sobota, 13 czerwca 2009

Maj... aj, aj

Nie pisałem nic tutaj przez ponad miesiąc, zatem należy się coś więcej niż zwyczajowe tłumaczenie. Z tego też powodu powstał poniższy tekst. A żeby nie było, że przez ten czas całkiem nic nie pisałem, to na Alei pojawiły się dwie moje recki: Fun Home i Arrowsmith. No i magisterkę umęczyłem ostatecznie...

Maj to był naprawdę najbardziej dziwny miesiąc, jaki zdarzyło mi się ostatnio przeżyć. Masa wyjazdów, masa roboty, kilka dziwnych akcji – oj, działo się i myślę, że warto to upamiętnić (choćby tylko dla siebie samego).


Na początek oczywiście weekend majowy. I od razu pierwsza komunia w rodzinie. Trza było jechać, no to pojechaliśmy z Magdą. Trochę jej pokazałem moją wioskę i okolice tejże. Z ciekawszych tzw. atrakcji, do jakich można dotrzeć pieszo z miejsca mego zamieszkania, warto wymienić zamek Lipowiec.


Weekend majowy jednak minął i trzeba było wrócić do Opola. Znowu kilka dni na pisanie magisterki i kolejna wycieczka - tym razem do Brukseli. Zdecydowanie najlepszy punkt całomiesięcznych atrakcji. Więcej o nim możecie przeczytać w poście niżej, więc nie będę się już za bardzo w tym temacie rozwodził. Dodam tylko, że dwa zdjęcia, które się tutaj pałętają, a nie przedstawiają beznadziejnej pogody, ani Lipowca, zostały zrobione właśnie w Brukseli. Na pierwszym jest kamienica Maison Cauchie, na drugim wiadomo jaki budynek, lecz w wersji z parku Mini Europa, a nie paryski oryginał.


Jeszcze w trakcie naszego pobytu w Brukseli, w Opolu zaczęły się Piastonalia, czyli tutejsza wersja juwenaliów. Normalnie się nie oszczędzam na tej imprezie, ale tym razem było inaczej. Zatem jeden dzień imprezowania, a potem znowu w drogę. Z koncertów trafiłem tylko na Strachy Na Lachy. Było jak zawsze, czyli sympatycznie, acz bez euforii – akurat w sam raz, aby odwiedzić koncert z dziewczyną i nie żałować, że się nie poszło w pogo.


We wtorek przygotowywałem się już do kolejnej podróży, w którą ostatecznie wyruszyłem w środę. Jej celem była wyspa Man. Wcześniej jednak podróż na katowickie lotnisko (tak naprawdę to leży ono chyba z 30 km od miasta i równie dobrze mogłoby być lotniskiem Tarnowskich Gór) , następnie lot do Liverpoolu, no i na koniec rejs promem na wyspę. Nawet za bardzo nie bujało (w przeciwieństwie do drogi powrotnej). Po co tam w ogóle się pchałem? Otóż moja chrześnica miała... komunię. Ba, przy okazji jej siostra też, zatem liczba tegorocznych komunistów w mojej rodzinie dobiła do trzech. Na wyspie, a konkretnie w mieście Douglas, przebywałem od środowego wieczoru, aż do poniedziałkowego poranka. Sama wyspa może i jest urocza, ale pogoda, jaka na niej panuje, jest na tyle paskudna, że skutecznie zniechęca do spacerów. Oczywiście, wcale się do takich warunków nie przygotowałem, w związku z czym chodziłem notorycznie przemoczony i zaziębiony. Późnym popołudniem w poniedziałek byłem już w kraju.


Do Opola powróciłem dopiero we wtorek (z gorączką - trzeba dodać). I tutaj zaczyna się najlepsza część opowieści. Całą noc miałem podwyższoną temperaturę, a żadne gripeksy nie pomagały, więc postanowiłem udać się do lekarza. Znaleźć takowego w Opolu to jednak nie lada sztuka. Z jednej przychodni odprawiono mnie z informacją, że już nie rejestrują nowych pacjentów. Dopiero w drugiej trochę się namęczyłem wypełniając druk (przez gorączkę wpisałem nawet, że się urodziłem 20.02.2009) i w końcu wylądowałem w gabinecie (sam jestem sobie winien, jak mi się nie chciało przez 5 lat studiów nigdzie zapisać). Aby panu doktorowi nieco rozjaśnić cel mojej wizyty, zacząłem opowieść, że właśnie wróciłem z Wysp i konkretnie się tam zaziębiłem. Niestety, lekarz nawet za bardzo się nie kwapił, żeby mnie przebadać - tylko usłyszawszy, że byłem za granicą, od razu wypisał mi skierowanie na Oddział Zakaźny. Wiadomo, świńska grypa panuje... Ja, naiwny myślałem, że tam mnie już przebadają, przepiszą jakieś antybiotyki i będę mógł się spokojnie kurować w zaciszu akademika. Nic z tego. Na dwa dni utknąłem zamknięty w szpitalnej sali. Żadnych lekarstw, tylko rozcieńczona herbata, wapno i dwie kroplówki. Aha, były jeszcze obiady, w których pierwsze danie pokrywało się w jakichś 70 procentach z drugim. No, ale w końcu wyszedłem i mogłem ze spokojem wysłuchać żartów znajomych. I idź tu człowieku do lekarza...


Podsumowując: 9-10 Bruksela, 13-18 wyspa Man, 20-22 OZ opolskiego szpitala. Reszta miesiąca już zleciała w miarę spokojnie. Popracowałem dalej nad magisterką, a w ostatni majowy weekend zaliczyłem jeszcze jedną... komunię. Jak widać, wrażeń mi nie brakowało...

PS: Nawiązanie, w tytule tego wpisu, do piosenki zespołu Feel jest całkowicie niezamierzone.
PS 2: Oczywiście świńskiej grypy nie miałem, ale żadnej konkretniej diagnozy też nie uświadczyłem (na karcie wypisu widnieje: „Zakażenie wirusowe nieokreślone”).
PS 3: Wszystkie zdjęcia, na których nie ma słońca, zostały zrobione w Wielkiej Brytanii.

Brak komentarzy: