sobota, 24 stycznia 2009

Venom #1

I znowu będzie o komiksie. Tym razem bardzo niepochlebnie. Rzadko, bo rzadko, ale czasem zdarzy mi się zjechać jakieś dziełko. W recenzji wspominam o rysunkach pana Ramosa- muszę przyznać, że z czasem moje nastawienie do Jego twórczości się zmieniło i dzisiaj ta "karykaturalna kreska" nawet mi odpowiada. Cóż, człowiek zmiennym jest... A tekst pochodzi z numeru 7-8/2005.


Kiedy dowiedziałem się, że Mandragora zamierza w naszym kraju wydać Venoma, pomyślałem: nareszcie! W końcu ktoś postanowił rzucić na rynek osobną serię z jednym z moich ulubionych bohaterów. Niestety mój optymizm został pogrzebany wraz z informacją, że tą serią będzie one-shot prezentujący historię pt.: "Dreszcz" (w oryginale: "Shiver").

Wpierw trochę wyjaśnień dla tych "mniej zorientowanych". Otóż Venom to postać powszechnie znana wszystkim miłośnikom Spider-mana. Stworzony pod koniec lat osiemdziesiątych (dokładnie to w 1988 roku) przez scenarzystę Davida Michelinie'a i rysownika Todda McFarlane'a stał się najbardziej zawziętym wrogiem Człowieka Pająka (swoją drogą ciekawe, kiedy ujrzymy go w filmie?). Venom to Eddie Brock, nienawidzący Petera Parkera dziennikarz, który połączył się z kosmicznym symbiotem i dzięki temu zyskał przerażający wygląd i potężną moc. Początkowo ów symbiot był "noszony" przez Parkera, ale gdy ten odkrył, że kosmita próbuje nad nim przejąć kontrolę i jednocześnie wyzwala w nim najgorsze instynkty, pozbył się go. Porzucony symbiot znalazł nowego gospodarza właśnie w osobie Brocka i razem z nim stworzył niezwykły duet: czarnego potwora, który nazwał się Venom i mówi o sobie per "my". Pojedynki Spidera z Venomem to historie pełne akcji i niezwykłej widowiskowości. Mimo, że Eddie nienawidzi Petera, to jednak nie jest do końca zły. Ba, nawet uważa się za bohatera, co nie zmienia jednak faktu, że to morderca i maniak, którego jedynym celem jest zabicie Spider-mana. Niekiedy jednak, w obliczu wielkiego zagrożenia, potrafi zawrzeć sojusz z Pająkiem i walczyć z nim ramię w ramię, by później (czytaj: po pokonaniu wspólnego przeciwnika) znów kontynuować swoją "misję". Tym zagrożeniem jest Carnage- stwór, który stanowi połączenie psychopaty Clatusa Kasady'ego i potomka symbiotu noszonego przez Brocka. Hm, chyba tyle wystarczy tytułem wyjaśnień. W końcu to ma być recenzja, a nie historia kosmicznych symbiotów. Niemniej zachęcam wszystkich do zainteresowania się starszymi historiami z udziałem Venoma, zwłaszcza tymi rysowanymi przez niesamowitego Todda McFarlene'a. Zapewniam, że jest co podziwiać.

Wróćmy teraz do naszego komiksu. Jak już wiecie, wiele sobie po nim obiecywałem, zbyt wiele. Ale po kolei. W pierwszej części historii pt.: "Dreszcz" poznajemy młodą amerykańską panią żołnierz, która sobie przybywa do cywilnej bazy polarnej. Dokładnie to do laboratorium badawczego, w którym powinni znajdować się naukowcy. I się tam znajdują... tylko, że w stanie rozkładu. Coś powyrzynało całą załogę, przeżył tylko jeden nieborak, którego Robertson (tak zwie się nasza pani żołnierz) postanawia zabrać do swej macierzystej bazy. Śnieżna północ, opuszczona baza i tajemnicze kosmiczne "coś". Czy nie brzmi to znajomo? Aż nadto. Widać, że autorzy czerpali z filmu Carpentera pt.: "The Thing". Tutaj też mamy do czynienia z horrorem, niestety horrorem najniższych lotów. Bez dalszego owijania w bawełnę napiszę w końcu to, do czego zmierzam od początku: "Venom: Dreszcz" to komiks mierny, by nie napisać beznadziejny. Historia może i by miała jakiś potencjał, ale scenarzysta (Daniel Way) stworzył opowieść, którą właściwie można by przedstawić w kilku zdaniach. Wszystko jest tu jakieś rozlazłe, a dialogów właściwie nie ma. Ilość tekstu w tym komiksie jest tak znikoma, że właściwie nawet jak ktoś nie umie czytać (nareszcie komiks dla łysych panów w dresach!), to bez trudu skapnie się, o co tutaj chodzi. Na początku komiksu mamy, co prawda jakieś monologi wewnętrzne naszej bohaterki, ale widać, że są one tylko sztucznym wypełniaczem miejsca. Później (czytaj: po kilku stronach) scenarzysta zrozumiał, że przecież nie musi się, aż tak niepotrzebnie przemęczać i zwyczajnie z takowych wypełniaczy zrezygnował. Historia urywa się w momencie, kiedy naukowiec przywieziony przez Robertson do jej bazy zaczyna się dziwnie rzucać. Wygląda to tak, jakby za chwile miał z niego wyskoczyć mały Alien. Coś dziwnego dzieje się także z jednym z psiaków, które ciągnęły sanie Robertson. Już wiemy właściwie, co się stanie, no ale... Hm, nie, tak do końca to nie wiem. Wszystko jest niby proste, ale jednak trochę pogmatwane i nieprzewidywalność scenarzysty może sprawić, że Zło wyskoczy np. spod zlewu. Heh, sam nie wierzę w to, co piszę. Autorzy chcieli stworzyć nastrój grozy, klimat hard horroru, lecz niestety nic im z tego nie wyszło. Dodatkowy minus (zwłaszcza dla fanów tytułowej postaci) to fakt, że w komiksie o Venomie, nie ma... Venoma (nie licząc okładki). Wiadome: pojawi się później, ale tutaj możemy, co najwyżej, podziwiać efekty jego "pracy".

Teraz trochę o rysunkach. A więc podobały mi się... kolory. I tylko one. Reszta to już takie sobie bazgrołki. Karykaturalne postacie, wielkie kadry, które sztucznie zapychają miejsce i nienaturalne wyrazy twarzy- to wszystko znajdziecie w tym komiksie. Jeśli kojarzycie styl Humberto Ramosa (wydawany jeszcze niedawno u nas "Spectacular Spider-man") to wiecie mniej więcej, czego się spodziewać. Tylko, że pan Ramos, mimo ciężkostrawnego stylu, miał talent, a Francisco Herrera- autor rysunków "Venoma" owego zbyt wiele nie posiada. A może po prostu się nie znam i nie rozumiem współczesnej sztuki? Takie coś by uszło w amatorskim fanzinie, ale nie w wysokonakładowym zeszycie największego komiksowego wydawnictwa na świecie. Marvel zawalił, a jego błąd powtórzyła Mandragora, która zdecydował się wydać "to coś" w naszym kraju. Do gustu przypadł mi tylko jeden całostronicowy rysunek, na którym pokazano ciała naukowców rozwalone w laboratorium (kuchni?). Od razu się człowiekowi przypominają studenckie imprezy w akademiku...

Mógłbym napisać, że fanatykom Venoma, mimo wszystko, się spodoba, ale nie napiszę- bo to nieprawda. Mógłbym napisać, że historia jeszcze się rozkręci i zyska klimat grozy, ale nie napiszę- bo nie jestem tego pewien. Mógłbym napisać, że na szczęście to tylko stracone 5 zł, ale nie napiszę- bo to przecież "aż" dwa nienajgorsze piwa. Na pewno wydacie tę forsę mądrzej, bo czasu nie ma co żałować (raptem kilka minut lektury). Co jeszcze? Chyba wystarczy na dzisiaj tego pastwienia się. Żeby więc nie przedłużać i nie poświęcać zbyt wiele miejsca dziełu, które na to nie zasługuje, kończę już.

"Venom: Dreszcz"
Scenariusz: Daniel Way
Szkic: Francisco Herrera
Tusz: Carlos Cuevas
Kolory: Studio F
Tłumaczenie: Orkanaugorze
Wydawca: Marvel Comics (2003)
Wydawca PL: Mandragora (2005)
Liczba stron: 24
Format: 17 x 26 cm
Oprawa: miękka
Papier: kredowy
Druk: kolorowy

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

"nieprzewidywalność scenarzysty może sprawić, że Zło wyskoczy np. spod zlewu"

rozlozyles mnie na lopatki tym zdaniem :D

ja podobnie nacialem sie na Obcych i na Predatorze - totalna nuuuuda wg mnie.

co do tego ze czerpali z carpentera - ja w sumie przeczytalbym sobie jakas dobra, podobna historie. sytuacja jest taka jak z filmem Aliens 2 - mysle ze film o wydarzeniach na Acheronie z punktu widzenia osadnikow bylby rewelacja.

PKP pisze...

Rozumiem, że masz na myśli film "Alien vs Predator"? Bo chyba nie wszystkie filmy o Obcych i Predatorach (tym bardziej komiksy)?

Anonimowy pisze...

komiksy - nie wszystkie ale zaczalem bodajze dwie lub 3 serie i zanudzily mnie na smieerc ;) chociaz z drugiej strony to nie wiem czego sie spodziewalem :D
juz zerkam w "zbiory": "avp: deadliest of the species", "aliens". to byl dramat, ale mozliwe ze po prostu nie trawie Dark Horse - moja lubiona stajnia jest Image.
z drugiej strony to jestem bardzo zwyklym "czytaczem" komiksow ;)

PKP pisze...

Wydany i u nas komiks pt.:"Aliens vs Predator" (przez Tm-Semic, w pierwszej lat 90-tych) jest bardzo dobrą rzeczą.
Osobiście jestem fanem Dark Horse. No, ale to przez "Hellboya" :]