wtorek, 17 lutego 2009

Grindhouse: Death Proof

Teksty mi się kończą na całego. Widać to było już od pewnego czasu, ale przy wyborze artykułu na dzisiaj naprawdę nieźle się namęczyłem. Dlatego też, od dnia dzisiejszego, wpisy będę zamieszczał nieregularnie. Jak coś przejdzie przez moje sito to wyląduje tutaj. Podobnie, jeśli uda mi się stworzyć jakiś nowy tekst. A teraz zapraszam do artykułu, który napisałem do numeru 3/2007- tego, który nigdy się nie ukazał. Zatem będzie to tekst stary, ale premierowy. Dodam tylko, że dla własnego dobra usunąłem z poniższej recenzji pierwszy akapit. Co w nim było niech już na zawsze pozostanie tajemnicą...


Death Proof to jeden z filmów, które Tarantino stworzył z Robertem Rodriguezem w ramach projektu o nazwie Grindhouse. Chodziło w owym projekcie o uchwycenie specyficznego klimatu filmów klasy B, które w zamierzchłych latach 70-tych (i ich okolicach) puszczano w amerykańskich kinach dla niewybrednego widza. Kupowało się jeden bilet, za który można było obejrzeć dwa filmy na raz. Czyli: ilość, ale nie jakość. Projekt wyżej wymienionych panów miał podobne założenia, gdyż w USA wyświetlane są podczas jednego seansu zarówno Death Proof, jak i Planet Terror (film Roberta). Reszta świata otrzymała te filmy osobno, ale za to w dłuższych wersjach. Ja na razie jestem na świeżo po seansie pierwszego z nich i muszę już na wstępie przyznać, że mój apetyt na kolejny wcale nie maleje.


Do rzeczy jednak. Death Proof to w zasadzie dwie osobne opowieści, które posiadają specyficzną klamrę spinającą w postaci Kaskadera Mike'a (doskonały Kurt Russel). Mike to wesoły maczo, który jeździ sobie po Stanach swoim „śmiercioodpornym” samochodem i morduje zastępy młodych i pięknych kobiet. W pierwszej części filmu jesteśmy świadkami jego, jak najbardziej udanej, akcji. Ginie pięć kobiet. Najpierw jednak je poznajemy. Dziewczyny piją, śmieją się, gadają (strasznie dużo gadają) i nawet przez myśl nam nie przechodzi, że to ich ostatnie chwile. Przecież w takich filmach zły oprych zawsze konkretnie miesza, ale ostatecznie dostaje wpierdol. Tutaj jest inaczej. W ogóle tutaj jest dużo inaczej. Pierwsza część to taka troszkę knajpiana obyczajówka, w której jesteśmy sekundantami nudnawych, babskich pogaduszek po kilku głębszych. Sielankę kończy, jak wyżej wspomniano, Mike. Sam trafia po wszystkim do szpitala, po czym akcja przeskakuje 14 miesięcy do przodu. I znowu pojawia się Mike. W nowym samochodzie, ale z tą samą fryzurą i chęcią mordu. I teraz zaczyna się dopiero akcja. Kaskader znajduje sobie nowe ofiary, które pod względem urody wcale nie ustępują poprzednim. Tylko, że w tej nowej grupce są dwie kaskaderki. Zwłaszcza Zoe to twarda babka, a sceny, w których widzimy ją w akcji (ale takiej klasycznej, a nie takiej, jaką ma się zazwyczaj na myśli...) na długo zostają w pamięci. Ta część Death Proof zdecydowanie bardziej przypadła mi do gustu, gdyż mniej w niej typowo tarantinowskich zagrań (dialogi, tańczenie, etc.) a więcej czystej adrenaliny. Do tego dochodzą wspaniałe samochody, które rykiem silników tworzą świetny, osobliwy soundtrack. Oczywiście zwykła muzyka też tu jest i jak zwykle u Tarantino została ona doskonale dobrana. Dla samego udźwiękowienia warto ten film zobaczyć w kinie, a nie przed komputerem.

Czy omawiane dzieło ma jakieś wady? Krytyk pewnie by się przyczepił, zwyczajny widz też, ale ja na tyle lubię kino jako takie, że jeśli w jakimś filmie znajdę scenę, która mnie autentycznie powali, to wszystko inne przestaje się liczyć. W Death Proof takich scen jest kilka. Po pierwsze czołowe zderzenie pod koniec pierwszej części filmu (prawdziwy Carmageddon!), po drugie rozmowa Kim z Zoe (w ogóle wszystkie ich dialogi), no i przede wszystkim doskonałe sekwencje samochodowe z drugiej części filmu. Aha, jest jeszcze scena finałowa. Tak naprawdę to ten film się ogląda, a nie poznaje jego fabułę (bo ta, jaka jest- każdy widzi).


Jeśli lubicie filmy Quentina Tarantino to ten na pewno was zachwyci. Jeśli nie lubicie... to chyba nadszedł czas żeby polubić. Jasne, zachwycać się nie trzeba i nikt od was tego nie wymaga, ale jeśli weźmiecie poprawkę na konwencję, do jakiej nawiązuje ten obraz, to dobrą zabawę podczas seansu macie zagwarantowaną.

Brak komentarzy: