo. Zresztą zobaczcie sami:



Sam pewnie nigdy nie opanuję choć ułamka możliwości, jakie daje to narzędzie, ale już na samą myśl o tym, co mogą z nim zrobić zdolni amatorzy, cieknie mi ślinka (wierzę, że Blizzard też przygotuje jakieś wykręcone, bonusowe "mapy"). Może nawet doczekamy się "StarCraft: Ghost"...

Myślę, że na dzisiaj wystarczy tych atrakcji. Z mniej ważnych informacji, to logo (nowe logo - trzeba dodać) StarCrafta 2 zdobi wrześniowy numer magazynu Play. Chłopaki chwalą się, że jako jedyni grali w singla tej gry, co oczywiście nie jest prawdą (no chyba, że weźmie się pod uwagę tylko redakcje papierowych czasopism). Jak gdzieś znajdę zbędne 10 zeta, to może nawet sprawdzę ten artykuł... Aha, przeczytałem w końcu "StarCraft: Frontlines". Zbyt wiele sobie po tym tytule nie obiecywałem, ale i tak czuję zawód. Więcej szczegółów w recenzji, która niebawem powinna pojawić się na Alei Komiksu. Dzisiaj to już wszystko. Zapraszam do kolejnego Sześciokącika.

wtorek, 18 sierpnia 2009

Nurse Jackie

I znowu się nudno zrobiło… Niby połowa pracowników siedzi na urlopie (w związku z tym mam wolny pokój – niebywałe), ale i tak za dużo nie ma do roboty. Przynieś, zanieś, wpisz etc. Za bardzo też nie mam weny pisarskiej, lecz postanowiłem coś skrobnąć. Chyba tylko po to, aby oszukać samego siebie, że tak do końca nie marnotrawię tych wakacji. Zatem dzisiaj słów kilka o jednym z dwóch seriali, które sobie z Magdą wieczorami śledzimy (ten drugi to „Wolf’s rain”).


„Siostra Jackie” to kolejna serialowa produkcja stacji Showtime, którą większość osób powinno kojarzyć z takich dzieł jak „Dexter” czy „Californication”. Przyznam szczerze, że obie wspomniane produkcje bardzo przypadły mi do gustu. Zwłaszcza „Californication” było prawdziwym powiewem świeżości, wśród wielowątkowych, spiskowych fabuł, w których opuszczając jeden odcinek można było sobie w zasadzie darować cały serial (lub co najmniej sezon). Perypetie Jackie mają kilka cech, które pozwalają postawić je obok przygód Dextera i Franka Moody. Najważniejszą z owych cech jest niesamowicie wyrazista bohaterka.

Czy pielęgniarka z ambulatorium może przebić seryjnego mordercę lub pisarza seksholika? Oczywiście, że nie. Zresztą pewnie nie takie było zamierzenie twórców serialu, reklamowanego jako „Dr. House” w spódnicy. No dobra, nie mam pewności, że serial tak był reklamowany, ale jeśli chcecie komuś opisać „Nurse Jackie” to pierwsze skojarzenie, jakie się nasuwa, to właśnie „Dr. House”. Jackie jest bowiem cyniczna, ale jednocześnie bardzo doświadczona w swojej pracy. Praktycznie nie ma dla niej sytuacji bez wyjścia i mimo, że jej działania mogą czasami budzić kontrowersje moralne, to zawsze są podporządkowane jednemu celowi – niesieniu pomocy potrzebującym. Poza tym jest jeszcze coś, co łączy House’a i Jackie: oboje, korzystając z łatwości dostępu do silnych leków, ćpają na potęgę.

Zatem, bohaterka jest naprawdę intrygująca. A inne elementy? Tutaj też jest dobrze. Cała szpitalna zgraja przedstawia się dosyć ciekawie. Jest dwójka lekarzy: on - nieopierzony lowelas i lekkoduch zaraz po studiach i ona – elegancka i wyrachowana dama w średnim wieku, w dodatku serdeczna przyjaciółka głównej bohaterki. Poza tym, pojawia się para pielęgniarzy gejów (od razu zaznaczam, że nie są partnerami) oraz gadatliwa praktykantka, która nosi kolczyki z pandami. Aha, jest jeszcze wredna kierowniczka (a jakżeby inaczej).

Kolejne odcinki łączą się w opowieść o tytułowej bohaterce, która mimo, że większość dnia spędza w pracy, to ma też życie osobiste. I to nie byle jakie, bo w domu czekają na nią mąż i dwie córeczki. Może nie byłoby w tym fakcie nic zaskakującego, gdyby nie to, że w ambulatorium nikt o tym nie wie. Ba, nikt też nie wie o romansie Jackie z Eddiem – aptekarzem, który zamiast czekoladek daje ukochanej prochy. Prawie nikt, gdyż jako takie rozeznanie w sytuacji ma wspomniana pani doktor, która czerpie nieskrywaną radość ze śledzenie zabiegów Jackie, aby cała sytuacja nie wyszła na jaw.

Ogólnie w „Nurse Jackie” jest dużo, typowych dla filmów medycznych, kolejnych „przypadków”, czyli wszelkich wypadków, niespodziewanych chorób i całkiem sporo zgonów. Jest tu też niemało humoru, a wszystko pływa sobie w sosie dramatu obyczajowego. Ogląda się to raczej bez wypieków na twarzy, ale na tyle przyjemnie, że ziewanie czy opadające powieki nikomu nie powinny grozić. Główna w tym zasługa oryginalnej bohaterki i długości kolejnych odcinków, które mając ok. 40 min. mogłyby lekko męczyć, ale w dwudziestominutowych dawkach są doskonale przyswajalne.

Gdzieś wyczytałem, że rola Jackie była specjalnie pisana dla Edie Falco, znanej z roli żony Tony'ego Soprano. Ze spuszczoną głową przyznaję, że nigdy nie obejrzałem żadnego odcinka „Rodziny Soprano”, więc porównywać obu bohaterek nie mogę. Plus tej sytuacji jest taki, że Jackie nigdy nie będzie dla mnie Carmelą Soprano, tak jak Hank Moody był dla mnie Foxem Mulderem.

Powoli kończąc ten wywód, mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że „Nurse Jackie” po prostu mi się podoba. Nie powala i nie zachwyca, ale daje radochę z gapienia się w ekran. I na całe szczęście nie jest tym czego się spodziewałem, czyli żeńską wersją „Dr. House’a” (nie żebym nie lubił tego serialu, ale ileż można?).