piątek, 23 stycznia 2009

Virtua Tennis

Teksty, które nadają się do zamieszczenia tutaj, topnieją w zastraszającym tempie. Jak tak dalej pójdzie, będę musiał zmienić swoje postanowienie i wrzucać też rzeczy, które z różnych przyczyn nie powinny ponownie wychodzić na światło dzienne. Jednak póki co, zapraszam do tekstu z numeru 6-7/06.


Tenis nie jest w naszym kraju dyscypliną sportu jakoś specjalnie popularną. Ot, ktoś tam pewnie go ogląda na Eurosporcie, może i ktoś gra na nielicznych kortach, ale tak naprawdę w odbijanie piłeczki przez siatkę bawią się nieliczni. A szkoda, bo jest to zabawa nadzwyczaj sympatyczna, żeby nie powiedzieć świetna. O dziwo przekonałem się o tym, siedząc wygodnie w fotelu i dusząc się w zaciemnionym pokoju, podczas gdy na zewnątrz żar lał się z nieba, a każdy normalny człowiek chłodził się w cieniu, nad wodą, czy przy dozowniku z piwem. Upraszczając: nikt przy zdrowych zmysłach nie siedział przed kompem. Nikt poza mną- osobnikiem, który postanowił spędzić wakacje na aktywnym wypoczynku... wirtualnym.


Virtua Tennis ma już swoje lata. Wpierw, w 1999, trafił na automaty (jak chyba każda produkcja Segi), później na nieodżałowanego Dreamcasta (w roku 2000), a w końcu w 2002 zawitał i na nasze blaszaki. Gra ta przeszła, przez rynek gier PC, raczej bez większego szumu. Nie dziwi mnie to jakoś specjalnie, bo jak wiadomo pecetowcy nie gustują zbytnio w pozycjach arcadowych. A szkoda, bo wśród takich gier znaleźć można wiele perełek. Ścigałki, strzelanki, mordobicia i w reszcie zręcznościowe gry sportowe- mnóstwo wspaniałych, przystępnych i odprężających gier, które pozwalają odpocząć mózgowi, mocno angażując w zamian nasze palce. Potentatami w produkcji takich gier są firmy: Capcom, SNK, Namco, Sega i jeszcze kilka innych. Wyróżnia się w tym gronie zwłaszcza Sega, która stworzyła całą serię gier, które w swej nazwie zawierają jakże wymowne słowo: Virtua. Mieliśmy, więc Virtua Copy i Virtua Fightery, Virtua Strikery (piłka nożna), aż w końcu przyszła i kolej na Virtua Tennisa. Wszyscy wiedzieli, że ten produkt będzie dobry, ale chyba mało kto spodziewał się, że aż tak dobry.


Na początek, co nieco o rozgrywce. Virtua Tennis to typowa konwersja z konsoli. Wierna konwersja trzeba zaznaczyć. Oznacza to ni mniej, ni więcej jak tyle, że z pozycji menu gry nie możemy zmieniać ustawień klawiszy, swoje inicjały po wygranej grze wpisujemy przy pomocy kursorów i klawisza akcji, a na samym początku zabawy wita nas napis "Press start button". Dla wielu osób fakt ten będzie wadą, jednak nie dla mnie. Chciałem poczuć prawdziwy klimat arcade i go poczułem (niewiele brakowało a zacząłbym wrzucać żetony do stacji dyskietek). W gruncie rzeczy to taka konwersja nie powinna być dla nikogo żadnym zaskoczeniem, gdyż z czymś takim spotkaliśmy się przecież już w przypadku wcześniejszych produkcji Segi na PC (wystarczy tylko wspomnieć takie tytuły jak: Hause Of The Dead, Virtua Fighter, czy Last Bronx). To prawda, że takie przeniesienie gry na domowe komputery świadczy o niechlujstwie producentów, ale chyba nie warto robić z tego jakiegoś super problemu. Grunt, że gra ta ukazała się na nasze poczciwe maszynki. Lepiej w takiej w formie, niż w ogóle. Kiedy już wciśniemy ten nieszczęsny "Start", naszym oczom ukaże się dosyć skromne menu. Mamy w nim cztery tryby rozgrywki i opcje. Co do trybów to są to: Arcade, Exhibition, World Circuit i Multiplayer. Arcade to rzecz jasna klasyczny tryb automatowy. Wybieramy zawodnika, bądź dwóch (można grać również w deblu) i przechodzimy kolejno pięć meczy. Każdy z tych meczy rozgrywamy w innym kraju i na innej nawierzchni. Zaczynamy w Australii, później mamy Francję, USA, Anglię, by w końcu dojść do konkursu, który zwie się Sega Grand Master (czy mogło być inaczej?). Tryb Exhibition to po prostu jedna, szybka partyjka, którą również możemy rozegrać w singlu, bądź deblu. Najciekawszym trybem jest jednak World Circuit. Jest to typowy tryb kariery, w którym podróżujemy po świecie i pniemy się w rankingu ATP. Głównie rozgrywamy kolejne mecze (tak w singlu, jak i deblu), ale nierzadkie są również treningi w formie mini-gier (np. trafianie piłeczką do tarczy, czy zbijanie nią kręgli). Podczas jednych i drugich zdobywamy forsę, którą przeznaczyć możemy na zaangażowanie partnera do debla (tak wiem, jak to brzmi...), kupno lepszych naciągów do rakiety itd., itp. Wszystko jest dobrze przemyślane i sprawie wykonane, więc gra w trybie kariery to czysta przyjemność. Jeszcze większą przyjemność stanowi jednak zabawa z żywym przeciwnikiem. Możemy grać zarówno przeciw niemu, jak i z nim (w deblu), tak przy jednym kompie, jak i przez sieć. Możliwości jest naprawdę wiele, a jeśli ktoś ma rozgałęzienie na cztery pady, to może przed jednym monitorem posadzić i cztery osoby, i rozegrać "pełnowartościowy" mecz debla. Niech się nie martwią jednak samotnicy, komputerowi przeciwnicy (ależ rym mi wyszedł) są na tyle wymagający, a gra samemu na tyle przyjemna, że i w pojedynkę można się wyśmienicie i długo bawić. Same zasady gry są dla tenisa standardowe. Gemy, sety, mecze- ci, którzy czają o co chodzi, nie będą mieli problemu, ci, którzy są laikami, szybko wszystko skumają. Sterownie jest proste i intuicyjne, nawet na klawiaturze. Do "obsługi" naszego zawodnika wystarczą nam tylko kursory i dwa klawisze (jeden odpowiada za standardowe odbicie, a drugi za lob). Przy tak uproszczonej klawiszologii można wyczyniać prawdziwe cuda. Na przykładzie tej gry doskonale widać że, nie trzeba wcale kilkunastu klawiszy sterujących, aby gracz miał poczucie pełnej kontroli nad wirtualną postacią. A jeśli już o zawodnikach wspomniałem, to dodam tylko, że mamy tutaj prawdziwe, licencjonowane nazwiska m.in. takich kortowych sław jak: Steve Curier, czy Jewgienij Kafielnikow. Niestety zabrakło pań, więc fani Anny Kurnikowej będą musieli się obejść ze smakiem (tenisistki pojawiły się dopiero w drugiej, nie wydanej na PC, części gry). Jeśli chodzi o samą przyjemność płynącą z gry to trzeba to sprawdzić samemu, gdyż frajdę, jakiej doświadcza się podczas zabawy, naprawdę trudno opisać. Niby zwykłe odbijanie piłeczki przez siatkę, ale jakież to wciągające. Virtua Tennis to zręcznościówka pierwszej próby, a nie jakiś skomplikowany symulator. I właśnie ten fakt decyduje o sile tej gry.


Kwestia oprawy. Grafika oczywiście się zestarzała. Nie znaczy to jednak, że jest brzydka. Korty są wykonane bardzo dobrze, a modele postaci tylko troszkę rażą kanciastością (na zbliżeniach). Co zaś się tyczy animacji tychże postaci, to jest ona idealna. Jeśli jeszcze nie wiecie, czym jest Motion Capture, to po partyjce wirtualnego tenisa doznacie olśnienia. Zawodnicy biegają, odbijają piłki i rzucają się na ziemię niesamowicie realistycznie i płynnie. Również zachowanie i wygląd piłki w locie nie budzi żadnych zastrzeżeń. Co zaś się tyczy dźwięku, to jest on typowy dla produkcji Segi. Dobre odgłosy, które są takie jak powinny być i niezbyt wyrazista muzyka, która towarzyszy nam podczas zabawy. Muzyka w sumie i tak jest lepsza niż w wielu innych grach tej firmy. Fajne gitarowe brzmienia idealnie pasują jako podkład do gry, nie zapadają jednak jakoś głębiej w pamięć (może oprócz motywu z menu głównego) i są chyba trochę zbyt monotonne. Świetni są natomiast komentatorzy na poszczególnych kortach, którzy w zależności od kraju mówią w różnych językach. Ogólnie oprawa gry jest w "sam raz", trochę ascetyczna, ale niebrzydka. Wszystko jest podporządkowane samej rozgrywce i zarówno grafika, jak i dźwięk nie może przyćmić grywalości tej produkcji. I dobrze, bo dość już mam gier, w których niedoróbki techniczne (takie jak np. błędy w kolizji obiektów) i poważne braki w samej grywalności, tuszuje się zastosowaniem niesamowitych rozbłysków świetlnych, wirującej kamery i głośnej techniawki przygrywającej w tle.


Rozpisałem się potężnie, a nie wspomniałem przecież jeszcze nic o wadach Virtua Tennis. No, ale czy są takie? Dla wielu będzie to fakt wiernej, nieprzystosowanej dla pecetowców, konwersji. Dla innych niedzisiejsza grafika i taka sobie muzyka. Jeszcze inni w ogóle nie podejdą do gry, gdyż przecież to tylko "jakiś tenis", a nie wypasiona strzelanka. Wszystkie te zarzuty bledną jednak w obliczu niesamowitej ilości miodu, jaki twórcy upchnęli do swojej gry. Przykład ten pokazuje, że nieważne, z jakim gatunkiem mamy do czynienia, gdyż jeśli ma się talent i chęci, to z każdego tematu można zrobić produkcję doskonałą, która przyciągnie graczy, na co dzień gustujących w całkowicie odmiennych typach gier. No, ale dość już tego ględzenia- pora wracać na kort. Ech, nie ma to jak czynny wypoczynek latem.

Brak komentarzy: